Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.

Mijał kolejny dzień ich wyczerpującej wędrówki. Od niemal tygodnia nie mieli dachu nad głową, byli wycieńczeni, kończyło im się jedzenie. Obaj wiedzieli, że jeżeli dalej tak będzie, znajdą się w niemałych kłopotach.

Dlatego też jednomyślnie postawili sobie za cel znalezienie jakiegokolwiek skupiska ludzkiego.

– Chyba muszą tu mieć coś takiego – mruknął Zorion, kiwając sennie głową. Obierał ze skórki wielki, czerwony owoc, kształtem i wielkością przypominający mango. – Jakieś miasta, albo coś w ten deser... chyba się nie zatrzymali na koczowniczym trybie życia. Jak myślisz?

– Ja myślę, że ty w ogóle nie powinieneś tego jeść. Może to trujące. – Jun podejrzliwie przyglądał się jego posiłkowi. – Nie myśl sobie, że będę później marnował siły na to, żeby cię pochować.

– Spokojnie, sam się pochowam. Nie będę zaprzątał wielkiemu jaśnie panu głowy – parsknął Zorion, jednak po krótkiej chwili zastanowienia niechętnie odłożył owoc. – Ale głód mnie zżera... oddałbym królestwo za porządny udziec... Taki ze słonia, żebym mógł się nim porządnie najeść...

– Przestań mówić o jedzeniu, sam siebie tym męczysz. Na nieszczęście moje, ja też muszę tego słuchać – westchnął Jun, pocierając twarz dłonią. – Przypomnij mi, dlaczego tutaj jesteśmy?

– Bo jeśli wrócimy z obszernymi informacjami na temat tego obcego świata – Zorion natychmiast ożywił się, po czym sięgnął po swoją torbę – dostaniemy dokładnie dziesięć milionów w dolcach. I dożywotnią wejściówkę do Narodowego Muzeum Geologicznego w Chicago.

– Czego kłamiesz... jesteśmy tu, bo jesteśmy naiwnymi debilami. Masz zapamiętać tę odpowiedź, bo jak usłyszę inną, to naprawdę sam będziesz sobie kopał grób.

– Ale ty zrzędzisz... – Zorion wyciągnął z bagażu dziennik, po czym otworzył go i przewertował kilka kartek. – Mamy już trochę informacji, przecież. Wiemy, że na tym świecie istnieje życie.

– Życie właśnie gwizdnęło ci pseudomango – zauważył Jun beznamiętnie, wskazując palcem. Jego towarzysz uniósł głowę i jęknął cicho, widząc małe, puchate stworzonko, które przemknęło tuż obok jego ramienia z owocem w pyszczku i czmychnęło na drzewo. Widzieli je jednak wyraźnie; kiedy usiadło na gałęzi, chwyciło smakołyk w łapki i z apetytem zaczęło go pałaszować. Zorion przez dobre kilka minut przyglądał się mu w milczeniu.

– Nie było trujące – stwierdził cicho; na jego twarzy niedowierzanie mieszało się z niewysłowionym żalem. 

Yun wzruszył ramionami.

– Może było. To wiewiórkowate coś pewnie zaraz zdechnie.

Malutki gryzoń jednak nie wyglądał na kogoś, komu spieszno było na tamten świat. W ciągu pięciu minut skonsumował posiłek, nieczuły na łaknące spojrzenie Zoriona, po czym umyło pyszczek łapkami i zwinnymi ruchami pokicało na inne drzewo. Mężczyzna jeszcze przez dobre kilka chwil wypatrywał zwierzaka wśród gałęzi, jednak w końcu dał za wygraną i ukrył twarz w dłoniach.

– Po cholerę ja cię słuchałem... Nie mam już więcej tego...

– Nie mazgaj się, tylko przydaj się na coś w końcu. – Jun wyciągnął z dziennika towarzysza mapę, po czym rozłożył ją z kwaśną miną. – Powiedz mi, jak niby mamy się z tego czegoś cokolwiek dowiedzieć, skoro tu prawie nic nie ma?

– Coś jest... nie żeby to była dokładna mapa... – Zorion niechętnie przeniósł wzrok na arkusz. – W końcu po to tu jesteśmy, żeby poznać ten świat i ją rozbudować... Obecnie jesteśmy prawdopodobnie gdzieś tu. – Wskazał palcem wielką, szarą plamę w rogu kartki. – Z moich ustaleń wynika, że to właśnie to musi być lasem. A zobacz, tutaj... – Mężczyzna delikatnie przesunął opuszkiem po kartce. – Jest ciemnawa linia. Stawiam, że to musi być rzeka. – Uniósł głowę, patrząc na towarzysza z satysfakcją. – A co rzeka oznacza?

– Być może ludzi – przyznał Jun, jednak nadal patrzył sceptycznie na kartkę. – Ale równie dobrze to nie musi być rzeka... może to sobie ktoś jakąś granicę zaznaczył... – Mężczyzna zacisnął zęby, po czym zmiótł gniewnym ruchem arkusz z własnych kolan. Zorion natychmiast uratował go przed wylądowaniem na ziemi, po czym wygładził lekko i spojrzał na Juna z wyrzutem. – To przecież nawet nie jest mapa... wmawiamy sobie tak tylko, żeby poprawić sobie nastrój, to bohomazy jakiegoś bachora...

– Dobrze będzie, zobaczysz – zapewnił go Zorion, składając pieczołowicie kartkę. – Pójdziemy na zachód. Powinniśmy wtedy dojść do tej rzeki. Być może trafimy wtedy na jakieś miasta.

– Może – mruknął Jun zrzędliwie, podnosząc się z ziemi. Sięgnął po swój plecak i założył go na plecy. – Wiecznie tylko może...

– Mogę opowiedzieć żart dla poprawy nastroju – zaproponował drugi z mężczyzn radośnie, chowając mapę i także wstając na nogi. Jego towarzysz spojrzał na niego z ukosa.

– Nie chcę. Męczy mnie twoje poczucie humoru, a tym bardziej nie bawi.

– Ale to jest bardzo dobry żart! – zaoponował Zorion stanowczo, podnosząc torbę. – Wiesz, ten taki puk puk, kto tam?!

Jun wzniósł oczy ku niebiosom.

– Boże, czym ci zawiniłem...

– No weź... – Jego towarzysz popatrzył na niego błagalnie. – Może ci się spodoba...

Mężczyzna westchnął ciężko. 

– Dobrze... tylko chodźmy już. I nie dręcz mnie więcej...

– Zgodnie z życzeniem. – Zorion rozpromienił się. – Tylko to ty musisz zacząć. Powiedz: puk puk!

– Puk puk? – mruknął Jun bez entuzjazmu.

– Kto tam? – spytał jego towarzysz niewinnym tonem. Przez dłuższą chwilę obaj wędrowcy szli w ciszy, a Jun ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w Zoriona. Ten uśmiechnął się do niego szeroko, a że jego kompan nadal patrzył na niego bez zrozumienia, po chwili nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. – Jeny, żebyś ty widział swoją minę...

– Milcz – warknął Jun sucho. Zorion więc uciszył się, chichotał jednak niemal niedosłyszalnie pod nosem. – Jeszcze jedno słowo, a to ja ci wykopię grób. I zakopię żywcem.

Mężczyzna opanował się i miał ochotę przeprosić, jednak jego towarzysz wyglądał, jakby naprawdę chciał wprowadzić swoje słowa w życie, więc nie odezwał się. Wcale nie miał ochoty umierać... a na pewno nie poprzez przygniecenie ziemią i brak tlenu.

Całą drogę pokonali więc w całkowitej ciszy.

***

Po długiej wędrówce faktycznie zobaczyli w oddali coś, co wyglądało jak zabudowania. Zorion miał przemożną ochotę jakoś to skomentować, jednak nadal pamiętał o tym, co powiedział Jun, więc powstrzymał się. Wyjął za to dziennik i długopis, gotowy na notowanie wszystkiego, co tylko przykuje jego uwagę. A podejrzewał, że trochę tego będzie, bo budynki już z daleka wyglądały interesująco. Wszystkie miały jasnopomarańczową barwę w różnych odcieniach. Wyglądały jak z piasku. Widywał podobne na terenach pustynnych, lecz ich otoczenie zdecydowanie odbiegało od tego wzorca. Rośliny, w szczególności różne gatunki traw, rosły dość bujno, a ziemia miała ciemny, brunatny kolor...

Czy to budulec, czy budynki są specjalnie malowane w ten sposób? Czy był w tym konkretny cel?

– Intrygujące – mruknął pod nosem, nim zdołał się powstrzymać. Na szczęście, nie został za to zamordowany; Jun spojrzał jedynie na niego z ukosa.

– Co intrygujące?

– To, co widzę...

– Mnie tylko intryguje to, czy mają jakieś jedzenie na sprzedaż i czy będziemy w stanie im za nie zapłacić – oznajmił; choć wydawało się to niemożliwe, spochmurniał jeszcze bardziej. – Nie mamy pojęcia, jaką mają walutę...

– Zobaczysz, dobrze będzie – oznajmił Zorion dziarsko, po czym sam ruszył o wiele szybszym krokiem w kierunku miasta, żeby jak najszybciej się tam dostać. Jun nie przyspieszył, żeby go dogonić, więc został daleko w tyle.

Po wejściu do miasta, pierwszą rzeczą, którą rzucały się w oczy, były stragany. Najwyraźniej musiał być tu dzień targowy. A może tutaj to codzienność?... Jedno było jednak pewne: to, co zastali, z pewnością było cywilizacją. A patrząc na zawartość skrzyń czy koszów, łatwo było stwierdzić, że będą mieli szansę na kupienie racji żywnościowych.

To liczyło się dla nich w tej chwili najbardziej.

– Eureka! – wykrzyknął Zorion z satysfakcją, robiąc przy tym szeroki rozmach rękami. Wzbudził tym samym zainteresowanie ludzi krzątających się wokół straganów, więc  idący za nim Jun miał dylemat, czy powinien do niego podchodzić i przyznać się tym samym, że jest z nim jakoś powiązany. – Widzisz, mówiłem, że będzie dobrze! – zawołał Zorion, odwracając się w jego kierunku, co całkowicie zrujnowało jego nadzieje, że uda mu się przemknąć niepostrzeżenie. Mężczyzna więc westchnął ciężko i, chcąc nie chcąc, podszedł do towarzysza.

– Nie drzyj się tak – syknął, starając się ignorować spojrzenia, które natychmiast się na niego przeniosły. – Ściągasz na siebie uwagę. Chodź, najpierw uzupełnimy zapasy, a dopiero potem zaczniemy się naprzykrzać mieszkańcom.

– A kto tu się naprzykrza... To na pewno bardzo mili i gościnni ludzie – stwierdził Zorion dziarsko, zbliżając się do jednego ze straganów. – Zobaczymy, czy uda nam się z nimi porozumieć... przepraszam pana! – zawołał do sprzedawcy. Tubylec odwrócił się do niego ze znudzeniem na twarzy; zdecydowanie nie wyglądał na miłego i gościnnego. Wręcz przeciwnie, Jun już widział taką minę, a ona mówiła mu wszystko: ta osoba zrobi wszystko, żeby jak najszybciej się ich pozbyć. Jego towarzysz jednak z jakiegoś powodu wolał tego nie dostrzegać. – ...Przepraszam pana, jaka jest waluta? Czym płacicie?

– Uciekajcie – odpowiedział sprzedawca ponuro. Jun uniósł brew, a Zorion wydał z siebie pełen zachwytu okrzyk.

– Oni mówią po polsku! – zawołał na wpół z niedowierzaniem, na wpół z radością w głosie, po czym rzucił się do swojego dziennika i zaczął pisać w nim coś zawzięcie. – O mamo... o mamo...

– Czemu się, durny, cieszysz, niczego się nie dowiedzieliśmy. – Jun przeniósł ponure spojrzenie na sprzedawcę. – Słuchaj, gościu, mamy pokojowe zamiary. Odpowiedz grzecznie na pytanie, bez nabijania się z nas, albo inaczej porozmawiamy.

– Nie jesteście stąd. Zwiewajcie, zanim was zgarną.

– Kto nas zgarnie? – Jun natychmiast spoważniał. Rozejrzał się czujnie, łapiąc za ramię Zoriona, do którego chyba nic nie dotarło; z rozanieloną miną skrobał w swoim notatniku. – Jakaś straż?

– Powiedziałem swoje. A teraz zabierzcie się stąd, bo klientów mi płoszycie.

– Nie szarp mnie, co ja ci zrobiłem – burknął Zorion, wyszarpując się z uścisku mężczyzny.

Jun posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, jednak jego twarz natychmiast złagodniała; jego towarzysz miał dość niewyraźną minę.

– Co jest? – mruknął cicho, opierając dłonie o bark, żeby ustawić go do pionu; mężczyzna zachwiał się niebezpiecznie.

Zorion uniósł na niego mętne spojrzenie.

– Ja się... chyba nie czuję dobrze – wybełkotał, po czym bezwładnie osunął się na ziemię. Jun złapał go w ostatniej chwili.

– Hej! Hej... – zaczął ze zdenerwowaniem, jednak poczuł, że sam nie czuje się najlepiej. Mężczyzna ciążył mu z każdą chwilą coraz bardziej, a przed nim zaczęły pojawiać się czarne plamy. – Toś nas wpakował – zdążył jeszcze wymamrotać, zanim świat zdążył całkowicie pogrążyć się w mroku.

Zupełnie nie poczuł, kiedy w następnej chwili sam przewrócił się na bruk, ostatkami sił trzymając nieprzytomnego Zoriona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro