1.
Mijał kolejny dzień ich wyczerpującej wędrówki. Od niemal tygodnia nie mieli dachu nad głową, byli wycieńczeni, kończyło im się jedzenie. Obaj wiedzieli, że jeżeli dalej tak będzie, znajdą się w niemałych kłopotach.
Dlatego też jednomyślnie postawili sobie za cel znalezienie jakiegokolwiek skupiska ludzkiego.
– Chyba muszą tu mieć coś takiego – mruknął Zorion, kiwając sennie głową. Obierał ze skórki wielki, czerwony owoc, kształtem i wielkością przypominający mango. – Jakieś miasta, albo coś w ten deser... chyba się nie zatrzymali na koczowniczym trybie życia. Jak myślisz?
– Ja myślę, że ty w ogóle nie powinieneś tego jeść. Może to trujące. – Jun podejrzliwie przyglądał się jego posiłkowi. – Nie myśl sobie, że będę później marnował siły na to, żeby cię pochować.
– Spokojnie, sam się pochowam. Nie będę zaprzątał wielkiemu jaśnie panu głowy – parsknął Zorion, jednak po krótkiej chwili zastanowienia niechętnie odłożył owoc. – Ale głód mnie zżera... oddałbym królestwo za porządny udziec... Taki ze słonia, żebym mógł się nim porządnie najeść...
– Przestań mówić o jedzeniu, sam siebie tym męczysz. Na nieszczęście moje, ja też muszę tego słuchać – westchnął Jun, pocierając twarz dłonią. – Przypomnij mi, dlaczego tutaj jesteśmy?
– Bo jeśli wrócimy z obszernymi informacjami na temat tego obcego świata – Zorion natychmiast ożywił się, po czym sięgnął po swoją torbę – dostaniemy dokładnie dziesięć milionów w dolcach. I dożywotnią wejściówkę do Narodowego Muzeum Geologicznego w Chicago.
– Czego kłamiesz... jesteśmy tu, bo jesteśmy naiwnymi debilami. Masz zapamiętać tę odpowiedź, bo jak usłyszę inną, to naprawdę sam będziesz sobie kopał grób.
– Ale ty zrzędzisz... – Zorion wyciągnął z bagażu dziennik, po czym otworzył go i przewertował kilka kartek. – Mamy już trochę informacji, przecież. Wiemy, że na tym świecie istnieje życie.
– Życie właśnie gwizdnęło ci pseudomango – zauważył Jun beznamiętnie, wskazując palcem. Jego towarzysz uniósł głowę i jęknął cicho, widząc małe, puchate stworzonko, które przemknęło tuż obok jego ramienia z owocem w pyszczku i czmychnęło na drzewo. Widzieli je jednak wyraźnie; kiedy usiadło na gałęzi, chwyciło smakołyk w łapki i z apetytem zaczęło go pałaszować. Zorion przez dobre kilka minut przyglądał się mu w milczeniu.
– Nie było trujące – stwierdził cicho; na jego twarzy niedowierzanie mieszało się z niewysłowionym żalem.
Yun wzruszył ramionami.
– Może było. To wiewiórkowate coś pewnie zaraz zdechnie.
Malutki gryzoń jednak nie wyglądał na kogoś, komu spieszno było na tamten świat. W ciągu pięciu minut skonsumował posiłek, nieczuły na łaknące spojrzenie Zoriona, po czym umyło pyszczek łapkami i zwinnymi ruchami pokicało na inne drzewo. Mężczyzna jeszcze przez dobre kilka chwil wypatrywał zwierzaka wśród gałęzi, jednak w końcu dał za wygraną i ukrył twarz w dłoniach.
– Po cholerę ja cię słuchałem... Nie mam już więcej tego...
– Nie mazgaj się, tylko przydaj się na coś w końcu. – Jun wyciągnął z dziennika towarzysza mapę, po czym rozłożył ją z kwaśną miną. – Powiedz mi, jak niby mamy się z tego czegoś cokolwiek dowiedzieć, skoro tu prawie nic nie ma?
– Coś jest... nie żeby to była dokładna mapa... – Zorion niechętnie przeniósł wzrok na arkusz. – W końcu po to tu jesteśmy, żeby poznać ten świat i ją rozbudować... Obecnie jesteśmy prawdopodobnie gdzieś tu. – Wskazał palcem wielką, szarą plamę w rogu kartki. – Z moich ustaleń wynika, że to właśnie to musi być lasem. A zobacz, tutaj... – Mężczyzna delikatnie przesunął opuszkiem po kartce. – Jest ciemnawa linia. Stawiam, że to musi być rzeka. – Uniósł głowę, patrząc na towarzysza z satysfakcją. – A co rzeka oznacza?
– Być może ludzi – przyznał Jun, jednak nadal patrzył sceptycznie na kartkę. – Ale równie dobrze to nie musi być rzeka... może to sobie ktoś jakąś granicę zaznaczył... – Mężczyzna zacisnął zęby, po czym zmiótł gniewnym ruchem arkusz z własnych kolan. Zorion natychmiast uratował go przed wylądowaniem na ziemi, po czym wygładził lekko i spojrzał na Juna z wyrzutem. – To przecież nawet nie jest mapa... wmawiamy sobie tak tylko, żeby poprawić sobie nastrój, to bohomazy jakiegoś bachora...
– Dobrze będzie, zobaczysz – zapewnił go Zorion, składając pieczołowicie kartkę. – Pójdziemy na zachód. Powinniśmy wtedy dojść do tej rzeki. Być może trafimy wtedy na jakieś miasta.
– Może – mruknął Jun zrzędliwie, podnosząc się z ziemi. Sięgnął po swój plecak i założył go na plecy. – Wiecznie tylko może...
– Mogę opowiedzieć żart dla poprawy nastroju – zaproponował drugi z mężczyzn radośnie, chowając mapę i także wstając na nogi. Jego towarzysz spojrzał na niego z ukosa.
– Nie chcę. Męczy mnie twoje poczucie humoru, a tym bardziej nie bawi.
– Ale to jest bardzo dobry żart! – zaoponował Zorion stanowczo, podnosząc torbę. – Wiesz, ten taki puk puk, kto tam?!
Jun wzniósł oczy ku niebiosom.
– Boże, czym ci zawiniłem...
– No weź... – Jego towarzysz popatrzył na niego błagalnie. – Może ci się spodoba...
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Dobrze... tylko chodźmy już. I nie dręcz mnie więcej...
– Zgodnie z życzeniem. – Zorion rozpromienił się. – Tylko to ty musisz zacząć. Powiedz: puk puk!
– Puk puk? – mruknął Jun bez entuzjazmu.
– Kto tam? – spytał jego towarzysz niewinnym tonem. Przez dłuższą chwilę obaj wędrowcy szli w ciszy, a Jun ze zmarszczonymi brwiami wpatrywał się w Zoriona. Ten uśmiechnął się do niego szeroko, a że jego kompan nadal patrzył na niego bez zrozumienia, po chwili nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. – Jeny, żebyś ty widział swoją minę...
– Milcz – warknął Jun sucho. Zorion więc uciszył się, chichotał jednak niemal niedosłyszalnie pod nosem. – Jeszcze jedno słowo, a to ja ci wykopię grób. I zakopię żywcem.
Mężczyzna opanował się i miał ochotę przeprosić, jednak jego towarzysz wyglądał, jakby naprawdę chciał wprowadzić swoje słowa w życie, więc nie odezwał się. Wcale nie miał ochoty umierać... a na pewno nie poprzez przygniecenie ziemią i brak tlenu.
Całą drogę pokonali więc w całkowitej ciszy.
***
Po długiej wędrówce faktycznie zobaczyli w oddali coś, co wyglądało jak zabudowania. Zorion miał przemożną ochotę jakoś to skomentować, jednak nadal pamiętał o tym, co powiedział Jun, więc powstrzymał się. Wyjął za to dziennik i długopis, gotowy na notowanie wszystkiego, co tylko przykuje jego uwagę. A podejrzewał, że trochę tego będzie, bo budynki już z daleka wyglądały interesująco. Wszystkie miały jasnopomarańczową barwę w różnych odcieniach. Wyglądały jak z piasku. Widywał podobne na terenach pustynnych, lecz ich otoczenie zdecydowanie odbiegało od tego wzorca. Rośliny, w szczególności różne gatunki traw, rosły dość bujno, a ziemia miała ciemny, brunatny kolor...
Czy to budulec, czy budynki są specjalnie malowane w ten sposób? Czy był w tym konkretny cel?
– Intrygujące – mruknął pod nosem, nim zdołał się powstrzymać. Na szczęście, nie został za to zamordowany; Jun spojrzał jedynie na niego z ukosa.
– Co intrygujące?
– To, co widzę...
– Mnie tylko intryguje to, czy mają jakieś jedzenie na sprzedaż i czy będziemy w stanie im za nie zapłacić – oznajmił; choć wydawało się to niemożliwe, spochmurniał jeszcze bardziej. – Nie mamy pojęcia, jaką mają walutę...
– Zobaczysz, dobrze będzie – oznajmił Zorion dziarsko, po czym sam ruszył o wiele szybszym krokiem w kierunku miasta, żeby jak najszybciej się tam dostać. Jun nie przyspieszył, żeby go dogonić, więc został daleko w tyle.
Po wejściu do miasta, pierwszą rzeczą, którą rzucały się w oczy, były stragany. Najwyraźniej musiał być tu dzień targowy. A może tutaj to codzienność?... Jedno było jednak pewne: to, co zastali, z pewnością było cywilizacją. A patrząc na zawartość skrzyń czy koszów, łatwo było stwierdzić, że będą mieli szansę na kupienie racji żywnościowych.
To liczyło się dla nich w tej chwili najbardziej.
– Eureka! – wykrzyknął Zorion z satysfakcją, robiąc przy tym szeroki rozmach rękami. Wzbudził tym samym zainteresowanie ludzi krzątających się wokół straganów, więc idący za nim Jun miał dylemat, czy powinien do niego podchodzić i przyznać się tym samym, że jest z nim jakoś powiązany. – Widzisz, mówiłem, że będzie dobrze! – zawołał Zorion, odwracając się w jego kierunku, co całkowicie zrujnowało jego nadzieje, że uda mu się przemknąć niepostrzeżenie. Mężczyzna więc westchnął ciężko i, chcąc nie chcąc, podszedł do towarzysza.
– Nie drzyj się tak – syknął, starając się ignorować spojrzenia, które natychmiast się na niego przeniosły. – Ściągasz na siebie uwagę. Chodź, najpierw uzupełnimy zapasy, a dopiero potem zaczniemy się naprzykrzać mieszkańcom.
– A kto tu się naprzykrza... To na pewno bardzo mili i gościnni ludzie – stwierdził Zorion dziarsko, zbliżając się do jednego ze straganów. – Zobaczymy, czy uda nam się z nimi porozumieć... przepraszam pana! – zawołał do sprzedawcy. Tubylec odwrócił się do niego ze znudzeniem na twarzy; zdecydowanie nie wyglądał na miłego i gościnnego. Wręcz przeciwnie, Jun już widział taką minę, a ona mówiła mu wszystko: ta osoba zrobi wszystko, żeby jak najszybciej się ich pozbyć. Jego towarzysz jednak z jakiegoś powodu wolał tego nie dostrzegać. – ...Przepraszam pana, jaka jest waluta? Czym płacicie?
– Uciekajcie – odpowiedział sprzedawca ponuro. Jun uniósł brew, a Zorion wydał z siebie pełen zachwytu okrzyk.
– Oni mówią po polsku! – zawołał na wpół z niedowierzaniem, na wpół z radością w głosie, po czym rzucił się do swojego dziennika i zaczął pisać w nim coś zawzięcie. – O mamo... o mamo...
– Czemu się, durny, cieszysz, niczego się nie dowiedzieliśmy. – Jun przeniósł ponure spojrzenie na sprzedawcę. – Słuchaj, gościu, mamy pokojowe zamiary. Odpowiedz grzecznie na pytanie, bez nabijania się z nas, albo inaczej porozmawiamy.
– Nie jesteście stąd. Zwiewajcie, zanim was zgarną.
– Kto nas zgarnie? – Jun natychmiast spoważniał. Rozejrzał się czujnie, łapiąc za ramię Zoriona, do którego chyba nic nie dotarło; z rozanieloną miną skrobał w swoim notatniku. – Jakaś straż?
– Powiedziałem swoje. A teraz zabierzcie się stąd, bo klientów mi płoszycie.
– Nie szarp mnie, co ja ci zrobiłem – burknął Zorion, wyszarpując się z uścisku mężczyzny.
Jun posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, jednak jego twarz natychmiast złagodniała; jego towarzysz miał dość niewyraźną minę.
– Co jest? – mruknął cicho, opierając dłonie o bark, żeby ustawić go do pionu; mężczyzna zachwiał się niebezpiecznie.
Zorion uniósł na niego mętne spojrzenie.
– Ja się... chyba nie czuję dobrze – wybełkotał, po czym bezwładnie osunął się na ziemię. Jun złapał go w ostatniej chwili.
– Hej! Hej... – zaczął ze zdenerwowaniem, jednak poczuł, że sam nie czuje się najlepiej. Mężczyzna ciążył mu z każdą chwilą coraz bardziej, a przed nim zaczęły pojawiać się czarne plamy. – Toś nas wpakował – zdążył jeszcze wymamrotać, zanim świat zdążył całkowicie pogrążyć się w mroku.
Zupełnie nie poczuł, kiedy w następnej chwili sam przewrócił się na bruk, ostatkami sił trzymając nieprzytomnego Zoriona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro