Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 19

Ruby Jane była dla mnie czymś w rodzaju małego robaka, który cały czas drążył dziurę w mózgu. Teoretycznie wiedza o niej samej i o tym, co się z nią stało, nie zmieniłaby zbyt wiele w moim życiu, ale czułem, że nie zasnę spokojnie, jeśli nie doprowadzę tej sprawy do końca. Udało mi się zgromadzić więcej informacji, niż się spodziewałem, więc byłbym głupcem, gdybym teraz odpuścił.

Od wpatrywania się w ekran laptopa zaczęły mnie piec oczy, więc porzuciłem dalsze przekopywanie stron internetowych na rzecz książki, od której wszystko się zaczęło. Przyglądałem się dedykacji, próbując rozgryźć, o co tak naprawdę chodziło.

— Dla Ruby Jane z okazji dziewiętnastych urodzin — przeczytałem na głos. — Wiem, co planujesz i wiedz, że ci się to nie uda. Znajdę cię nawet na końcu świata.

Wiedziałem już to, że Ruby była niezłym ziółkiem, zwłaszcza gdy robiła coś jako Rani. Autorowi dedykacji mogło chodzić o cokolwiek. Musiało to być jednak coś naprawdę szkodliwego lub bardzo nie na rękę temu komuś. Nikt nie groziłby drugiej osobie, gdyby szło o błahostkę.

Usłyszałem skrzypnięcie drzwi wejściowych. Wziąłem książkę ze sobą, po czym zbiegłem na dół, by porozmawiać z Cheriss. Dziewczyna wyglądała na naprawdę wykończoną po swojej zmianie w kawiarni, ale mimo to zdołała wykrzesać z siebie resztki sił, żeby się uśmiechnąć.

— Pędziłeś tu, jakby cię ktoś gonił — stwierdziła. — Gdzie ci tak śpieszno?

— Chciałem z tobą porozmawiać.

— O tej godzinie? Możemy poczekać do jutra? — zdziwiła się, ale potem zobaczyła moje spojrzenie i westchnęła. — Okej, widzę, że nie zaśniesz, jeśli ta rozmowa nie odbędzie się teraz. Chodź do kuchni, bo muszę coś zjeść.

Gdy usiedliśmy, rzuciłem książkę na stół. Cheriss opuściła wzrok na okładkę.

— Skoro mam przed oczami „Synów i kochanków", zakładam, że tym razem nie chodzi o upierdliwość Cornelli, tylko o Ruby. Mów. — Ugryzła kanapkę, wpatrując się we mnie wyczekująco.

— Pogrzebałem dzisiaj trochę w internecie i ostatecznie upewniłem się, że Rani i Ruby to ta sama osoba. Potwierdziło się również to, że nie była święta. Nie znalazłem jednak żadnych informacji o jakiejkolwiek jej rodzinie, więc nie wiem, czy jest w jakiś sposób powiązana z twoją babcią oraz tobą.

— Jakieś teorie? — Cheriss rozbudziła się i wyglądała na szczerze zainteresowaną.

— Na razie nie bardzo — odpowiedziałem zawiedzionym tonem. — Nie mam pojęcia, kim była dla Lanelle ani skąd się wzięła dedykacja w książce. Internetowe fora twierdzą, że Rani wyszła za mąż za niejakiego Vincenta Boerio i postanowiła usunąć się z publicznego życia albo została porwana, a potem wywieziona do Ameryki Południowej. Żadna z tych teorii jednak nie jest potwierdzona, a Ruby Jane zwyczajnie rozpłynęła się w powietrzu.

— A może ten cały Boerio jej groził, a potem wysłał gdzieś na koniec świata, gdy nie zareagowała na ostrzeżenia? — zasugerowała Cheriss. — Związki bywają udane tylko z pozoru — dodała, wgryzając się kolejny raz w kanapkę.

— Nie ma takiej opcji. Ruby dostała tę książkę na dziewiętnaste urodziny, a w związku z Vincentem Boerio była pod koniec lat siedemdziesiątych. O ich relacji mówiło się dosyć głośno, gdy tylko zaczęli się spotykać, więc niemożliwe jest, żeby kręcili ze sobą wcześniej.

— Czyli krótko mówiąc, wiemy dużo, ale w zasadzie to nie wiemy nic — podsumowała dziewczyna.

— Dokładnie — mruknąłem. — Jedynie rozmowa z sąsiadką, która zna dobrze twoją babcię i kojarzy Ruby, mogłaby cokolwiek rozjaśnić i podrzucić nam nowe tropy.

— Mogę jutro upiec ciasto i od razu się do niej wybierzemy. Mam wolne w pracy — odpowiedziała, ale zanim się odezwałem, uciszyła mnie gestem ręki. — Nie ma jednak nic za darmo. Jeśli chcesz tam jutro iść, rano, gdy ja będę na uczelni, zabierzesz Nix na szczepienie do weterynarza.

— Jasne, żaden problem — rzuciłem od razu, wzruszając ramionami.

— To się jeszcze okaże. — Uśmiechnęła się tajemniczo.

***

Szybko sobie przypomniałem, że Nix uroczo tylko wyglądała, a w zachowaniu wcale taka nie była. Gdy jechałem samochodem do kliniki weterynaryjnej w dzielnicy Tualatin, oddalonej od naszego domu o jakieś dziesięć minut, zdążyłem kompletnie ogłuchnąć, a do tego miałem wrażenie, że słuch stracili również wszyscy przechodnie, których mijałem na trasie. Wysiadając z auta, czułem, że strasznie się spociłem, ręce drżały mi od kurczowego trzymania kierownicy, a w uszach cały czas dzwoniło echo kocich wrzasków o częstotliwości, na której nie nadawał nawet sam diabeł.

— Błagam cię, zachowuj się chociaż przez moment przyzwoicie, bo inaczej cię zostawię u tego weterynarza na zawsze, a twojej pani powiem, żeś zdechła z wrażenia na widok igły. Moja cierpliwość się powoli kończy, czarny demonie.

Nix zdawała się przejąć moją groźbą, bo zamilkła całkowicie. Nie odezwała się ani razu, gdy siedzieliśmy w poczekalni. Nawet wtedy, kiedy psy z ogromnym zaciekawieniem dotykały mokrymi nosami kratek transportera. W głębi duszy poczułem ulgę, a nawet odtańczyłem w głowie taniec zwycięstwa. Nie założyłem jednak tego, że to, co najgorsze, miało dopiero nadejść.

Młody pracownik recepcji poprosił mnie do gabinetu numer trzy, więc z uśmiechem ruszyłem tam i przywitałem się z panią weterynarz. Kobieta odszukała Nix w systemie komputerowym, a potem poprosiła, bym wyjął kotkę na specjalny stół, by mogła ją obejrzeć. Tylko do tamtego momentu szło gładko.

Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, by ktoś się tak zapierał nogami o ścianę, jak ten kot, gdy próbowałem go wywlec z transportera. Nix była cieczą tam, gdzie trzymałem ją rękami, wyginając się we wszystkie strony świata, oraz skałą w miejscu nóg, które wyglądały teraz jak kamienne kolumny podtrzymujące grecką świątynię. Nie wyjąłbym jej na zewnątrz za żadne skarby, chyba że najpierw dostałaby zastrzyk ze środkiem zwiotczającym prosto w swoją futrzastą dupę. W końcu jednak weterynarz zasugerowała, żebym po prostu odczepił górę transportera od reszty. Zaśmiałem się tylko nerwowo, próbując po sobie nie pokazać tego, że nie wiedziałem, że tak się dało.

Takiego obrotu spraw Nix się nie spodziewała. Ściany, o które zapierała się z tak ogromną pasją, nagle zniknęły, a ona sama znalazła się teraz na widoku. Jej oczy zrobiły się ogromne jak strusie jaja, a z pyska padły pierwsze ostrzegawcze warkoty. Pani weterynarz zdawała się nie słyszeć gróźb oraz przekleństw rodziny do dziesiątego pokolenia w przód w kocim języku i jak gdyby nic zaczęła badać Nix. Obejrzała uszy, sprawdziła zęby, sierść, a nawet odważyła się włożyć jej termometr w tyłek, żeby profilaktycznie zmierzyć temperaturę. Tym ostatnim ewidentnie rozwścieczyła drzemiącego wewnątrz kociego demona i sekundę później po gabinecie biegała rozszalała czarna kula, a ze mnie lała się krew. Dostałem ręczniki papierowe, które szybko przyłożyłem do ran na lewym przedramieniu. Próbowałem szybko zatamować krwotok, jednocześnie patrząc, jak rozwścieczona kotka skakała po biurku i wszystkich blatach, zrzucając wszystko na swojej drodze.

Weterynarz wydawała się przy tym wszystkim nader spokojna, jakby oglądała takie dramatyczne sceny codziennie. Sięgnęła do dolnej szuflady, z której wyjęła dwie pary długich, grubych rękawic spawalniczych, po czym poleciła mi założyć jedną z nich. Uzbrojeni w ten sposób schwytaliśmy szalejące zło, które ku swojemu niezadowoleniu znowu wylądowało na stole. Tym razem gotowy na absolutnie wszystko, przytrzymałem Nix mocniej, gdy w tym samym czasie weterynarz wyciągnęła strzykawkę, po czym wbiła igłę w skórę na kocim karku. Powietrze przeszył ryk prosto z czeluści piekieł, a moment później było już po wszystkim. Nix wylądowała z powrotem w transporterze. Miałem wrażenie, że ostatnim razem była w nim całą wieczność temu.

— Przepraszam za jej zachowanie — rzuciłem pierwsze, co mi przyszło do głowy.

— Proszę się nie przejmować. — Kobieta uśmiechnęła się, siadając za biurkiem. — Była naprawdę grzeczna.

— Proszę mnie nie pocieszać. Tak nie zachowuje się grzeczny kot, tylko rozwścieczony demon.

— Może mi pan nie uwierzyć, ale mamy tutaj zdecydowanie gorsze przypadki niż Nix. Na ich tle, wypada ona wyjątkowo dobrze.

Zatkało mnie, bo nie potrafiłem sobie wyobrazić tego, że mogłoby być jeszcze gorzej. Skoro Nix została uznana za grzeczną, to co robiły tamte koty? Wczepiały się pazurami w sufit? Podcinały właścicielom gardła? Wrzeszczały tak, że szyby w oknach pękały? Bałem się o tym myśleć.

***

Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi, gdy po zdającej się trwać wieczność podróży, zaparkowałem wreszcie samochód pod domem. Jeszcze większą radość poczułem, kiedy w przedpokoju wypuściłem Nix z transportera, a ta galopem pobiegła gdzieś z dala ode mnie. Nie miałem ochoty na nią patrzeć przez najbliższe trzy lata. Ja sam postanowiłem położyć się na moment w salonie na kanapie w nadziei, że przejdzie mi okropnie nieprzyjemny ból głowy. Szybko zasnąłem, a obudził mnie dopiero trzask drzwi, gdy Cheriss wróciła z uczelni.

— Widzę, że masz dzień lenia — Wychyliła się zza futryny.

— Można tak powiedzieć — mruknąłem, obracając się na drugi bok.

— U weterynarza wszystko okej?

— Jeśli masz na myśli to, czy twój kot przeżył, to odpowiedź brzmi: niestety tak.

— Chodziło mi bardziej o to, czy wizyta przebiegła zgodnie z planem i nie było żadnych problemów.

— O to lepiej nie pytaj, bo dalej mam traumę.

— Rozumiem — rzuciła rozbawionym głosem. — Zajmę się teraz przygotowaniem ciasta na wizytę u sąsiadki. Myślę, że za jakieś dwie godziny będziemy mogli wyjść z domu. Może lepiej idź się przebrać, zamiast spać. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.

Niechętnie zwlokłem się kanapy i wróciłem do swojego pokoju. Wziąłem prysznic, ubrałem się elegancko, ale nie zbyt elegancko, odkaziłem rany wojenne po wizycie u weterynarza, po czym stwierdziłem, że byłem gotowy do wyjścia. Chwyciłem tylko książkę z tajemniczą dedykacją, którą chciałem pokazać Herze, po czym zszedłem na dół. Cheriss właśnie kończyła zaplatać swoje włosy, a w kuchni studził się cudownie pachnący sernik nowojorski. Spojrzałem na zegarek.

— Jesteś bardzo punktualna — stwierdziłem. — Nie spodziewałem się, że tak szybko upieczesz ciasto.

— Jeśli powiedziałam, że wyjdziemy za około dwie godziny, to oznaczało wahanie do piętnastu minut w obie strony, a nie, że się z tego zrobi nagle pół dnia. — Wzruszyła ramionami. — Wkładaj buty, możemy iść.

Cheriss zapakowała sernik, żeby przypadkiem nic do niego nie nasypało się po drodze i po pięciu minutach szliśmy już wzdłuż drogi w stronę domu Hery. Zastanawiałem się, czy aby na pewno dobrze robiliśmy, wpadając do niej z wizytą tylko po to, żeby ją wypytać o kobietę, której nie lubiła. Już ostatnim razem powiedziała, że nie wie zbyt dużo, ale wciąż miałem nadzieję, że przypomni sobie więcej, gdy dłużej pomyśli. Mimo ogromnej chęci zdobycia kolejnych informacji, kiedy stanęliśmy pod odpowiednimi drzwiami, zacząłem się wahać. Na tyle długo, że Cheriss spojrzała na mnie z politowaniem i sama nacisnęła dzwonek. Hera otworzyła nam szybciej, niż się spodziewałem. Zupełnie jakby stała zaraz za drzwiami i tylko czekała, aż się zdecydujemy.

— Och, kogo ja tu widzę? — Uśmiechnęła się szeroko. — Moi ulubieni sąsiedzi! I jeszcze macie ciasto? Wchodźcie, zapraszam.

Dom Hery wyglądał w środku dokładnie tak, jak go sobie wyobrażałem. Wzorzysta tapeta na ścianach, skrzypiące deski podłogowe nieśmiało wystające spod wszechobecnych dywanów, a do tego dekoracje ścienne w ogromnych ilościach. W drodze na taras, gdzie Hera zamierzała podać herbatę, zdążyłem dostrzec zdjęcia, obrazy, trzy amerykańskie flagi w różnym stanie zniszczenia, a nawet czaszkę jakiegoś zwierzęcia, które miało rogi. Nie byłem w stanie określić jakiego.

Meble na zewnątrz miały lata świetności ze sobą. Stół strasznie się chybotał, a materiał na krzesłach ewidentnie wygniótł się pod konkretne osoby. Mimo to starałem się siedzieć prosto, tak jakby wcale nic nie kłuło mnie w tyłek. W końcu byłem wdzięczny, że Hera postanowiła nas w ogóle wpuścić do środka i nie zamierzałem po sobie pokazywać, że cokolwiek mogło mi się nie podobać. Przyszedłem tu rozmawiać, a nie się relaksować.

Chciałem już zacząć wypytywać Herę, ale Cheriss, która to przewidziała, posłała mi gromiące spojrzenie i zaczęła mówić pierwsza.

— Ma pani bardzo ładny widok z tarasu — zaczęła. — Jestem zachwycona tym zadbanym ogrodem. Jak daje radę pani utrzymać go w ryzach? U mnie trawa zarasta wszystkie kwiaty, zanim zdążę raz zamknąć oczy.

— Dziękuję za miłe słowa, kochana. Widzę, że uwielbiasz kwiaty jak twoja babcia. — Kobieta uniosła do ust swoją filiżankę z herbatą. — Mam ogromne szczęście, że i moja wnuczka je kocha. Wraz ze swoim mężem pomaga mi w dbaniu o ogród. Regularnie koszą trawnik, a do tego zajmują się trudniejszymi pracami, zostawiając mi tylko kilka chwastów do wypielenia czy parę cienkich gałązek do przycięcia. Jestem im bardzo wdzięczna, choć czasami mi się nudzi, gdy nie mam już co robić w ogrodzie, bo we wszystkim mnie wyręczyli.

— Skoro są tacy pracowici, to mogłaby pani wysłać ich do mnie — zaśmiała się Cheriss. — Choć przyznam, że odkąd mieszka ze mną Tobias, trawnik jest przystrzyżony tak, że żadne źdźbło nie wystaje.

— Taka pomoc, to niewątpliwie skarb — zgodziła się. — A teraz przejdźmy do sedna. Dobrze wiem, że nie przyszliście tu plotkować o ogródkach. Mów, Tobiasie, bo wyglądasz, jakbyś miał zaraz znieść jajo.

Wychodziło na to, że jednak nie dość prosto siedziałem na tym niewygodnym krześle i Hera to zauważyła. Teraz nie było odwrotu, musiałem mówić. Położyłem książkę na stole.

— Wszystko się zaczęło od tego.

— Od „Synów i kochanków"? — Kobieta zmarszczyła brwi. — Jesteś fanem takiej literatury?

— Nie jakoś bardzo. Sama historia nigdy nie była dla mnie porywająca, ale to nie o nią mi chodzi. W środku jest dedykacja skierowana do Ruby Jane, tudzież, jak pani woli, do Rani. Lanelle nie chce nam nic powiedzieć i zmyśla, że wszystko, co związane z Ruby, wzięło się u niej w zasadzie przypadkiem. Dobrze wiemy, że to nieprawda, co potwierdziła moja rozmowa z panią poprzednim razem. Wiem też, że nie znała jej pani tak dobrze, jak Lanelle, ale każda informacja będzie cenna. Chcemy rozwiązać zagadkę Ruby.

Hera pokiwała tylko ponuro głową.

— Nie lubię sobie przypominać o jej istnieniu, ale dobrze. Pytaj, Tobiasie.

— Czy Lanelle opowiadała pani cokolwiek o Ruby?

— Rzadko — odpowiedziała szczerze. — Lana bardzo dobrze wiedziała, że nie przepadałam za Rani. Nie chciała nigdy tego przyznać, ale widziałam w jej oczach, że sama była zmęczona znajomością z nią. Miały jednak jakąś niewytłumaczalną więź, która trzymała je przy sobie, dopóki nie pokłóciły jednego dnia. Potem nie widziały się już nigdy więcej.

— Nie wie pani, o co poszło?

— A skądże! — Staruszka machnęła ręką. — Lana po całej tej sytuacji była tak roztrzęsiona, że postanowiłam nigdy o to nie pytać. Cokolwiek się stało, chciałam, żeby jak najszybciej o tym zapomniała. Przysięgam wam, że nigdy nie widziałam jej w takim stanie.

— Babcia zawsze wydawała mi się bardzo spokojna i stonowana — do rozmowy włączyła się Cheriss. — Rzadko pokazywała po sobie, że czymś mocno się przejęła.

— Zgadzam się z tobą, słońce. — Hera pokiwała głową. — Dlatego, gdy zobaczyłam, jak wyglądała po tamtej sytuacji, domyśliłam się, że o cokolwiek im poszło, było to coś...

— Grubego? — dodałem.

— Więc tak to się teraz mówi? Niech będzie, że poszło o coś grubego.

— I potem Lanelle nie wspominała więcej o Ruby? Nie mówiła nic o tym, co się dalej z nią stało?

— Nie. Jedyne wzmianki o niej kojarzę z gazet. Robiła tak głupie rzeczy, że regularnie wspominano ją w artykułach, jednak z dnia na dzień wszystko ucichło. Zupełnie tak, jakby zapadła się pod ziemię.

Postanowiłem otworzyć książkę i pokazać dedykację Herze.

— Nie wiem zatem pani, kto mógł to napisać?

Kobieta pokręciła głową.

— Niestety nie.

— A czy zna pani kogoś, kto mógłby cokolwiek wiedzieć?

Staruszka przez dłuższą chwilę myślała, co jakiś czas biorąc do ust kolejny łyk herbaty. W końcu powróciła wzrokiem do mnie i Cheriss.

— Mitch Ordway — odpowiedziała.

— Kto? — zdziwiła się Cheriss.

— Były narzeczony Lany. On też nie lubił Rani. Czasami miałam wrażenie, że to przez nią się rozstali, ale Lanelle nie chciała nigdy o tym mówić.

— Babcia miała narzeczonego? — Cheriss wyglądała na zszokowaną.

— Oczywiście. I do tego, kochała go na zabój. Nie mam pojęcia, dlaczego się rozeszli.

— Wie pani, gdzie on mieszka? — zapytałem z nadzieją.

— Wiem, gdzie mieszkał jeszcze z rodziną, ale nie wiem, czy po rozstaniu z Laną tam wrócił. Nie daje wam też gwarancji, że Mitch żyje. Wiecie, jak to jest w naszym wieku. Dzisiaj jesteś, a jutro cię nie ma — rzuciła to tak swobodnie, jakby to nie było nic takiego.

— Kiedy babcia rozstała się z Mitchem? — Cheriss zdawała się bardziej zainteresowana niż wcześniej.

— Jakoś krótko po pojawieniu się Josepha. To nie w porządku, że zostawił narzeczoną samą z dzieckiem.

— Rozumiem — odpowiedziała cicho.

— Mogę prosić o ten adres?

— Oczywiście.

Hera wstała od stołu, by kilka minut później wrócić ze skrawkiem papieru. Podała mi kartkę, a ja spojrzałem na zapisany adres.

— Choteau w Montanie — przeczytałem na głos. — To ponad dziesięć godzin drogi samochodem.

— Musimy tam jechać. — Cheriss położyła mi rękę na ramieniu. Nagle jej spojrzenie zrobiło się wyjątkowo poważne.

— Nie wiem, czy to dobry pomysł. To bardzo daleko, a Mitch może wcale już tam nie mieszkać.

— Nie rozumiesz. Ja chcę tam jechać — podkreśliła.

— Dlaczego? — Zdziwiła mnie jej determinacja.

— Tobiasie, to może być mój dziadek.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro