Rozdział 28
Diego
Siedziałem przed komputerem, pocierając palcami brodę i kompletnie tego nie rozumiałem. Kliknąłem jeszcze raz w zwrócone środki, aby upewnić się, że to ona przesłała je z powrotem, a nie bank, po czym oparłem się bardziej na fotelu.
Dlaczego odesłała te pieniądze? Przecież Santiago obiecał jej zapłatę za wszystkie dni spędzone w Anglii, kiedy nie mogła pracować, a tym samym była stratna.
Coraz bardziej nie rozumiałem postępowania Alice. Ani tego, że odeszła bez pożegnania, ani tego, że teraz odsyłała obiecane wynagrodzenie.
Podniosłem się z miejsca zdenerwowany i zacząłem się przechadzać wzdłuż okna, z którego widziałem piękne, murowane kamienice oraz ludzi spacerujących, bądź pędzących gdzieś po raz pierwszy od dość dawna bez parasoli.
Santiago nie musiał znów bawić się w mojego doradcę. Jego słowa były oczywistymi frazesami, a co ja niby mogłem zrobić, gdy ona wyraźnie nie chciała mieć z nami nic wspólnego? Nie chciałem wychodzić przed nią na jakiegoś desperata, a tym bardziej tworzyć złudzenie, że ma nade mną jakąkolwiek władzę. Bo może miała, ale wcale nie musiała o tym wiedzieć!
Odwróciłem się w stronę i wysłałem przelew ponownie z dopiskiem:
"Nie waż się go znów odesłać!"
Powinna wiedzieć, że moje decyzje były niepodważalne i nie zamierzałem popuszczać nawet jej. Choć w rzeczywistości... chyba bardziej chciałem się z nią podroczyć, a tym samym mieć choć mikroskopijny kontakt z nią.
Zadowolony rozsiadłem się w fotelu, gdy rozległo się energiczne pukanie, charakterystyczne, dla mojego przyjaciela.
- Wejdź, Ian - rzuciłem, a zaraz w środku znalazł się tęgi brunet, którego gdybym nie znał, chyba bym się bał. Zwłaszcza, gdy wyglądał na ostro wkurzonego. - Co się stało?
- Ten hotel w Walencji chyba nigdy nie powstanie. Chcą pięćdziesięciu procent udziałów w zyskach za święty spokój!
- Wysłałeś nową ekipę?
- Diego?! Oni się nie pierdolą! Otworzyli ogień do naszych ludzi, a miejscowa policja uznała, że z braku dowodów nie są w stanie określić sprawcy! - Rzucił na biurko jakąś bordową kopertę.
- Co to?
- Zaproszenie na bal z okazji zaręczyn Thompsona. - Machnął ręką z lekceważeniem, jakby w ogóle go to nie obchodziło i nie miało znaczenia.
Otworzyłem niespiesznie kopertę, a następnie zacząłem czytać treść jej zawartości. Kiedy doszedłem do momentu, gdzie zapraszali mnie wraz z moją narzeczoną, parsknąłem śmiechem, po czym pchnąłem kartkę na drugi koniec stołu. Ian szybko pochłonął tekst, aby zaraz spojrzeć w moim kierunku pytająco.
- Mówiłem, że zaczną się kłopoty, jeśli od razu się tego nie zdementuje. Jebać Jasona i jego zemsty. Jest już prawie bankrutem. A teraz co zrobisz?
- Powiem, że moja narzeczona pojechała na wakacje - oznajmiłem z lekceważeniem.
- Sama? Przecież to może narazić tę dziewczynę!
- Nie ma jej w Anglii. Mogą szukać wiatru w polu.
- Ian. To teraz nie ma znaczenia. Jest z dala stąd i nikt nawet nie zna jej dokładnej tożsamości, ani dokąd poleciała! Lepiej powiedz mi, co proponujesz w związku z tym co się dalej dzieje w Walencji i mów co z Viveiro.
- Viveiro załatwione. Nie będą już na nas nakładali żadnych haraczy, ani wchodzili nam w drogę, ale Walencja jest opanowana przez jakichś hardych zawodników i im bardziej się miotamy, tym bardziej zacieśniają pętle na naszej szyi. - Westchnął. - Sugeruję, albo ustąpić, albo podjąć jakieś negocjacje. Walka może kosztować nas zbyt dużo krwi i przysporzyć nam wrogów, których i tak nie brakuje.
- Ustąpienie nie wchodzi w grę. Nie możemy im pokazać, że mogą z nami pogrywać, bo będą to robić ciągle i wciąż, aż w końcu będziemy dopłacać im za to, że zgarniają cały zysk. - Zamyśliłem się. - Złożymy im osobistą wizytę. Chcę, żeby poczuli się jak godni przeciwnicy, skoro będą rozmawiać z nimi najważniejsze figury, a nie podesłane pionki.
- Czy to nie zbyt duże ryzyko? - Ten pomysł wyraźnie nie spodobał się Ianowi, co ani trochę mnie nie zdziwiło.
Oczywiście niosło to za sobą ogromne ryzyko, nie tylko duże, ale należało potraktować ich przywódcę z dużym szacunkiem, aby trochę zyskać i zrobić grunt do rozmów.
- Kto nie ryzykuje, ten szampana nie pije, Ian. A trzeba to wreszcie jakoś załatwić. Ale może masz rację. Polecę sam.
- Co? - Aż zerwał się z miejsca. - Nie zgodzę się na to, Diego!
- I nie musisz. - Wstałem również, nie mogąc opanować uśmiechu. Zawsze miałem w nim wsparcie. Takiej prawej ręki mógł mi pozazdrościć każdy. - Już podjąłem decyzję. - Założyłem ręce z tyłu. - Poleć komuś, żeby mnie zaanonsował i daj znać jak to przyjęli. Biletami, transportem i wszystkim, zajmę się sam - powiedziałem, bo czułem, że zawalczę i zboczę nieco z kursu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro