Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

Diego

Siedziałem przed komputerem, pocierając palcami brodę i kompletnie tego nie rozumiałem. Kliknąłem jeszcze raz w zwrócone środki, aby upewnić się, że to ona przesłała je z powrotem, a nie bank, po czym oparłem się bardziej na fotelu.

Dlaczego odesłała te pieniądze? Przecież Santiago obiecał jej zapłatę za wszystkie dni spędzone w Anglii, kiedy nie mogła pracować, a tym samym była  stratna.

Coraz bardziej nie rozumiałem postępowania Alice. Ani tego, że odeszła bez pożegnania, ani tego, że teraz odsyłała obiecane wynagrodzenie.

Podniosłem się z miejsca zdenerwowany i zacząłem się przechadzać wzdłuż okna, z którego widziałem piękne, murowane kamienice oraz ludzi spacerujących, bądź pędzących gdzieś po raz pierwszy od dość dawna bez parasoli.

Santiago nie musiał znów bawić się w mojego doradcę. Jego słowa były oczywistymi frazesami, a co ja niby mogłem zrobić, gdy ona wyraźnie nie chciała mieć z nami nic wspólnego? Nie chciałem wychodzić przed nią na jakiegoś desperata, a tym bardziej tworzyć złudzenie, że ma nade mną jakąkolwiek władzę. Bo może miała, ale wcale nie musiała o tym wiedzieć!

Odwróciłem się w stronę i wysłałem przelew ponownie z dopiskiem:

"Nie waż się go znów odesłać!"

Powinna wiedzieć, że moje decyzje były niepodważalne i nie zamierzałem popuszczać nawet jej. Choć w rzeczywistości... chyba bardziej chciałem się z nią podroczyć, a tym samym mieć choć mikroskopijny kontakt z nią.

Zadowolony rozsiadłem się w fotelu, gdy rozległo się energiczne pukanie, charakterystyczne, dla mojego przyjaciela.

- Wejdź, Ian - rzuciłem, a zaraz w środku znalazł się tęgi brunet, którego gdybym nie znał, chyba bym się bał. Zwłaszcza, gdy wyglądał na ostro wkurzonego. - Co się stało?

- Ten hotel w Walencji chyba nigdy nie powstanie. Chcą pięćdziesięciu procent udziałów w zyskach za święty spokój!

- Wysłałeś nową ekipę?

- Diego?! Oni się nie pierdolą! Otworzyli ogień do naszych ludzi, a miejscowa policja uznała, że z braku dowodów nie są w stanie określić sprawcy! - Rzucił na biurko jakąś bordową kopertę.

- Co to?

- Zaproszenie na bal z okazji zaręczyn Thompsona. - Machnął ręką z lekceważeniem, jakby w ogóle go to nie obchodziło i nie miało znaczenia.

Otworzyłem niespiesznie kopertę, a następnie zacząłem czytać treść jej zawartości. Kiedy doszedłem do momentu, gdzie zapraszali mnie wraz z moją narzeczoną, parsknąłem śmiechem, po czym pchnąłem kartkę na drugi koniec stołu. Ian szybko pochłonął tekst, aby zaraz spojrzeć w moim kierunku pytająco.

- Mówiłem, że zaczną się kłopoty, jeśli od razu się tego nie zdementuje. Jebać Jasona i jego zemsty. Jest już prawie bankrutem. A teraz co zrobisz?

- Powiem, że moja narzeczona pojechała na wakacje - oznajmiłem z lekceważeniem.

- Sama? Przecież to może narazić tę dziewczynę!

- Nie ma jej w Anglii.  Mogą szukać wiatru w polu.

- Ian. To teraz nie ma znaczenia. Jest z dala stąd i nikt nawet nie zna jej dokładnej tożsamości, ani dokąd poleciała! Lepiej powiedz mi, co proponujesz w związku z tym co się dalej dzieje w Walencji i mów co z Viveiro.

- Viveiro załatwione. Nie będą już na nas nakładali żadnych haraczy, ani wchodzili nam w drogę, ale Walencja jest opanowana przez jakichś hardych zawodników i im bardziej się miotamy, tym bardziej zacieśniają pętle na naszej szyi. - Westchnął. - Sugeruję, albo ustąpić, albo podjąć jakieś negocjacje. Walka może kosztować nas zbyt dużo krwi i przysporzyć nam wrogów, których i tak nie brakuje.

- Ustąpienie nie wchodzi w grę. Nie możemy im pokazać, że mogą z nami pogrywać, bo będą to robić ciągle i wciąż, aż w końcu będziemy dopłacać im za to, że zgarniają cały zysk. - Zamyśliłem się. - Złożymy im osobistą wizytę. Chcę, żeby poczuli się jak godni przeciwnicy, skoro będą rozmawiać z nimi najważniejsze figury, a nie podesłane pionki.

- Czy to nie zbyt duże ryzyko? - Ten pomysł wyraźnie nie spodobał się Ianowi, co ani trochę mnie nie zdziwiło.

Oczywiście niosło to za sobą ogromne ryzyko, nie tylko duże, ale należało potraktować ich przywódcę z dużym szacunkiem, aby trochę zyskać i zrobić grunt do rozmów.

- Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, Ian. A trzeba to wreszcie jakoś załatwić. Ale może masz rację. Polecę sam.

- Co? - Aż zerwał się z miejsca. - Nie zgodzę się na to, Diego!

- I nie musisz. - Wstałem również, nie mogąc opanować uśmiechu. Zawsze miałem w nim wsparcie. Takiej prawej ręki mógł mi pozazdrościć każdy. - Już podjąłem decyzję. - Założyłem ręce z tyłu. - Poleć komuś, żeby mnie zaanonsował i daj znać jak to przyjęli. Biletami, transportem i wszystkim, zajmę się sam - powiedziałem, bo czułem, że zawalczę i zboczę nieco z kursu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro