Rozdział 30
Diego
Wysiadłem z samolotu koło południa i od razu zaciągnąłem się rześkim powietrzem z nutką morskiej bryzy, które było zupełnie inne niż w Liverpoolu. Przede wszystkim w Hiszpanii było zdecydowanie cieplej, a ostre słońce sprawiało, że bez okularów słonecznych ciężko było patrzeć, zwłaszcza na jasne, odbijające światło powierzchnie.
Choć urodziłem się w Anglii, uważałem to miejsce za swoją drugą ojczyznę, ale nie planowałem zabalować tu długo. Miałem zupełnie inne plany, o których nie chciałem mówić współpracownikom, ani tym bardziej Santiago. Z resztą, wcale nie miałem obowiązku z niczego im się tłumaczyć. Jakby nie patrzeć, okazja do wylotu okazała się idealna, aby realizować przy okazji dodatkowe cele.
Po dotarciu do hacjendy swojej rodziny, zostałem przyjęty z otwartymi ramionami przez Samuela. Uściskałem go mocno, po czym od razu przeszliśmy do konkretów.
- Przekazałem wiadomość o twoim przybyciu, tak jak o to prosiłeś. - Zaczął szarpać mankiety koszuli, co było jego charakterystycznym tikiem, gdy był zdenerwowany. - Odparł, że jest gotowy spotkać się na neutralnym terytorium, dziś o dwudziestej pierwszej...
- Wiem. Już zdążyłeś mnie o tym poinformować, przed moim wylotem - odparłem i zatrzymałem się, opatrując wzrokiem białą elewację znajomej rezydencji o dachu z czerwonej dachówki z krużgankami, którymi biegałem co wakacje, gdy jeszcze byłem małym chłopcem, aby zaraz przebiec całą winnicę, znajdującą się za budynkiem. Potem opatrzyłem wzrokiem wyrośnięte palmy i wspaniały, spory ogród wraz z niedawno wybudowaną altaną, idealną do wieczornych, romantycznych kolacji.
Zaczynałem żałować, że tak niezwykle rzadko tu przyjeżdżałem, bo naprawdę kochałem to miejsce. Napawało optymizmem oraz chęciami do życia. Panowała tu zupełnie inna atmosfera niż w depresyjnej, deszczowej Anglii. I pomimo czekającego na mnie stresującego spotkania, czułem się dziwnie rozluźniony. Dziwnie spokojny. Czego zdecydowanie nie podzielał mój dobry przyjaciel Samuel, który wciąż szarpał mankiety, albo kręcił się w miejscu, jakby coś go gryzło.
Nikomu nie podobał się ten pomysł. Wiedziałem o tym, ale byłem im naprawdę wdzięczni, że nie wyrażali tego głośno. Chyba zdawali sobie sprawę, że to bez sensu, bo i tak zamierzałem zrobić co uważałem za konieczne.
- Nie denerwuj się, Samuel. - Odezwałem się w końcu, patrząc na to jak bardzo zmężniał.
Miał dopiero dwadzieścia osiem lat, a gęsta, czarna broda postarzała go o kilkanaście lat. Jednak dzięki temu, kto nie wiedział, nie czepiał się tego, że służył takiemu małolatowi. I może właśnie dlatego ją zapuścił. Wyglądał bardziej męsko oraz poważnie. To wbrew pozorom było przydatne.
- Pozwól mi iść z tobą! - Wypalił nagle. - To może być zasadzka!
- Wtedy zginiemy oboje. A kto się zemści i pociągnie nasze interesy dalej, jak ciebie zabraknie? - Poklepałem go po plecach, na co trochę się zmieszał. - Jesteś tu potrzebny. Ja sobie poradzę - dodałem, po czym ruszyłem, aby nieco się odświeżyć i przygotować do spotkania.
***
Wysiadłem z samochodu i rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu podejrzanych samochodów, w których mogliby się ukrywać ludzie Alejandra z zamiarem zaatakowania mnie. W pobliżu stało kilka zaparkowanych aut, ale żadne nie wyglądało podejrzanie. Nie byłem aż tak lekkomyślny, żeby iść bez obstawy, jednak swoim ludziom kazałem trzymać się naprawdę z dala, aby się nie wydali. To mogłoby podziałać tylko na naszą niekorzyść, a sytuacja i tak już była nieciekawa.
Dotarłem w umówione miejsce na plaży w pobliżu mola, gdzie stała masa jachtów, jak i mniejszych statków. Uśmiechnąłem się pogardliwie na widok ustawionego na jednym z nich stolika, przy którym siedział starszy mężczyzna, popijający czerwone wino. Słabo widziałem jego twarz, ponieważ światło dochodzące z kabiny, rzucało go niewystarczającą ilość, aby widzieć wszystkie szczegóły.
Wszedłem na pokład, po czym od razu zająłem miejsce naprzeciwko niego. Zaśmiał się. Może postąpiłem odrobinę zuchwale, aż nazbyt pewnie, ale to nawet dobrze. Chciałem, żeby wiedzieli, że nie zamierzałem dawać sobie w kaszę dmuchać.
Mężczyzna pokręcił kieliszkiem, a następnie powąchał jego zawartość, aby wyczuć dobrze bukiet. Nim zdążył się odezwać, łódź ruszyła.
Drgnąłem lekko zaskoczony, bo wchodząc tu, nawet nie pomyślałem, że będzie próbował jakichś sztuczek. Szybko jednak opanowałem oddech i przyjąłem pozę rozluźnionego. Obserwowałem wszystko ze strojoną uwagą.
- Takiego świństwa jeszcze nie piłem! - Wylał resztę wina na podłogę, którą zaraz wytarł jeden z goryli. - Widać, że twoi ludzie nie znają się na produkcji wina. Powinienem postawić sobie za cel przekonywanie ludzi, aby wylewali je do ścieków, albo samemu zacząć to robić - powiedział pogardliwie, myśląc, że mnie tym obrazi, na co parsknąłem z rozbawienia.
- Proszę uprzejmie. Nawet pomogę w pozbyciu się. Przyślę jeszcze dziś dwadzieścia tysięcy litrów, ale życzy sobie pan fakturę, czy paragon? - zapytałem, na co mina momentalnie mu stężała. Miałem w dupie opinię człowieka, któremu jedynie zależało na sprowokowaniu mnie.
- Myślałem, że mam do czynienia z kimś mądrym i rozsądnym! Dałeś się zrobić, na tak żałosną, starą sztuczkę, że nawet mi cię nie żal! Co powiesz na to, że teraz mogę zastrzelić cię tu jak psa... - Wyciągnął broń, którą wycelował w moim kierunku. - I wykorzystać zamieszanie, do przejęcia wszystkiego co masz - wysyczał wściekle, tak bardzo, że aż zaczęła pulsować mu żyłka na skroni.
Bicie mojego serca przyspieszyło, ale to tylko wzmożyło pracę mózgu nad wymyśleniem sposobu na wykaraskanie się z tego.
- To oboje się rozczarowaliśmy. - Zacząłem obojętnie. - Ja myślałem, że mam do czynienia z człowiekiem honoru, który nie postanowi zaatakować negocjatora o pokojowych zamiarach. - Zbiłem go z pantałyku.
Zadrżała mu ręka, ale jeszcze przez chwilę utrzymał pistolet, aby zaraz położyć go na stole. Dalej w gotowości.
- O czym chcesz gadać? Zaplanowałeś inwestycje na naszym terenie bez uzgodnienia! Teraz jest już za późno na dogadywanie się!
- Alejandro, wykupiłem tę ziemię uczciwie. Zgarnąłem ją sprzed nosa Rosjanom, którzy zaczynają ostro się tu panoszyć...
- Nie mydl mi oczu Ruskami! Dawałem ci już kilka ostrzeżeń! Nie dam się stłamsić!
- Moi ludzie są poturbowani. Kilku z nich zapłaciło życiem, dlatego przyszedłem, by to zakończyć i zawrzeć konsensualną umowę, odpowiadającą obu stronom. Pięćdziesiąt procent zysków to zdecydowanie za duży haracz. Inwestycja zwracałaby się jak dla mnie, zbyt długo. Chciałbym zatem zaproponować nieco inny układ. Połączmy siły i uznajmy ten teren za wspólny. Będziesz mógł dalej prowadzić tam swoje interesy. Uznajmy, że dopóki, żadne z nas nie będzie sobie wchodziło w drogę, każdy z nas może prowadzić tam swoje sprawy. Poza tym obok jest spora działka, którą planowałem przeznaczyć na klub nocny, ale z chęcią zgodzę się na to, aby przerodzić to na wspólne przedsięwzięcie. A ktoś doświadczony i miejscowy, kto zawsze będzie miał nad tym oko z pewnością się przyda i dopilnuje, aby interes się kręcił, przynosząc zyski nam obojgu.
- Jesteś świadomy, że nie muszę się na to godzić? Mogę was zmiażdżyć i osiągnąć to wszystko sam - odparł, wzruszając ramionami.
- Przelewając krew wielu ludzi...
- Taką ścieżkę obrałem i jeśli mam być szczery, jest mi to już obojętne... - Chciał mówić dalej, ale wtedy na pokład wpadł blady jak ściana ochroniarz.
- Constanza się dusi! - rzucił, na co staruszek od razu się poderwał, a zaraz za nim ruszyli biegiem strażnicy.
Sam również się poderwałem, wszedłem do kajuty i spojrzałem na siną na twarzy, szczupłą kobietę w czarnej, obcisłej sukience, z rozczochranymi włosami, która trzymała się za gardło, a przerażeni, spanikowani zgromadzeni, to trzęśli nią bez sensu, albo uderzali w jej plecy.
Kiedy pierwszy szok i strach minął, odepchnąłem wszystkich, aby zaraz wykonać chwyt Heimlicha. Umiałem go perfekcyjnie od kiedy raz dziadek zakrztusił się jedzeniem.
Po kilku chwilach dziewczyna wypluła z ust oliwkę oraz zaczęła kasłać, łapiąc łapczywie powietrze oraz jednocześnie ocierając policzki z łez.
- Oddychaj. Już dobrze? - Pogłaskałem ją po głowie, żeby się uspokoiła, na co uczepiła się mojej ręki, a jej jasne oczy wpatrzyłu się we mnie jak w wybawiciela.
- Uratowłeś... mi córkę - wychrypiał Alejandro, po czym rzucił się na kanapę. Drżącymi rękami sięgnął po szklankę, którą opróżnił jednym haustem. Wydobył z kieszeni poszetkę i nią wytarł spoconą z nerwów twarz. - Banda imbecyli! - Zerwał się nagle i zaczął okładać swoich strażników. - Macie nas chronić! Ratować! A gdyby nie on... - Wskazał na mnie palcem. - Nie miałbym córki! - Zachwiał się przez większą falę, jaka poruszyła gwałtowniej statkiem. - Wracamy do portu - wymamrotał. - I lepiej zejdźcie mi z oczu! - wrzasnął, na co wszyscy szybko czmychnęli.
Alejandro wpatrzył się we mnie, który wciąz podtrzymywał Constanze. Chyba celowo trzymała się mojej ręki i tuliła do ramienia z wdzięczności.
Podszedł do nas, po czym delikatnie pogładził policzek kobiety, która nadal ciężko oddychała.
- Przyjmuję twoją ofertę - oznajmił, patrząc mi w oczy, a ja czułem, że będzie to początek dobrej współpracy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro