Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 26


  Jak się okazało społeczeństwo się podzieliło jeszcze bardziej. Część otwarcie poparła powstanie i natychmiast ruszyła z szablą, kosą, czy widłami na rosyjskich okupantów, a druga część stanęła na przeciw powstańcom, krytykując całą idee zrywu. AKP nadal nie popierał powstania i dobrze miał się wśród innych jego przeciwników, natomiast RP przez ostatnie miesiące zarządzał powstaniem i sam angażował się w wiele akcji powstańczych. Z każdym dniem utrwalał się w myśli, że popełnił błąd, jednak nie zamierzał nikomu tego wyjawiać, szczególnie AKP. I nie chodziło tu tylko o dumę RP, którą "a nie mówiłem?" z ust AKP może urazić, a o to, że z jego winy giną ludzie. 

   Wojsko nie było na to przygotowane, brakowało broni, a wszystko kręciło się wokół akcji partyzanckich i mniejszych bitew. Tym razem nie było mowy o otwartej walce zbrojnej, jak wtedy. RP otrzymał już kilka listów od IR, namawiających go do zaprzestania walki, wszystkie prośby i wszystkie groźby od razu po przeczytaniu lądowały w koszu, a RP nawet nie miał zamiaru na nie odpowiadać.  Dopóki dostaje prośby o zaprzestanie, a nie informacje o kapitulacji wroga, będzie milczał.

   Z pogardą rozdarł kolejną kartkę od przybranego ojca i rzucił ją prosto do kosza. Ponownie pochylił się nad mapą autonomicznego królestwa, przekreślając kolejną rozbitą przez moskali grupę powstańczą. Ze złością huknął pięścią w ścianę.

   – Kurwa mać! – uderzył znowu i znowu, dopóki nie rozkrwawił swojej pięści o twardą ścianę. Wytarł krew o mundur i oparł policzek o blat stołu, wpatrując się w migoczące światełko lampy karbidowej. – Szlag by to wszystko...

   Do gabinetu doszedł odgłos pukania do drzwi. I to na tyle energicznego, że RP nie mógł tego po prostu zignorować i udać, że nie ma go teraz w pokoju. Westchnął i podniósł się do siadu. 

   – Proszę, proszę. – rzucił w stronę drzwi, pozwalając zdyszanemu gońcu wejść.

   – Komendancie! – chłopaczek natychmiast stanął na baczność, salutując do rogatywki i strzelając obcasami butów wojskowych. – Melduję o kolejnych stratach. Siedemdziesięciu dziewięciu zginęło, oddział w rozsypce.

   – Siedemdziesiąt dziewięć... – wybełkotał RP, drapiąc się po policzku. To dużo... za dużo... – Szlag! A poza tym? Nie mogliście zaczekać z tym do raportów o stratach?

   – To trochę ważne... Komendant powinien sam to zobaczyć. – powiedział żołnierz, unikając wzroku Rzeczpospolitej.

   – Aż tak ważne? 

   – Tak jest. – pokiwał głową goniec, przyglądając się mu.

   – Dobra, a gdzie? – spytał, chcąc wiedzieć, gdzie doszło do takiej rzezi. 

   – Pod Kockiem, panie komendancie. – zameldował natychmiast żołnierz. – Lepiej niech pan się pośpieszy.

*** 

    Po drodze dowiedział się, że AKP jednak postanowił zainterweniować i wysłać nieco posiłków pod Kock. Napełniło go to wielkim entuzjazmem. Czyli przyjaciel jednak przekonał się o racji RP i postanowił go poprzeć! Jednak po chwili jego entuzjazm osłabł, przypominając sobie o stratach, jakie wyrządzili ich wojskom Rosjanie. Nadal dręczyła go też myśl, o tym, co było tak ważne, by wzywać go aż tutaj. 

    Słońce już zachodziło, a okolica powoli ogarniała się mrokiem. Gdy wysiadł z powozu, rozejrzał się po miasteczku. Ściany domków były upstrzone dziurami po pociskach, okna powybijane a pod murami sanitariusze zajmowali się ciężko rannymi żołnierzami. W powietrzu unosił się odór dymu, prochu strzelniczego i śmierci. "Ponuro tu..." stwierdził.  Jakby z pod ziemi wyrósł przed nim jakiś oficer o stopniu kapitana i zasalutował do czapki. 

    – No? Po co żeście mnie ściągali aż z Warszawy? – RP uniósł brwi, przyglądając się nietęgiej twarzy oficera.

   – Pan komendant pozwoli za mną... – wymamrotał z pod wąsa mężczyzna, odwracając się jakby na niemą komendę "w tył zwrot" i żwawym krokiem ruszył wzdłuż uliczki. Rzeczpospolita stanowczo podążył za nim aż na niewielki, przedkościelny placyk, na którym tłoczyło się kilkunastu wojskowych i sanitariuszy. Na skinięcie kapitana, ludzie natychmiast rozeszli się, znikając w zakamarkach małego miasteczka, odsłaniając wreszcie leżące na bruku zwłoki. 

   Oficer skinął jedynie do RP i również się oddalił, pozwalając komendantowi samemu zobaczyć trupa. RP czuł dziwny ścisk w gardle i jakiś taki ciężar na karku. Powoli i pewnie podszedł do ciała, niemal natychmiast rozpoznając w truchle swojego przyjaciela AKP. Cofnął się o krok, zakrywając usta ręką. Nie mógł w to uwierzyć, jednak nie dało się zaprzeczyć, że to AKP. Na szyi Kongresówki widniała paskudna rana postrzałowa, mundur był poszarpany w paru miejscach, najbardziej na lewym boku, obok głębokiej rany. Puste, szare oczy wpatrywały się w krwiste od zachodzącego słońca niebo, a z ust ciekła zakrzepnięta już stróżka krwi. 

   RP upadł na kolana krzycząc i opierając głowę o zakrwawiony tors AKP. Łzy popłynęły po jego policzkach, choć nadal nie do końca wierzył w to, co się dzieje. Znał AKP od dawna, od najmłodszych lat dzieciństwa, był jego przyjacielem i niemal bratem, a najbardziej dobijająca była myśl, że to z właśnie jego winy zginął. To był pierwszy raz, kiedy stracił kogoś bliskiego. Co prawda jego ojciec zginął, gdy ten był bardzo mały, ale to jednak trochę inna sytuacja. Ojca prawie nie znał, jego wizerunek kreował w swojej głowie na podstawie mętnych wspomnień i opowieści IR. A teraz leży przed nim martwy AKP, z którym jeszcze tak niedawno rozmawiał. Teraz zaczął zdawać sobie sprawę, jak życie jest krótkie i że równie dobrze to on mógł teraz tu leżeć. Gdy już się wykrzyczał i wypłakał, odsunął się od dawno już zimnego ciała i otarł łzy rękawem munduru. 

   – Proszę, weźcie jego ciało i przetransportujcie do Warszawy. – powiedział do oficera, który go tu przyprowadził i nie czekając na odpowiedź, ruszył z powrotem do wozu, wsiadając do środka i nie odzywając się już więcej.

***

   To była za ładna pogoda na pogrzeb. Prószył leciutki śnieżek, a zza rzadkich chmur świeciło zimowe słońce. RP zapiął kołnierz płaszcza pod sam nos, by uchronić twarz od lekkiego mrozu i patrzył pustym wzrokiem na trumnę. Oprócz jego, paru wysokich oficerów, WKP i Galicji przybył też IR. 

   – Przykro mi RP... – westchnął Imperium, kładąc dłoń na ramieniu przybranego syna.

   – Zostaw. – warknął, zrzucając jego rękę. – To twoja wina, że AKP nie żyje. 

   IR nie odpowiedział, jedynie schylił nieco bardziej głowę, wlepiając wzrok w ziemię. RP wiedział, że tak naprawdę, to on sam odpowiadał za jego śmierć. Owszem, to ludzie IR go zabili, jednak do wina RP, że do tego doszło.  Zacisnął pięści i pozwolił łzom ponownie spłynąć po jego policzkach.


----------------------------------------------------

COOO drugi rozdział jeden dzień po poprzednim, a nie miesiąc po? :000

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro