2.1. Coś nienormalnego
【 Długość rozdziału: 3580 słów 】
【 Przeczytasz w: 17 minut 】
Trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych, wraz z odsetkami, jednorazowego odszkodowania na rzecz pokrzywdzonego. Dodatkowo trzydzieści tysięcy złotych za koszty leczenia w gdańskim szpitalu i dwadzieścia tysięcy złotych tytułem zwrotu kosztów wykonania prac przystosowawczych mieszkania do potrzeb osoby niepełnosprawnej. Łącznie czterysta tysięcy złotych — na tyle wyceniono skutek najbardziej makabrycznej nocy mojego życia. Tyle kosztować miała wolność Jacka. I przepustka do świata, w którym mogliśmy zacząć w nieskrępowany sposób myśleć o naszej wspólnej przyszłości.
Nawet taki laik jak ja wiedział, że wyrok sądu był dość łagodny. Zostałam porwana, skrzywdzona fizycznie i psychicznie, a mój oprawca okazał się człowiekiem niebezpiecznym i mentalnie zaburzonym. Jednak nawet wobec tak paskudnych okoliczności organ wymiaru sprawiedliwości nie mógł przymknąć oka na poważne uszkodzenie ciała Barskiego.
Norbert powoli wracał do sprawności umysłowej. Budził się z katatonii, rozpoznawał ludzi, zaczynał kojarzyć, reagować i okazywać emocje. Według gdańskich neurologów nie miał jednak najmniejszych szans na to, żeby kiedykolwiek stanąć na nogi o własnych siłach.
Ojciec Barskiego pojawił się w Gdańsku ciałem, bo duchem już od kilku miesięcy był razem ze swoją żoną — w miejscu, w którym nie istniały szpitale, sądy i ich psychicznie chory syn. Mężczyzna, wykończony przebytym niedawno zawałem, przyjechał w asyście swojej siostry i bratanicy. Kobiety wzięły podobno na siebie niewdzięczny obowiązek opieki nad niepełnosprawnym bratankiem.
Krwawiło mi serce, kiedy ledwie trzymający się na nogach, przedwcześnie osiwiały sześćdziesięciolatek podszedł do mojego narzeczonego i zwyczajnie przeprosił go za to, że z powodu jego syna doszło do tak dramatycznych wydarzeń. Nie było najmniejszej awantury, wzajemnego obwiniania się i wytykania błędów. Była za to prawie godzinna rozmowa w cztery oczy, podczas której Jacek próbował uspokoić załamanego mężczyznę i zapewnił go, że jeśli ten kiedykolwiek będzie w potrzebie, ma natychmiast się z nim skontaktować.
Po ogłoszeniu wyroku byłam świadkiem dosyć dziwnego zdarzenia. Przypadkiem natknęłam się na kłótnię Jacka i Maxa. Obaj panowie żywo rozmawiali ze sobą przed budynkiem sądu. Jacek był wściekły. Max, wciśnięty tego dnia w służbowy outfit, składający się z granatowych spodni, koszuli i „pancernej" czarnej kamizelki z napisem „POLICJA KRYMINALNA", wyraźnie spieszył się na akcję i, tracąc resztki cierpliwości, próbował tłumaczyć coś swojemu nabuzowanemu przyjacielowi.
Nie miałam pojęcia, o czym rozmawiają. Patrzyłam na nich zza uchylonych wrót wielkiego gmachu i próbowałam domyśleć się, czemu dwóch gości, którzy powinni teraz świętować wygraną sprawę, ciska w siebie gromy.
Jacek rozejrzał się po placu. Podszedł bliżej Maxa i wymierzył w niego palec, prawdopodobnie dotykając nim taktycznej policyjnej kamizelki Kalskiego. Ten w odpowiedzi parsknął lekceważąco i rzucił w jego stronę doniosłym „Tylko, kurwa, spróbuj!". Jacek machnął ręką. Bez pożegnania ruszył w stronę budynku, burcząc pod nosem coś o „upartym skurwysynie". Max pokręcił głową i pomaszerował w kierunku służbowego samochodu, przed którym stał policjant w identycznym uniformie.
Wróciliśmy do mieszkania. Zamiast szampana z okazji pomyślnego dla nas wyroku sądu, była ciężka i wręcz wybłagana przeze mnie rozmowa na temat tego, co takiego zepsuło humor mojemu narzeczonemu.
— Ten idiota maczał w tym palce! — warknął Jacek, opadając na kanapę w swojej odprasowanej szarej marynarce. Podniosłam brew, próbując połączyć kropki. Ale nadal nic z tego nie rozumiałam.
Położył głowę na oparciu sofy. Znużony rozmasował zmarszczkę między brwiami i dodał:
— Z Mackiem, tym prokuratorem, znają się od wielu lat. Teraz się okazuje, że zna też sędzinę Nabielec, czy jak jej tam...
— To chyba dobrze, prawda? — mruknęłam, ściągając botki i płaszcz. — Szczerze mówiąc, trochę mnie niepokoi twoja reakcja. Przez tydzień nie mogliśmy spać, bo baliśmy się, że wyrok będzie...
— Wyrok jest zajebisty, skarbie! — prychnął, balansując pomiędzy wesołością i frustracją. — Dla nas ten wyrok to błogosławieństwo! Ale nie chciałem mieszać w tę sprawę nikogo z bliskich mi osób, rozumiesz?
Tutaj wypadałoby głośno odsapnąć i ostentacyjnie postukać się po czole. Oczywiście tego nie zrobiłam. Widziałam, że w takim stanie wystarczy go lekko sprowokować i będziemy mieli gotową kłótnię. Czy to o takie kompromisy ci chodziło, Matusz?
— Chcesz kawy? — zapytałam, bo to jedyne, co przyszło mi do głowy.
Wdech. Długi, prawie jogiczny wydech.
— Tak, poproszę — odpowiedział i wstał z kanapy.
Zaczął się rozbierać. Ale po niesubtelnym odgłosie szarpania za guziki wywnioskowałam, że jeszcze nie skończył.
Miałam rację. Podszedł do mnie w bokserkach i podkoszulku. Wielkie dłonie zacisnęły się na blacie.
— Każda taka akcja to dług wdzięczności, który kiedyś trzeba spłacić. Nie wiem, co Kalski obiecał tej babie. Na dobrą sprawę nie wiem nawet, komu obiecał... Kurwa mać...
Zerknęłam na niego zaniepokojona. Odruchowo sięgnęłam do ciepłego napiętego ramienia.
— Stało się. To już nie ma żadnego znaczenia. Jesteś wolny, sprawa Barskiego jest zakończona, a my w końcu możemy o tym wszystkim zapomnieć. Poza tym nie sądzisz, że Max wie, co robi? Powinieneś mu za to podziękować.
Wyprostował się i przyciągnął mnie do siebie.
— Chciałem się dowiedzieć, komu i co za to obiecał. Chciałem mu nawet zapłacić. Ale on nie chce o tym słyszeć.
Spokojny oddech nad moim uchem upewnił mnie, że najgorsze już za nami.
— Zostaw to — szepnęłam i cmoknęłam ogoloną brodę.
„Sposób na Makosa" działał bez zarzutu. Ciepłe szorstkie dłonie wsunęły się pod mój sweter, a usta zaczęły delikatnie skubać wrażliwą skórę tuż za płatkiem ucha.
Sięgnęłam guzików koszuli. Ale zdążyłam rozpiąć je do połowy, kiedy na brzuchu poczułam wibracje telefonu.
— Cholera, zapomniałem ci powiedzieć — odezwał się ze skruszoną miną, zerkając na wyświetlacz urządzenia. — Wypadałoby, żebyśmy się w sobotę pojawili w „Olympusie".
Zmrużyłam oczy, widząc szelmowski uśmieszek mojego mięśniaka. Odrzucił przychodzącą rozmowę i wcisnął nos w moją grzywkę.
— Organizują mi imprezę urodzinową. Naprawdę się broniłem... — Parsknęłam śmiechem. — Będą Bruski, Dawiszyńscy, „Benny" z dziewczyną. Niestety prawdopodobnie też Kawki...
— Świetnie. W takim razie muszę kupić sobie jakąś sukienkę. Po tym, jak przyjechały do mnie moje stare ubrania z Wrocławia, mam potężną załamkę. W czwartek powinnam dostać pierwszą wypłatę...
— Nawet mnie nie denerwuj — przerwał mi, podnosząc mnie za tyłek i sadzając na kuchennym blacie.
— Przyzwyczajaj się! — odpowiedziałam z uśmiechem, oplatając go nogami.
♦️
Dzień bezpłatnego (niestety) urlopu spędziliśmy na kanapie przed telewizorem. Ostatnie tygodnie były dla nas prawdziwą katorgą. Jacek większość czasu spędzał w pracy. Pomimo tego, że „Posejdon" przed czterema dniami otworzył swoje podwoje, mój narzeczony nadal czuł się w obowiązku pilnować w nowym klubie porządku i sprawdzać nowych pracowników pod względem wydajności, uczciwości i profesjonalnego podejścia do klienta. Sam klub natomiast robił oszałamiające wrażenie. Był tak cholernie insta friendly, że odwiedzający go klienci nie byli w stanie przejść obojętnie nawet obok drewniano-lustrzanego foyer, który służył „Posejdonowi" jako recepcja. Większość klienteli stanowiły zadbane wysportowane kobiety w przedziale od osiemnastu do sześćdziesięciu kilku lat. Ale na otwarciu klubu, które niestety przegapiłam przez nadgodziny u „Czysia", zjawili się też mężczyźni — w większości tacy, o których opowiadał mi prawie trzy tygodnie temu Max.
A propos Kalskiego. Od czasu długiej rozmowy w jego kuchni nie zamieniliśmy ze sobą słowa. Przynajmniej nie fizycznie. Z kancelarii wracałam tak zmęczona, że jeszcze przed powrotem Jacka z pracy kładłam się do łóżka i przesypiałam wszystkie zajęcia w „Sigmie". Zawaliłam też dwa piątkowe spotkania na Ogarnej. Na WhatsAppie opisałam oczywiście Maxowi dosyć dokładnie, dlaczego migam się od treningów. Ale on nie chciał słyszeć wymówek, tylko zapewnienie, że niedługo znowu pojawię się na zajęciach.
Bardzo zależało mi na tym, żeby utrzymać się na stanowisku w kancelarii. Dlatego ze stoickim spokojem znosiłam kolejne prośby Marty, żebym zostawała na „chwilkę" po godzinach i przygotowywała jej akta sądowe do spraw, którymi miała zająć się dnia następnego. Dopiero po tygodniu jej regularnych „próśb" dotarło do mnie, że robi to specjalnie. Marta podobno była o mnie zazdrosna. Tak twierdziła Justyna, która sama od początku za Martą nie przepadała. Podobno nasz Mieczysław podczas mojej nieobecności przy wszystkich pochwalił moją pracowitość i to, że szybko się uczę. Zaczął też głośno zastanawiać się na tym, czy nie zmienić swoich żelaznych zasad i nie przyjąć mnie na stałe po wygaśnięciu zlecenia. Marta, która na gównianej, przedłużanej co trzy miesiące umowie pracowała w kancelarii już dwa lata, rzekomo zagotowała się ze złości. Takim sposobem stałam się jednocześnie i kozłem ofiarnym, i poważnym graczem w kancelarii.
Po trzech tygodniach zasuwu u komornika czułam się totalnie wypompowana z sił. Pilnowałam się przy Jacku, żeby nie dawać mu satysfakcji z tego, że miał rację w sprawie mojej „świetlanej" kariery. Ale czułam jednocześnie, że on sam zna mnie już zbyt dobrze, żeby nie zauważyć tego, że zaczynam się męczyć. Nie miałam czasu na poranny trening, bo w pracy musiałam być na siódmą. Nie miałam siły i ochoty na wieczorne kopanie worka w „Sigmie", bo o dziewiętnastej zdarzało mi się przysypiać na fotelu lub przygotowywać lunchboxa na kolejny dzień. Dopiero kilka następnych tygodni miało uświadomić mi jedną niepokojącą prawdę: to nie zmęczenie fizyczne tak bardzo dawało mi w kość, tylko stres, który wysysał ze mnie wszystkie siły witalne.
W czwartek dwudziestego drugiego lutego rzeczywiście dostałam swoją pierwszą wypłatę. Ale dopiero w piątek dnia następnego mogłam nacieszyć się efektami swojej pracy, wymykając się Marcie i jej „prośbom" i wychodząc z pracy prosto na zakupy.
W Galerii Bałtyckiej, w której spotkałam się z Dagmarą, udało mi się znaleźć coś dla Jacka. Uznałam, że, skoro mój przyszły mąż nadal w tradycyjny sposób podpisuje sterty dokumentów i zawsze narzeka na to, że ktoś kradnie mu długopisy, sprezentuję mu francuski elegancki pozłacany długopis marki Waterman, dołączając do podarunku jakąś ozdobną urodzinową kartkę z zabawnymi życzeniami. Dagmara zgodziła się ze mną, że snobistyczny „pisak" za sześćset złotych ma dużą szansę, żeby trafić w gust mojego faceta. Zadowolona z zakupu w nieco lepszym humorze wyruszyłam na poszukiwania sukienki na sobotnią imprezę.
Wyniki, które „wyrzucała" przeglądarka Google po wpisaniu w niej hasła „Olympus Gdańsk" jednoznacznie wskazywały na to, że klub nocny, do którego zostaliśmy zaproszeni, jest miejscem, w którym ludzie raczej przychodzą się pokazać. A ja tym razem nie zamierzałam wkładać na siebie byle czego. Zasługiwałam na odpoczynek i dobrą zabawę. Zwłaszcza że na imprezie mieli pojawić się wszyscy przyjaciele Jacka. Także Natalia, która ostatnio moim kosztem poprawiła sobie humor, wymyślając nieprawdziwe historie na temat mojego narzeczonego.
Po zakupach zjadłyśmy z Dagą szybki obiad na mieście i popędziłam do domu, mając nadzieję, że zdążę jeszcze dotrzeć tego dnia na Ogarną.
Zdążyłam. Towarzystwo w mieszkaniu policjanta powitało mnie niemal euforycznie, a sam gospodarz zdawał się być w doskonałym nastroju, że wreszcie udało mi się do nich dołączyć.
Bardzo się pilnowałam, żeby nie zasnąć na pufie, kiedy Dora opowiadała o tym, jak dwa dni temu omal nie przejechała na rowerze psa sąsiadki. Ale już kompletnie nie nadążałam za historią Weroniki, której łagodny ciepły głos kołysał mnie do snu.
— Dobra, na dzisiaj tyle — powiedział nagle Max, a ja zamrugałam ciężkimi powiekami i zdałam sobie sprawę, że faktycznie chyba się na moment zdrzemnęłam. Spojrzał na mnie z troską i uśmiechnął się pod nosem. Była szansa, że jednak nikt poza nim nie zauważył tego, jak odpłynęłam. — Pamiętajcie, że ferie się skończyły i trzeba wziąć się w garść, bo nie będzie owacji na stojąco w maju!
— Jak zdam, to przesłuchasz całą płytę Miley Cyrus! — rzuciła Nikola i machnęła Maxowi przed nosem smartfonem.
— Jak zdasz, to sobie plakat Miley Cyrus na ścianie powieszę! Tylko zdaj! — parsknął Max i zaczął żegnać się z resztą dzieciaków.
Odniosłam na miejsce swojego pufa. Tego dnia mieszkanie nie wymagało sprzątania. Poza kilkoma okruchami po „delicjach" i zmaltretowanych kanapowych poduszkach, które podłożył sobie pod głowę Adam, panował względny porządek.
Już miałam ruszyć w stronę przedpokoju, w którym zostawiłam płaszcz i buty, kiedy Max nieoczekiwanie pociągnął mnie za sobą do kuchni.
— Chodź, zrobię ci szejka. Wyglądasz, jakbyś trzy dni nie spała i nie jadła — powiedział, a ja zmarszczyłam czoło i bez entuzjazmu dałam się zaprowadzić do pachnącego kawą pomieszczenia na końcu mieszkania.
— Dzięki. Naprawdę to chciałam usłyszeć przed jutrzejszą imprezą.
Spojrzał na mnie z góry. Jakoś tak... inaczej niż zwykle. Liczyłam na to, że zacznie się śmiać, a ja razem z nim, jak to często z nami bywało. Ale tym razem się nie śmiał. Wręcz przeciwnie. Wydawał się być naprawdę zmartwiony tym, co widzi. Brązowe ślepia, otoczone delikatną siateczką zmarszczek, pełne były jakiejś przygnębiającej zadumy. Odwróciłam wzrok.
— Nie o to mi chodziło przecież. — Posadził mnie przy stole jak dzieciaka i zaczął majstrować przy dużym mikserze firmy Bosch, który był jedynym nowym sprzętem w jego kuchni. — Chodziło mi o to, że wyglądasz na wykończoną. Długo tak nie pociągniesz. — Posłał mi karcące spojrzenie spod ściągniętych brwi i zapytał: — Czemu siedzisz po godzinach? To budżetówka. Nie musisz tego robić.
Odchyliłam się do tyłu, żeby trochę rozciągnąć zastane mięśnie szyi. Pokręciłam głową na boki. Usłyszałam chrupnięcie w karku i skrzywiłam się z bólu.
— Zależy mi na tej pracy. Muszę mieć coś swojego. Jakąś... odskocznię.
Podniósł brwi w geście zdziwienia.
— Odskocznię? Od czego ta odskocznia? Od niego?
Na moment zapomniałam języka w gębie. Nie spodziewałam się, że nagle w naszej rozmowie pojawi się mój narzeczony. Poza tym z jakiegoś powodu błyskawicznie zaczęłam analizować to, co usłyszałam. Czy Max miał rację? Czy ta praca faktycznie była sposobem na to, żeby nie oszaleć przy Jacku?
— Każdy z nas potrzebuje czegoś tylko dla siebie...
— Przepraszam — zreflektował się, wracając do przyrządzania szejka. — Też miałem ciężki tydzień w robocie i nawet nie wiem, jak pozbyć się tego szajsu z głowy.
Zrobiło mi się go żal. Zapominałam o tym, że przede mną stał człowiek, który czasami zrzucał taktyczną kamizelkę i zostawał sam ze swoimi myślami, troskami i bolączkami. Łatwiej było mi widzieć w nim pewnego siebie, silnego i atrakcyjnego faceta, który uczy innych pokory i motywacji, niż myśleć o tym, że Kalski każdego dnia wraca do pustego mieszkania, w którym nikt na niego nie czeka.
Był ze mną całkowicie szczery. Nie mogłam mieć mu za złe tego, w jaki sposób widzi i interpretuje rzeczywistość. W jego towarzystwie czułam się tak, jak reszta jego „dzieciarni". Wiedziałam, że mogę powiedzieć mu o wszystkim. Zwłaszcza po tym, jak dowiedziałam się o dowodzie jego lojalności wobec Jacka.
— Znasz go lepiej niż ja — powiedziałam i złapałam jego wymowne zmartwione spojrzenie. — Wiesz, jakim jest człowiekiem. Wiesz, jakim człowiekiem bywa. Uznałam, że praca z nim w jednej firmie to byłby koszmar. Dlatego sama znalazłam sobie zajęcie. Nie chciałam, żeby nasz związek ucierpiał przez to, że...
— Nie musisz mi tego tłumaczyć, dziecinko. To twoje życie. Powinnaś podejmować decyzje tak, żebyś była szczęśliwa. Nie powinnaś mu we wszystkim ulegać, bo to cię psychicznie prędzej czy później przeczołga. — Wziął głęboki oddech i zerknął na mnie po dosypaniu do miksera jakiegoś zielonego proszku. — Ale nie możesz też się całe życie buntować.
Włączył urządzenie, a ja spojrzałam ciekawsko na zielony płyn bulgoczący w szklanym dzbanie.
— Co to?
— Nic skomplikowanego, nie bój się — odpowiedział i dosiadł się do stolika. — Zwyczajne smoothie z zielonej herbaty. Lekko pobudzające, poprawiające metabolizm i przeciwzapalne. Skoro nie ćwiczysz, powinnaś uważać na odporność. Przy takim trybie życia niedługo będziesz łapać wszystko.
Spuściłam wzrok na bladoróżowe paznokcie, które miały wytrzymać jutrzejszą imprezę w „Olympusie". Dźwięk hałasującego urządzenia na szczęście zagłuszał dudnienie w mojej piersi. Coś dziwnego wisiało w powietrzu. Coś nienormalnego zaczęło dziać się między nim a mną. Bo nigdy tak długo w swoim towarzystwie nie milczeliśmy. Nigdy nie patrzył na mnie bez słowa spojrzeniem tak intensywnym, że nie mogłam skupić myśli.
To był ten moment, w którym wszystko zaczęło się między nami zmieniać. Przestawał być tylko zaufanym przyjacielem Jacka. Stawał się moim przyjacielem. Nie był już tylko gliną o specyficznym poczuciu humoru, który jednym zdaniem potrafił poprawić mi nastrój. I, co zdecydowanie było najgorsze, przestawał być tylko dużo starszym ode mnie gościem, który nie miał prawa widzieć we mnie kobiety.
Urządzenie Boscha zamilkło. Bałam się oddychać, żeby jego oddech na moich włosach nie połączył się z moim w jakąś zabójczą niedozwoloną mieszankę, która mogłaby wybuchnąć nam prosto w twarz. Pozwoliłam mu na to, żeby chwycił moje lodowate dłonie. Przez kilkanaście sekund ogrzewał je w swoich, choć doskonale wiedziałam, że nie powinien tego robić.
— Uważaj na siebie — powiedział, schylając głowę, żeby przyciągnąć moją uwagę. — Nie daj się tresować, dziecinko. Nie pozwalaj się wykorzystywać. Nikomu. Rozumiesz? — Spojrzałam mu w oczy. Budzące respekt oblicze miało w sobie niesłychaną moc. Nie znałam tego człowieka prawie wcale, ale miałam wrażenie, że mogłabym mu zaufać w stu procentach. Gdzieś w głębi duszy byłam pewna, że to, co mówi, jest dla mnie ważne i powinnam brać sobie jego słowa do serca.
Przez chwilę błądził wzrokiem po mojej twarzy. Moje dłonie w jego dłoniach już po chwili zaczęły wilgotnieć pod wpływem stresu, jaki zaczął ogarniać całe moje ciało. Co jest? Przecież nigdy dotąd tak się przy nim nie czułam!
— Muszę uciekać — szepnęłam i cofnęłam dłonie, uśmiechając się przepraszająco. — Już późno. A ja muszę jeszcze...
— Odprowadzę cię — powiedział, błyskawicznie przemieniając się w komisarza Kalskiego.
Dziesięć minut później szliśmy w milczeniu wąziutką Powroźniczą. Nagle zabrakło mi jego żartów i cwaniackich uwag podszytych szyderstwem. I chyba również tej troski, która ogrzała mi w kuchni ręce. Wyglądał jak policjant, nie jak mój przyjaciel. Przypadkowym przechodniom rzucał obojętne spojrzenia, a na młodych mężczyzn pijących pod bramą alkohol w ogóle nie zwrócił uwagi.
— Właściwie to dlaczego masz na imię Maximilian, a nie Maksymilian? — palnęłam w przypływie smutku, który wywoływała jego sroga ponura mina.
Jego ściągnięte brwi uniosły się nieznacznie. Nasze spojrzenia spotkały się na krótką chwilę. Niestety właśnie dotarliśmy pod adres mieszkania.
— Bo rodzina od strony matki miała niemieckie korzenie — odpowiedział, wspierając się o szare mury eleganckiej kamienicy.
— To znaczy, że ty też...?
Parsknął szyderczo i uśmiechnął się pod nosem. Ale nie był to przyjemny uśmiech.
— Na szczęście nie. Jestem stuprocentowym Polakiem. Ale moja matka miała wielki sentyment do przodków.
Patrzył teraz na mnie bez najmniejszego skrępowania. Zupełnie tak, jakby z wąskich ust, wokół których zaczął pojawiać się lekki zarost, miało wypłynąć coś poważniejszego niż historia jego przodków.
— Wypij to, jak wrócisz — dodał, kiwając w stronę przezroczystego kubka do smoothie, który trzymałam w ręku.
— Wszystko... w porządku? — zaryzykowałam, wiedząc, że to jego enigmatyczne zachowanie będzie mnie gnębić przez większą część wieczoru.
Pokiwał głową, na ułamek sekundy zamykając zmęczone oczy. Dłoń oparta o elewację zacisnęła się w pięść, kiedy uśmiechnęłam się na pożegnanie. Odwróciłam wzrok i sięgnęłam do torebki po klucze.
— Jeśli... kiedykolwiek będziesz miała dość... po prostu do mnie zadzwoń, dobrze? Albo wpadaj na chatę. Bez zaproszenia.
Nie zrozumiałam od razu tego, co miał na myśli. Ale potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Zamarłam, obserwując, jak podchodzi, opiera wielką dłoń na mojej talii i delikatnie, prawie niezauważalnie cmoka mnie w czoło.
Klucze prawie wypadły mi z rąk. Stanęłam jak wryta, a on zmusił się do kurtuazyjnego uśmiechu i kiwnął na pożegnanie, odwracając się w stronę tonącej w ciemnościach Powroźniczej.
— Bawcie się dobrze — rzucił na odchodne i odszedł.
A ja poczułam się jak sparaliżowana.
Jeszcze przez chwilę stałam tam i patrzyłam na mężczyznę w długim czarnym płaszczu, który szedł środkiem ulicy z pochyloną głową. Nie oglądał się na nic i nikogo. Dopiero kiedy całkowicie zniknął mi z oczu, otrząsnęłam się z odrętwienia i wróciłam do domu.
♦️
Śniły mi się absurdalne rzeczy. Najpierw to, że zrezygnowałam z pracy w kancelarii i, nie mogąc znaleźć innego zajęcia, wylądowałam na targowisku na Przymorzu. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy sprzedawałam kwiaty i słomiane dekoracje okolicznościowe. Później do wizji dołączył Barski. Wykładał na sąsiednim stoisku jeansy, a w kolejce po spodnie stali wszyscy rezydenci turnusu dwa tysiące siedemnaście w „Primaverze". Moja chora wyobraźnia nie wyłączyła fantazji nawet wtedy, kiedy w moim śnie pojawił się Jacek. Kupował u mnie gigantyczny bukiet różowych piwonii biuściastej blondynce, nie wiadomo dlaczego ubranej jedynie w kuchenny fartuszek. Nie to jednak sprawiło, że po przebudzeniu poczułam się przytłoczona. Mój sen zakończył się bowiem sceną, na wspomnienie której przez cały dzień czułam ciarki na plecach. Babuszka w pstrokatej chuścinie podeszła do mnie z dwustuzłotowym banknotem i uśmiechnęła się rzędem czerwonych dziąseł.
— Kochanieńka, oddaj to, proszę, mężowi. Byłam mu winna. Emerytury mało, ale mówiłam, że spłacę...
Mężowi? — pomyślałam dość trzeźwo jak na senne majaki. — To ja mam... męża?
— Dobrze, pani Kaziu — odpowiedziałam starowince z automatu, sięgając po pieniądze. — Jak się zjawi, na pewno mu przekażę.
— Z Bogiem, pani Kalska...
♦️
To, co mnie przyprawiło niemal o palpitacje serca, niezmiernie rozbawiło mojego narzeczonego. Oczywiście pominęłam wątek z Maxem, bo to mogłoby doprowadzić do nieprzewidywalnej w skutkach reakcji łańcuchowej.
Jacek czyścił zęby w łazience i śmiał się na głos tak, że słyszałam go w salonie.
— A ty nie miewasz porąbanych snów, czy o co chodzi? — zapytałam, stając w progu łazienki z pochmurną miną.
Spojrzał na mnie i nie wytrzymał. Pasta do zębów rozprysnęła się na całą umywalkę. Potrząsnął głową i wypłukał usta.
— Fajna chociaż była?
Uniosłam brwi.
— Kto?
— No, ta blondyna...
Zacisnęłam dłonie w pięści, ale nie zdążyłam zareagować, bo złapał mnie w pół i przykleił się do mnie mokrymi policzkami.
— Żartowałem przecież!
— To naprawdę nie był przyjemny sen...
— Wiem, wiem. Spokojnie — usłyszałam nad swoją głową, ale, kiedy spojrzałam mu w oczy, zauważyłam, że sekundy dzielą go od kolejnego wybuchu wesołości.
— Zaraz faktycznie będziesz musiał znaleźć sobie jakąś blondynkę na tę swoją urodzinową imprezę! — powiedziałam poirytowana i wróciłam do salonu.
— Nic na to nie poradzę! Wizja handelku na bazarze mnie pokonała...
— Powiedz mi lepiej, o której mam być gotowa. Muszę skoczyć po kilka rzeczy do sklepu, zadzwonić w parę miejsc...
Wyszedł z łazienki. Na biały podkoszulek narzucił termoaktywną bluzę Adidasa, która, po zapięciu, idealnie podkreślała atletyczne ciało.
Jacek wrócił do biegania niemal od razu po powrocie do Gdańska. Nie były mu straszne ani późnojesienne chlapy, ani kilkustopniowe mrozy. W sportowej czapce, czarnym kapturze, profesjonalnych gatkach dla biegaczy i czarno-błękitnych Asicsach wyglądał dokładnie tak, jak powinien był wyglądać — jak zawodowy sportowiec, który mógłby użyczać swojego apetycznego ciała do reklam szmat z Decathlonu.
— Fajnie by było, gdybyśmy wyjechali o dziewiętnastej — powiedział, ustawiając coś na smartwatchu. — Weźmiemy taksówkę. Tam i tak nie będzie gdzie zaparkować, a ja przynajmniej będę miał wolne ręce.
Spojrzał na mnie z lubieżnym uśmieszkiem. Zamoczyłam usta w gorącej kawie. Patrzyłam ze zmrużonymi oczami na to, jak szykuje się na jogging. Zastanawiałam się nad tym, czy spodoba mu się urodzinowy prezent, który miałam zamiar wręczyć mu po imprezie. Ale moje myśli bezwolnie wróciły do sennej fantazji nocnej.
Z Bogiem, pani Kalska...
Zakrztusiłam się swoim espresso.
🔸🔸🔸
Cześć, kochani!
Bardzo się cieszę, że w końcu mogę podzielić się z Wami tekstem, nad którym pracowałam od października ubiegłego roku. Chyba już nikt z Was nie ma wątpliwości na temat tego, czyje serce zabiło mocniej i kto znalazł się w najbardziej niegodnej pozazdroszczenia sytuacji w tej opowieści.
Zapraszam na kolejne rozdziały i dziękuję, że jesteście ze mną!
Pozdrawiam!
Sarah
🔸🔸🔸
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro