Rozdział 44
Zayn od rana chodził poddenerwowany. Cały czas odbierał telefony, po których jego złość wydawała się co raz bardziej wzrastać. Nie odzywałam się ani słowem, nie chciałam stać się ofiarą napaści słownej. Człowiek zły mówi rzeczy, których poźniej żałuje. Wolałam cicho siedzieć na kanapie w salonie i obserwować jak pakuje się do sporych rozmiarów walizki. Znosił rzeczy z całego apartamentu, spoglądając co jakiś czas w moim kierunku. Klnie pod nosem, rzucając koszule trzymane w dłoni na otwarty bagaż, kiedy jego telefon kolejny raz wydaje krótki dźwięk. Wyswobadza z kieszeni urządzenie i wychodzi z pomieszczenia warcząc do rozmówcy na powitanie. Podnoszę ubrania i powoli składam je w kostkę, układając na kupce pozostałych zajmujących już swoje miejsce. Mężczyzna wraca do pokoju dziennego, kiedy akurat zabieram ręce. Opadam cicho na miejsce, nie wiedząc czy nie zacznie krzyczeć. To jego rzeczy, a ja je dotykam. Podchodzi wolno i pochyla się nade mną, co dziwniejsze składa pocałunek na moim czole.
- Dziękuję.
Uśmiecha się lekko, ale złość cały czas niewyraźnie majaczy na jego twarzy, a przez głos przebija się napięcie.
- To były już ostatnie rzeczy.
Zapina walizkę i ściąga ją ze stołu kawowego na ziemię. Pukanie do drzwi roznosi się echem i tylko ja wydaję się być tym zaskoczona.
Do środka za Zaynem wchodzi starszy facet, jednak nie może mieć więcej niż 45 lat.. na moje oko. Wymija Malika i wyciąga w moim kierunku dłoń, uśmiechając się szeroko.
- Mark Peters.
Ściska moją dłoń mocno, nim jeszcze zdążę ją porządnie unieść.
- May.
Piszczę cicho, zaskoczona. Wciąż przytrzymuje moją rękę. Jego dwie górne jedynki to srebrne zęby i to sprawia, że wygląda przerażająco.
- Wystarczy.
Zayn staje przy mnie.
- Przejdźmy do rzeczy. Tu są klucze, wszystko jest już spakowane. Żywność, która została w lodówce proszę wyrzucić. Pieniądze za wynajem powinny być już na twoim koncie. Do godziny 16 opuścimy apartament.
Malik podaje mu klucze i kiwa głową do mężczyzny.
- To zaszczyt było pana gościć. Apartament będzie gotowy, kiedy zdecyduje się pan ponownie zawitać w Londynie.
- Moja sekretarka będzie z tobą w kontakcie.
Mężczyźni wymieniają się mocnym uściśnięciem dłoni, po czym Mark zwraca się w moją stronę z wyciągniętą ręką. Niepewnie ją chwytam i natychmiast puszczam, jednak on ma inne plany. Ściska moje palce mocno i powoli unosi moją dłoń do swoich ust.
- Obejdzie się bez.
Zayn zatrzymuje jego ruchy, zaciskając rękę na naszych. Prowadzi pana Petersa do drzwi i zamyka je za nim. Wraca do mnie i staje przede mną, górując swoim wzrostem. Patrzy na mnie uważnie, nawet nie mruga. Spuszczam głowę, najzwyczajniej w świecie zawstydzona jego przeszywającym spojrzeniem.
- Jesteś do końca spakowana ?
- Tak.
- W takim razie zapraszam panią na obiad i ostatnią przechadzkę po Londynie.
Wyciąga ku mnie dłoń, a ja bez chwili zawahania ją chwytam. Pociąga mnie lekko, ale stanowczo, przez co wstaję i obijam się o jego klatkę. Obejmuje mnie mocno w pasie i pochyla się.
- Jest pani dzisiaj nadzwyczaj wstydliwa. Piękne rumieńce, May. Czy to ma związek z wczorajszymi wydarzeniami ?
Nie odpowiem. Złącza nasze usta w lekkim pocałunku. Moje powieki automatycznie się zamykają i czuję to ciepło w brzuchu co podobno czują wszyscy.
Wszystko jest dobrze...
***
- Nie jesteś głodna ?
- Nie.
Odpowiadam cicho i spuszczam wzrok na chodnik, gdy wychodzimy z restauracji. Jak mogę być głodna, skoro przed chwilą zostałam zmuszona do zjedzenia całego kurczaka i wszystkiego co było z nim na talerzu.
- W takim razie teraz czas na ostatnią przechadzkę.
Wyciąga w moim kierunku zgięte ramię, waham się chwilę, ale wkładam pod nie swoje. Znikamy w tłumie, podążając przed siebie w takim samym tempie, jak wszyscy ci ludzie. Oddycham Londyńskim powietrzem i czuję się dobrze w tej chwili. Bo teraz jest dobrze, tak jak jest. Jestem tu gdzie się urodziłam, a moja przeszłość w tej chwili nie stoi mi na drodze. Jestem tu bez ogranicznika czasu. Nie wiem, która jest godzina, nie wiem ile czasu zostało. Ja się nie śpieszę. W tej chwili nie mam przed czym uciekać, nie mam też do czego biec. Jestem dzisiaj pod "opieką" Zayna i daje mu swoje pełne zaufanie. Dzisiaj pozwalam, by wywiózł mnie w nieznane. W tej krótkiej chwili nie boję się niczego i po prostu idę, oddychając. Jestem wolna. Od obowiązków, od wszystkiego, od odpowiedzialności. I nawet jeżeli ta chwila, zaraz, za kilka godzi przeminie, to nie przeszkadza mi to. Jestem tu i liczy się teraz.
- Dokąd idziemy ?
- Przejdziemy się Royal Parks.
- Ale to... osiem parków.
Ogromnych parków. Jestem zmęczona samą myślą o przejściu jednego.
- Zaliczymy tylko najbliższe. Nie miałem okazji się nimi przejść przez ten miesiąc. Chcę cię gdzieś zabrać, ale musisz mi dać słowo, że nie odmówisz.
- Czego ?
- Nie mogę powiedzieć. Zaryzykuj May.
- Dobrze.
Uśmiecha się szeroko i całuje mnie w głowę.
- Nauczyłaś się używać języka, naprawdę się cieszę.
Wymijamy grupkę zwiedzających i przekraczamy granicę pierwszego parku.
- Mieszkasz tu od urodzenia. Chcesz podzielić się jakąś informacją o stolicy.
Kręcę głową.
- Słowa, Myr.
Wzdycham poddańczo.
- Jeżeli staniesz dokładnie w tamtym miejscu, przodem do północy, zobaczysz ukrytego między budynkami Big Bena.
Wskazałam miejsce i sama ruszyłam w jego kierunku. Obróciłam się w kierunku północy i wypatrzyłam zegar. Mężczyzna dołączył do mnie, naśladując mnie.
- Jeżeli wejdziesz na tamten most nad jeziorem, zobaczysz wschodnią stronę pałacu Buckingham i odznaczający się nad wszystkim London Eye.
- Więc prowadź.
Idę przed siebie, ciesząc się sama nie wiem z czego. Jestem szczęśliwa. Wchodzimy na drewniany most, zatrzymuję się na samym jego środku, przywierając do barierki. Ignoruję zwiedzających.
- Jest pięknie.
Mówi mi, a jego umięśnione ramie, przyciąga mnie do siebie. Całuje moją skroń i przeczesuje moje włosy jedna ręką, drugą zaciskając na barierce. Patrzę chwilę na jego profil, ale przenoszę wzrok tam gdzie on, przed nas. Słońce zachodzi i to wszystko wydaje się być jeszcze piękniejsze. Dlatego właśnie St. James's Park jest moim ulubionym. Widzę z niego wszystko to co dla mnie ważne. Mogąc to obserwować, wiem po prostu, że żyję.
- Tam jest jedna z dwóch wysp. West Island.
Wskazuję gestem dłoni.
- Tam są wiewiórki, które możesz karmić z ręki, są oswojone.
Wskazuje na prawo.
- A tam jest budka z hot-dogami, ale nie są dobre.
Wskazuję obok nas. Spoglądam na Zayna i zalewam się czerwienią, kiedy zdaje sobie sprawę, że od dłuższej chwili mi się przygląda, a ja nawijam.
- Lubię cię taką, May. Szczęśliwą.
Uśmiecha się.
- Dlaczego wcześniej nazwałeś mnie Myr, ?
- Nie można skrócić twojego imienia, ale można nazwisko.
- Będziesz tak do mnie mówił ?
- Czasami Myr.
***
- Dlaczego mnie tu zabrałeś ?
Wzrusza ramionami, wyglądając przy tym tak młodo i beztrosko.
- Dałaś słowo, że niczego nie odmówisz, a więc proszę.
Wskazuje na drzwi luksusowego domu towarowego Harvey Nichols, gdzie prawdopodobnie płacić trzeba sztabkami złota.
- Wybierz sobie co tylko chcesz.
- Nie.. wracajmy, proszę.
- Dałaś słowo, przykro mi.
Ciągnie mnie za sobą.
- Albo sobie coś wybierzesz, albo ja ci coś wybiorę.
- Dlaczego tak bardzo chcesz mi coś kupić ?
- Kiedyś ci powiem, May. Obiecuję. Więc ?
- Nie mogę.
- W takim razie idziemy, ja coś dla ciebie znajdę.
Wpycha nas w dział z odzieżą damską. Wybiera dla mnie nowe jeansy, dwie spódnice ołówkowe i białe koszule. Nie pozwala mi się oddalić, nie pozwala mi też odezwać się. Idziemy do kas, gdzie kasjerka wydaje się wiedzieć kim jest Zayn. Jest to dziwne, jak wszyscy padają mu do nóg, tylko dlatego, że jest wysoko postawiony.
- To jeszcze nie wszystko. Proszę o parę jakiś szpilek, niech pani wybierze. Mają być wygodne i praktyczne, a do tego parę takich butów, jakie ma moja towarzyszka.
Wskazuje na moje zniszczone trampki i uśmiecha się do mnie.
- Jaki rozmiar ?
- 5.5.
Mówię cicho. Źle się z tym wszystkim czuję.
***
- Boisz się ?
Kręcę głową, spoglądając w szybę. Dookoła jest już ciemno i zaczęło padać.
- Nigdy nie leciałam samolotem, jestem ciekawa jak to jest.
W oddali widzę już lotnisko Heathrow, doskonale oświetlone. Jest godzina 19:00, a do naszego wylotu została godzina. Nie boję się lotu, jestem podekscytowana, a moje wcześniejsze zdenerwowanie na Zayna za ciuchy minęło. Parkuje pod samym wejściem i gasi samochód. Wysiada, więc idę w jego ślady. Młody chłopak podbiega do Malika i odbiera kluczyki, mówiąc, że wszystkim się zajmie. Nie rozumiem nic z tego.
- Możemy iść na odprawę.
Zayn bierze mnie za rękę i prowadzi za sobą. Czekamy chwilę, aż ogłoszą nasz lot i mijamy kolejki, naprawdę nie wiem dlaczego, idąc przez bramki. Ludzie wydają się być tym oburzeni, ale Zayn na nich nie zwraca uwagi.
- Musisz przejść przez bramki. Jeżeli zapali się zielone to dobrze. Jeżeli czerwone przeszukają cię.
Patrzę na to wszystko ze strachem w oczach.
- Nie masz torebki, masz jakąś biżuterię, albo coś metalowego ?
Kręcę głową.
- Nie bój się, jestem tu.
Pcha mnie lekko na przód. Przechodzę pierwsza, obserwowana przez ochroniarzy, a później Zayn. Oboje mamy zielone. Mężczyzna odbiera z pojemnika swój zegarek i spinki od mankietów oraz nasze dokumenty, po czym kieruje nas dalej. Przechodzimy przez cały precedens sprawdzania biletów, paszportów i kierujemy się do samolotu. Klasa biznes, jakżeby inaczej. Nie wiele, jakieś dwadzieścia minut później samolot startuje i jedyne co mogę robić, to patrzeć na znikający pod nami Londyn.
***
- Śpij Myr. Przed nami jeszcze 6 godzin.
Kiwam głową, światła wszędzie są przygaszone i wokół panuje grobowa cisza. Słychać jedynie pracujące silniki. Opieram się o okno i zamykam oczy.
- Nie męcz się.
Gani mnie. Ciągnie mnie do siebie, obejmując ciasno ramieniem i przykrywając kocem. Odchyla lekko nasze fotele i układa pod głową poduszkę, którą dostaliśmy na samym początku lotu.
- Teraz śpij.
Zasypiam z nadzieją, że kiedy się obudzę, będę już w Nowym Jorku.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Tak się złożyło, że jest miły rozdział na miłe walentynki. Życzę wam dużo miłości na ten dzień, a tym którzy nie lubią walentynek cóż.. trzymam kciuki, byście przetrwali.
* Informacje o Londynie są prawdziwe, informacje o Nowym Jorku również będą.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro