1.7. Azyl pokrzywdzonych
【 Długość rozdziału: 5440 słów 】
【 Przeczytasz w: 27 minut 】
Do dziewiętnastej zdążyłam nie tylko zapełnić lodówkę produktami, z których można by rano wyczarować całkiem niezłe śniadanie, ale także ustaliłam z Olą, że na ślubie moim i Jacka będziemy skupiać się na dekoracjach i motywach biało-błękitnych — z racji miejsca, w którym mój narzeczony mi się oświadczył. Bałtyk był dla nas symbolem naszej miłości. Miejscem, nad którym podjęliśmy decyzję o tym, by sformalizować nasz związek. O wszystkim opowiedziałam naszej wedding planerce, a ona podsunęła mi myśl, która sprawiła, że przez całe popołudnie myślałam tylko o tym... Skoro Morska to dla was tak ważne miejsce i ta lokalizacja bardzo wam się podoba, dlaczego nie zrobicie przyjęcia właśnie tam, nad samym morzem? — brzęczało mi w głowie od momentu, w którym zakończyłam rozmowę telefoniczną z Olą. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, jak nierozsądnym pomysłem byłaby organizacja ślubu kościelnego w Gdańsku i wesela w oddalonej od niego o sześćdziesiąt kilometrów Morskiej. Nie zakładałam, że na przyjęciu pojawi się więcej niż pięćdziesiąt osób. Ale w mojej głowie problem przetransportowania gości z punktu A do punktu B i zakwaterowania ich na co najmniej jedną noc urósł do gigantycznych rozmiarów.
Po siedemnastej byłam bliska tego, żeby powiedzieć Oli, aby ta szukała nam restauracji w samym Gdańsku lub okolicach. Ale już o wpół do siódmej emocje zwyciężyły nad rozsądkiem, kiedy wyobraziłam sobie siebie w białej długiej sukni ślubnej oraz mojego przyszłego męża, jak pijemy szampana razem z naszymi najbliższymi na przepięknej plaży w Morskiej i ze wzruszeniem patrzymy na maleńką latarnię morską górującą nad miasteczkiem. Musiałam porozmawiać o tym z Jackiem i przekonać się, że nie zwariowałam i że pomysł przyjęcia weselnego nad samym morzem to coś, nad czym w ogóle mogłam zacząć myśleć.
Podniecona fantastyczną wizją, która zrodziła się w mojej głowie, przechadzałam się uroczymi uliczkami wieczornego Gdańska i uśmiechałam się sama do siebie. Przypadkowi przechodnie patrzyli na mnie jak na wariatkę, ale zupełnie nie zwracałam na nich uwagi. W moich myślach był początek maja, byłam kilkadziesiąt kilometrów stąd i przeżywałam najbardziej romantyczne chwile swojego życia z ukochanym mężczyzną przy boku. Z moimi rodzicami, Dagmarą, Denisem, przyjaciółmi...
— O, sorry! Cześć! — odezwał się nagle młody, na oko dwudziestoletni chłopak, kiedy prawie jednocześnie próbowaliśmy nacisnąć ten sam przycisk na domofonie starej kamienicy na Ogarnej. — Ty też do Maxa? — Potwierdziłam skinieniem głowy, w myślach błyskawicznie teleportując się z Morskiej z powrotem do Gdańska.
Domofon milczał, ale drzwi niemal od razu zabrzęczały dźwiękiem odblokowanego zamka. Chłopak uśmiechnął się rzędem drobniutkich zębów i kulturalnie otworzył mi drzwi. Był mojego wzrostu, a brązowe, lekko skręcone włosy wyglądały tak, jakby nigdy ich nie czesał.
— Dziękuję! Tak, ja też do Maxa. Właściwie to jestem tutaj po raz pierwszy — odpowiedziałam, ruszając za chłopakiem po schodach ciemnej klatki.
— Ha! No to git! — rzucił, zerkając przez ramię. — Tylko od razu ci powiem, nie bądź za bardzo w szoku, jak to zobaczysz. To nie są typowe psychologiczne pogadanki. — Parsknął wesoło pod nosem, pokonując kolejne partie schodów. — Tutaj bardziej chodzi o to, żeby wyrwać się z chaty chociaż na godzinkę, pobyć z kimś, kto ma podobne problemy I bez skrępowania pogadać o wszystkim, o czym tylko chciałabyś pogadać.
— Naprawdę? — Zasapałam się i zwolniłam kroku. Muszę wrócić do biegania, bo czuję się jak emerytka! — Jak duża jest ta grupa?
— Na razie pięć osób. Sorry, ale wtopa! Nie przedstawiłem się! — Odwrócił się, przystanął na półpiętrze i podał mi rękę. — Jestem Kacper. — Odwzajemniłam uścisk i ruszyliśmy dalej. — Oprócz mnie jest jeszcze Weronika, Dora, Nikola i Adam. Ty jesteś szósta.
— I wszyscy oni...?
— No, w większym lub mniejszym stopniu... — zawahał się przez moment — ...nie mówimy wprost o depresji czy zaburzeniach nastroju. Tutaj nazywamy to raczej nadwrażliwością. — Odwrócił się i uśmiechnął pogodnie. — Jak to mówi Maksiu, jesteśmy ludźmi, którzy czują i widzą więcej.
Poczułam ciepło pod materiałem płaszcza. Może rzeczywiście pasowałam do tej grupy? Może świadomość przynależenia do takiej społeczności sprawi, że faktycznie uda mi się pokonać wewnętrznego demona?
To nie Max otworzył nam drzwi. To była wysoka blondynka o śmiertelnie bladej twarzy i zmęczonych oczach. Jej zmizerowana buzia rozpromieniła się w sekundę, kiedy nas zobaczyła.
— Cześć, Dora! — krzyknął z serdecznością Kacper, prawie siłą wpychając mnie do środka.
— Cz-cześć! — rzuciłam półgębkiem, kiedy blondynka przytuliła mnie po przyjacielsku.
— Cześć, Moniczko! Super, że do nas wpadłaś! — powiedziała smutnym, ale bardzo ciepłym głosem i zdobyła się na blady, ledwo zauważalny uśmiech. Pachniała czymś słodkim i apetycznym. Jej pstrokata sukienka z wiskozy prawie zupełnie zakrywała alabastrową skórę, przez którą przebijały fioletowe żyłki. Miała tak cienkie palce rąk, że bałam się ich dotknąć, żeby jej nie skrzywdzić. — Tutaj możesz powiesić płaszcz, jeśli chcesz. — Wskazała mi skromny wieszak obok drzwi wejściowych. Kacper zniknął za drzwiami z wizerunkiem sikającego chłopca. — Za dziesięć minut będzie ciasto. — Spojrzała z ufnością w moje zaskoczone oczy. — Lubisz maliny? Maksiu jak zwykle nie zrobił zakupów i w zamrażarce znalazłam tylko to...
— Bardzo lubię maliny, dziękuję — odpowiedziałam, a ona wreszcie się uśmiechnęła. Była naprawdę ładna. Gdyby nie przerażająco blada cera i wychudzone ciało, z powodzeniem mogłaby pracować jako modelka.
Zza zamkniętych drzwi przylegającego pokoju usłyszałam stłumione chichoty i poważny głos znajomego policjanta. Dora chwyciła za klamkę i skinęła w moją stronę.
— Chodź. Musiałam przymknąć drzwi do pokoju, bo przychodzili mi do kuchni i chcieli otwierać piekarnik! — Przewróciła niebieskimi oczami i zwróciła się do członków swojej grupy: — Ej, na klatce was słychać, ogarnijcie się!
Stanęłam w drzwiach pokoju i rozejrzałam się po pomieszczeniu. Na podłodze, na wielkich kolorowych pufach-poduszkach siedziało (leżało) dość specyficzne towarzystwo. Drobna ciemnowłosa dziewczyna o fizjonomii nastolatki, odziana w ogromną brązową bluzę i kolorowe skarpetki z wizerunkiem psa Snoopy, patrzyła na mnie wzrokiem nie wyrażającym żadnej głębszej emocji. Od niechcenia machnęła mi ręką, jakby ten gest kosztował ją niesamowicie wiele siły.
— Cześć, dziecinko! — Max przywitał mnie szerokim uśmiechem. Chyba po raz pierwszy widziałam go w mniej oficjalnym wydaniu — czarnych sportowych spodniach firmy Fila i podobnego koloru T-shircie, niebezpiecznie mocno napiętym na potężnych bicepsach. Przy pomocy małej łopatki i miotełki zbierał właśnie z podłogi resztki jakiegoś potłuczonego kolorowego szkła. — Rozgość się! Tam jest wolny puf. — Wskazał mi niebieski worek-poduchę leżącą na podłodze obok stolika kawowego. — Zaraz ci wszystkich przedstawię, tylko posprzątam ten bajzel, który mi tu narobili.
— Kupię ci nowy! — odezwał się młody ciemnowłosy chłopak ubrany w czarne spodnie i czarną bluzę z logo zespołu Mayhem.
— Miałem jeden wazon na chacie. Jeden! — burknął Max i posłał mu karcące spojrzenie. — Przetrwał czasy Gierka, remont mieszkania i psa sąsiadki...
— Widocznie nadszedł jego czas — odbił piłeczkę chłopak, a całe towarzystwo zachichotało. Nawet dziewczyna w przydużej bluzie, która do tej pory wydawała się zupełnie obojętna.
— Adaś... — zamruczał Max i uśmiechnął się pod nosem.
— Dobra, ja wszystkich przedstawię, skoro Maksiu rozpacza nad ceramiką — powiedział fan Mayhem, uśmiechając się pod karcącym wzrokiem policjanta. Usiadłam na pufie i uważnie przysłuchiwałam się temu, co działo się wokół mnie. Zawsze miałam problem z zapamiętywaniem imion, ale w tym wypadku było mi nieco łatwiej. Każdy z uczestników spotkania był charakterystyczny na swój własny sposób. — Ja jestem Adam — powiedział chłopak i wskazał na młodziutką dziewczynę w wielkiej brązowej bluzie. — To jest Nikola, najmniejsze nasze dziecko i maskotka. — Młoda w kolorowych skarpetkach pokazała mu środkowy palec. — To jest Weronika. — Machnął w stronę dziewczyny, która chyba najmniej rzucała się w oczy. Wciśnięta w zieloną pufę okrągła kobieta o ognistych włosach z powodzeniem mogłaby występować w reklamie irlandzkiego piwa. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie i pomachała w moim kierunku. Moją uwagę od razu zwróciły kolorowe naszyjniki z koralików, którymi przyozdobiona była jej szyja oraz pokaźny pęk rzemieni na prawym nadgarstku. — Dora to ta, która piecze ciasto. Kacper...
— Już się przedstawiałem! — rzucił chłopak, którego spotkałam przed kamienicą. Podszedł bliżej i opadł na czerwoną pufę obok mnie.
— A ty jesteś Monika, zgadza się? — zapytał Adam i wyciągnął się na swojej czarnej pufie.
— Tak. Monika. Miło mi was poznać. — Uśmiechnęłam się do wszystkich. Cała grupa, oprócz młodej Nikoli, odpowiedziała tym samym ciepłym gestem.
Dziesięć minut później siedzieliśmy już w komplecie na podłodze, razem z Maxem, który zajął największą z poduch. Kalski podjął się ambitnego zadania błyskawicznego przedstawienia każdego członka grupy. Tym razem nie chodziło jednak tylko o imiona. I absolutnie nie byłam przygotowana na to, co usłyszałam.
— Nasz czarny Adaś to już recydywa. Trzy próby samobójcze, ostatnia zakończona defibrylacją i rozstrojem nerwowym matki... — Adam uniósł dłonie w geście przyznania się do winy. — ...od roku z nami, od pół roku na regularnej terapii, od miesiąca trenuje kick-boxing, a od września zaczyna studia na gdańskim AWF-ie...
— Mów mi: studencie! — parsknął Adam i otrzepał niewidzialny pyłek z czarnej bluzy.
— Nikola... — zaczął Max, ale młodziutka dziewczyna w kolorowych skarpetkach od razu mu przerwała.
— Dwie próby — wyręczyła Kalskiego i odsłoniła koszmarnie pocięte przedramiona. — Chociaż moi starzy stwierdzili, że to tylko próba zwrócenia na siebie uwagi i załatwili mi psychiatrę. — Prawie wzdrygnęłam się na widok grubych i cienkich blizn, które wyglądały tak, jakby ktoś testował na skórze stopień naostrzenia kuchennych noży. — Rok na prochach, z tego trzy miesiące na amitryptylinie, trzy podejścia do terapii, od dwóch miesięcy na odstawieniu i od dwóch miesięcy z tą grupką popaprańców...
— Nikola, nie bądź taka skromna — odezwał się Kacper. — W zeszłym miesiącu zmieniła szkołę, nadrabia zaległości i powoli zaczyna szykować się do matury.
Nikola uśmiechnęła się oszczędnie i uniosła ręce, jakby chciała obniżyć rangę tego, co udało jej się w ostatnim czasie osiągnąć.
— Nie ma o czym mówić, dopóki nie zdam. A z tym może być problem, jeśli mój stary nadal będzie wracał nawalony na chatę i rozpierdalał mój pokój.
Z trudem przełknęłam ślinę. To była terapia szokowa. Ci ludzie mieli swoje małe prywatne przesrane życia i nie mieli żadnych oporów, żeby mówić o swoich problemach głośno.
— Mówiłem ci, żebyś przychodziła tutaj z książkami — powiedział Max i spojrzał na nią uważnie.
— Po to, żeby stary zrobił ze mnie policyjną dziwkę? No way! — prychnęła w powietrze i zajęła się skubaniem długich neonowych paznokci.
— Nikt nie musi wiedzieć, że tu jesteś — odpowiedział jej i wskazał na dziewczynę w kolorowych koralikach. — Weronika jest tu najkrócej, bo od dwóch tygodni...
— Żadnych prób samobójczych. — Dziewczyna o celtyckiej urodzie uaktywniła się nagle z głębi swojej pufy. — Po prostu... byłam w dość... toksycznym i dziwnym związku. — Kiwnęłam wyrozumiale głową, a ona próbowała się uśmiechnąć. — Zostałam pobita i zgwałcona przez swojego partnera... — Odwróciłam wzrok i poczułam, że jakiś niewidzialny ciężar przygniótł moje piersi. — Nie zdążyłam zgłosić sprawy. — Zamyśliła się przez moment, a potem dodała: — Zresztą nawet nie wiem, czy zdołałabym to zrobić. W każdym razie uciekł za granicę i zabrał mi wszystkie pieniądze.
Weronika machnęła w stronę Kacpra. To była jego kolej.
— Okej. Jakby tu najkrócej... — Zaczesał na bok brązowe kołtuny i wbił wzrok w podłogę. — Jestem tu od roku, podobnie jak Adam. Jak miałem szesnaście lat o mały włos nie zabiłem dziewczyny na pasach. Jechaliśmy skradzionym samochodem, nawaleni. Nie zdążyła uciec. Potrąciliśmy ją. To znaczy, nie siedziałem wtedy za kółkiem, ale... z naszej trójki to ja najbardziej to przeżywałem. Nie mogłem spać po nocach. Ciągle widziałem jej połamaną nogę i rozbitą głowę. Przeżyła. Na szczęście. Ale we mnie cały czas to gdzieś tam siedziało. Zawaliłem maturę. Brałem ogłupiacze. Nie wiedziałem, jak się nazywam... Max zgarnął mnie z ulicy. Od tego się wszystko zaczęło...
— Wyniósł się z toksycznej chaty. To był dobry początek — kontynuował Kalski. — Znalazł robotę i w tym roku być może, tak jak Nikola, zaliczy w końcu tę cholerną maturę.
Towarzystwo ożywiło się. Nikola pokazała na migi, że trzyma za Kacpra kciuki, a Weronika życzyła mu powodzenia. Pomyślałam, że to pewnie kolejny już raz podczas tych piątkowych spotkań.
— A ja trafiłam do obozu pracy we Włoszech — dołączyła do rozmowy Dora i przycupnęła na brzegu kanapy. — Pojechałyśmy z koleżanką, żeby zarobić na wymarzone studia... — Dopiero teraz zauważyłam, że jej blade, niemiłosiernie chude ręce trzęsą się, jakby było jej zimno. — Byłyśmy głodzone, przetrzymywane wbrew naszej woli i wykorzystywane do katorżniczej pracy na polach. Uciekłyśmy w sumie tylko dzięki polskiemu dziennikarzowi, który przyjechał robić materiał o dużych włoskich gospodarstwach i winnicach... — Przetarła anemiczną twarz dłońmi i od razu odniosłam wrażenie, że to wszystko, co od niej tego dnia usłyszymy.
— Nie musisz dzisiaj o niczym opowiadać — rzucił do mnie Max i wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku. — W ogóle nie musisz dzielić się tym, co cię spotkało. Wiedz tylko, że są tutaj ludzie, którzy, mimo swojego młodego wieku, przeszli przez piekło i nic, co tutaj powiesz, nie zostanie ani niewłaściwie odebrane, ani nie opuści tego pokoju.
Kiwnęłam głową i okryłam się ramionami.
— Chyba potrzebuję trochę czasu — odparłam, siląc się na uśmiech. — Wiem, że powinnam to z siebie wyrzucić i nazwać pewne fakty głośno, ale...
— Zrobisz to w swoim czasie, spokojnie — przerwał mi Kalski.
— Pamiętaj, że tutaj nikt nie będzie na ciebie naciskał — dodał Kacper i uśmiechnął się przyjaźnie.
To, co wydarzyło się w mieszkaniu Maxa potem, było dla mnie czymś absolutnie niezwykłym. Każdy z uczestników spotkania dzielił się z resztą tym, co mu w danym tygodniu nie wyszło, co mu się nie udało, co zawalił i gdzie popełnił błąd. Słuchałam więc o chwilach słabości z butelką wódki, wypalonym joincie i zawalonej lekcji matematyki. Dora rozpłakała się w pracy i dostała ochrzan od szefa. Adam zabalował na imprezie i nie pojawił się w ośrodku, w którym pomagał zajmować się niepełnosprawnymi dziećmi. Weronika poszła do łóżka z przypadkowo poznanym facetem i miała z tego powodu potężne wyrzuty sumienia, a Kacper stracił całą wypłatę na nowy sprzęt do gier. No i była jeszcze Nikola, która kolejny raz zwyzywała matkę od kurew, kiedy ta po raz kolejny broniła pijanego małżonka przed córką. W mieszkaniu Maxa nie było fałszywej toksycznej pozytywności, tekstów w stylu „Dasz radę!" lub „Możesz wszystko!". Nikt nie próbował udawać kogoś, kim nie jest i wjeżdżać na morale reszty. Była za to trudna do zaakceptowania prawda, brutalne godzenie się z przeszłością i walka o lepsze „dzisiaj". Bo nad „jutrem" musieliśmy jeszcze trochę popracować.
Na początku miałam wrażenie, że ten potężny ciężar wyznań i atmosfera totalnego nihilizmu nie mają kompletnie żadnego celu i sensu. Słuchałam o tym, jakie spustoszenie robi w umyśle człowieka PTSD i nagle... ktoś częstował mnie malinowym ciastem. Widziałam blizny na ramionach Nikoli, a ona zaczynała opowiadać nam o pięknej różowej sukience, która marzyła się jej na studniówkę. Widziałam iskierki dumy w oczach Adama, kiedy opowiadał o zajęciach z Maxem, jednocześnie wyobrażając sobie, jak lekarze próbują przywrócić go do życia za pomocą defibrylatora. Ale kiedy wszyscy piliśmy gorącą herbatę z cytryną i kruszyliśmy resztkami malinowego ciasta po parkiecie, nagle dotarło do mnie, jak ważne i potrzebne jest dla nas wszystkich to, co w tamtej chwili robiliśmy.
To był azyl pokrzywdzonych. Miejsce święte, w którym mieliśmy czuć się bezpieczni i potrzebni. Pokój, w którym mogliśmy zmaterializować własne lęki, wypuścić na wolność demony i przyznać się do tego, że jesteśmy słabi. Tu nikt nas nie oceniał, nie pouczał i nie szantażował fochem. Tutaj byliśmy rozumiani i zaopiekowani. Tutaj zawsze mogliśmy wracać...
Max zgromadził wokół siebie garstkę ludzi, którzy potrzebowali jego siły, zaufania i wyrozumiałości. Domyśliłam się, że niektórym z nich zastępował rodziców, którzy z jakiegoś powodu nie byli im w stanie pomóc. Każdego tygodnia w piątek Nikola, Adam, Weronika, Kacper i Dora pili wspólnie herbatę na tych kolorowych pufach i zrzucali z siebie ciężar własnych niepowodzeń, bolączek i traum. A potem, odreagowując ciężki początek spotkania głupimi żartami i bitwą na poduszki, wracali do swoich domów z nadzieją, że za tydzień znowu spotkają się w swoim przytulisku i będą mogli „spuścić powietrze z wentyla"...
♦️
Kiedy pomagałam Maxowi ogarnąć chatę po okruchowej masakrze, byłam tak wstrząśnięta tym, czego przed chwilą byłam świadkiem, że całkowicie pogrążyłam się w myślach. Kalski obserwował mnie z uśmieszkiem, o czym przekonałam się dopiero, kiedy napotkałam jego czujny wzrok. Chciałam coś powiedzieć, ale właśnie zadzwonił mój telefon.
— No, hej! Co słychać? — odezwałam się do Jacka, ciągnąc za sobą zielony worek Weroniki.
— Cześć, skarbie! — odpowiedział przemęczonym głosem. — Wy już pewnie skończyliście, co?
— Tak. Właśnie zaczynamy sprzątać. A jak u ciebie? — zapytałam, będąc prawie pewna tego, że obowiązki zatrzymają go w pracy na dłużej.
— No, niestety mamy tu mały poślizg. — Westchnął głośno i zdawało mi się, że przeklnął pod nosem. — Wyobraź sobie, że przywieźli mi szafę na Powstańców, zamiast zawieźć ją na Kartuską...
— Ojej, to chyba niedobrze.
— No... nie za dobrze — powiedział i najwyraźniej przeszedł do innego pomieszczenia, bo zrobiło się ciszej. — Potrzebuję co najmniej godziny, żeby posprzątać ten bajzel. Dlatego do ciebie dzwonię. Naprawdę nie mam pojęcia, kiedy dokładnie wrócę.
— Nie martw się — odpowiedziałam, walcząc z uczuciem smutku. — Poradzę sobie. I tak jeszcze trochę nam zejdzie na tym sprzątaniu...
— Naprawdę myślałem, że wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale firma kurierska dała dupy i teraz trzeba ten chaos jakoś ogarnąć. Dasz mi na chwilę Maxa?
— Okej — odparłam i wręczyłam telefon Kalskiemu.
Max rzucił w kąt ostatnią z puf i złapał za telefon.
— ...Jaki dysk? Ten z Sandiska? — zapytał, drapiąc się po łysinie. — Noo, powinien tu gdzieś jeszcze być, a co?... — Rozejrzałam się po pokoju. Podłoga wyglądała na czystą, pufy leżały jedna na drugiej w kącie, a na kanapie symetrycznie ułożone zostały dwie małe okrągłe poduszki-jaśki. — Nie, no co ty! Odprowadzę ją, jak skończymy. Nie martw się, samej jej nie puszczę... — powiedział Kalski i posłał mi cwaniacki uśmieszek. Przewróciłam oczami, a on parsknął do telefonu. — Spoko, pogadamy w poniedziałek... Nie, jutro rano naginam na survival z dzieciakami... — Prawdopodobnie obydwoje zaczęli się śmiać, bo zrobiło się głośno. — Oglądałeś „Drogę bez powrotu"?... No, już są posrani... Dobra, wezmę go ze sobą. Jak go znajdę, znaczy się...
Panowie coś ze sobą poustalali, a ja zaczęłam zbierać brudne talerzyki ze stolika. Max chciał mi je oczywiście wyrwać z rąk, ale mu na to nie pozwoliłam i czmychnęłam do kuchni.
— Zostaw w zlewie — krzyknął za mną. — Nie myj tego. Potem puszczę zmywarkę.
Rozejrzałam się po mikro-kuchni i wydęłam usta. Na blatach nadal stała blacha z połową ciasta, napoczęta torebka mąki i kilkanaście sztućców ubrudzonych tak, że chyba tylko pozostawienie ich na noc w wodzie mogło rozwiązać problem.
— Ale cię Dora urządziła — powiedziałam, ledwie powstrzymując śmiech, kiedy wszedł za mną do kuchni. — Do jutra będziesz to sprzątał.
Zaczęłam zbierać brudne rzeczy i wkładać je do zlewu, ale mi przeszkodził.
— Mam czas. Przywykłem, że w piątki chata wygląda jak po przejściu tornada. — Uśmiechnął się łobuzersko i kiwnął w stronę czajnika. — Mam propozycję nie do odrzucenia. Zamiast brudzić sobie piękne rączki, siadaj tutaj, a ja zrobię nam coś do picia i poszukam tego dysku dla Makosa.
Uniosłam brwi i spojrzałam na niego pytająco.
— Myślałam, że już wychodzimy?
— Tak, za chwilę. Jacek urwie mi łeb, jak mu tego dysku nie znajdę. Poza tym powiedział, że jak się wyrobi do w pół do dziesiątej, to sam cię odbierze. — Potwierdziłam krótkim „Aha!", chociaż najchętniej wróciłabym już do domu i położyła się spać. — Mamy co najmniej pół godziny. Zdążymy jeszcze coś wypić, a potem się zobaczy. Jeśli nie zdąży przyjechać, to cię odprowadzę.
— W porządku — zgodziłam się. — W takim razie masz czas, żeby opowiedzieć mi o sprawach, o których miałeś mi opowiedzieć.
Max przypomniał sobie o swojej obietnicy i roześmiał się na głos.
— No, tak! Jak mogłem zapomnieć...
— Nie masz wyjścia. — Uśmiechnęłam się szelmowsko. — Jesteś odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu, żeby opowiedzieć mi o tych stronach. Internetowe artykuły mnie nie interesują. Chcę znać prawdę z tak zwanej pierwszej ręki.
Kalski parsknął pod nosem i przyjrzał mi się z zaciekawieniem. Otworzył szafkę, w której piętrzyło się kilka pudełek herbaty, i wyjął z niej charakterystyczne zielone pudełeczko z napisem Dilmah.
— Jestem przyzwyczajony do tego, że to ja przesłuchuję, a nie jestem przesłuchiwany. — Sięgnął po czajnik ponad moim ramieniem i napełnił go wodą, zupełnie nic sobie nie robiąc z tego, że przez ułamek sekundy dystans między nami skurczył się gwałtownie do kilku centymetrów. Poczułam delikatny zapach męskich perfum i mimowolnie cofnęłam się w głąb kuchni. — Co konkretnie chcesz wiedzieć? — zapytał poważnie.
— Opowiedz mi o Trójmieście — rzuciłam na prędce, żeby ukryć zmieszanie. — O tym, co tu się dzieje. O tym, co działo się wcześniej. Chcę wiedzieć, skąd się to wszystko wzięło. Cała ta zła opinia o tym miejscu. Skąd wzięli się ludzie tacy jak „Fiołek" i czym trójmiejski półświatek różni się od Pruszkowa.
Usłyszałam głębokie westchnienie. Nastawił wodę na herbatę i odwrócił się w moją stronę, wskazując miejsce przy stole. Usiadłam na krześle, a on oparł się o brązowy kredens w stylu socrealistycznym i zapytał:
— Który jesteś rocznik, dziecinko? Dziewięćdziesiąty?
— Dziewięćdziesiąty drugi — odpowiedziałam, unikając intensywnego spojrzenia.
— Noo... — przebiegł wzrokiem po nieidealnie odmalowanym suficie — ...to raczej nie masz pojęcia o transformacji.
— Skończyłam studia, Kalski — odpowiedziałam z pokerową miną, a on się roześmiał i skrzyżował ramiona na wielkich piersiach. — Może nie było mnie na świecie, kiedy Gierek zaciągał zagraniczne kredyty, ale czytałam wiele o tamtych czasach i myślę, że wiem...
— Z czym ci się kojarzy słowo „mafia"? — przerwał mi i wbił we mnie swój badawczy policyjny wzrok.
Wydęłam usta i przez chwilę zastanawiałam się nad tym, jaka odpowiedź będzie tą właściwą.
— Przychodzi mi na myśl tylko Pruszków i „Pershing".
— I to jest pierwszy błąd — skwitował, już bez cienia wesołości. — Struktury mafijne w Polsce nie narodziły się pod Warszawą, tylko u nas, na Wybrzeżu. To media zrobiły szum wokół Pruszkowa. W pierwszej połowie lat osiemdziesiątych o naszym „Nikosiu" mówiło się już jako o trójmiejskim gangsterze i szefie zorganizowanej międzynarodowej grupy przestępczej, która w Skandynawii i na Zachodzie zarabiała milionowe kwoty. W tym samym czasie w Pruszkowie istniała w zasadzie tylko szajka „Barabasza", która okradała sklepy i dokonywała włamów do mieszkań...
— W takim razie dlaczego właśnie Trójmiasto?
— Bo to okno na świat. Miejsce strategiczne z wielu względów. — Zalał szklanki z herbatą i kontynuował, zerkając na mnie co chwilę, kiedy szukał cukru i czystych łyżeczek: — W poprzednim ustroju, jak już pewnie wiesz, brakowało wszystkiego. Towary były reglamentowane. Dostęp do dóbr luksusowych mieli tylko partyjni działacze albo politycy wysokiej rangi. Praktycznie nie było własności prywatnej. I nie było obcych walut w obrocie. No i było sobie to nasze Trójmiasto, a w nim porty, w których wymieniano tony przeróżnych towarów, często luksusowych jak zachodnie fajki, cytrusy, alkohole i materiały. Byli więc i marynarze, którzy dysponowali ogromną gotówką w obcej walucie i zagraniczni turyści, którzy chcieli się nad naszym polskim morzem zabawić. W Trójmieście zawsze można było więcej niż w pozostałych częściach kraju. W latach siedemdziesiątych za Gierka, w czasie tak zwanej odwilży, zaczynały powstawać tutaj małe i większe prywatne kluby nocne i dyskoteki. Oczywiście nie każdy mógł sobie taki przybytek postawić. W tamtych czasach właścicielami byli najczęściej albo marynarze, albo partyjni działacze powiązani z PZPR, albo służby. Posiadanie takiego nocnego klubu to była potem zresztą świetna przykrywka do rozpracowywania trójmiejskiego półświatka lub do zbierania informacji o konkretnych obywatelach. — Postawił przede mną szklankę z herbatą i usiadł obok mnie przy stoliku. — Wiesz, kim byli cinkciarze? — zapytał, mieszając swój napój łyżeczką.
— Obracali walutą?
— Tak. Sama nazwa zresztą wzięła się od angielskiego „change money".
— Wymieniali tylko dolary?
— Nie tylko, ale przeważnie były to dolary amerykańskie.
— Ale przecież były „Pewexy". Była „Baltona". Każdy, kto miał dolary, mógł tam kupować.
— Ale po co, skoro miałaś możliwość zapłacić dolarami w każdej knajpie, pod którą stali cinkciarze? — Uśmiechnął się pod nosem. — Wyobraź sobie bogatego Araba, który przyjeżdża do Gdyni, żeby zachlać pałę i przelecieć kilka ładnych Polek. On nie będzie szukał „Pewexu", tylko podjedzie furą pod klub nocny, zamieni dolce na złotówki i nawet nie mrugnie okiem na złodziejski kurs, bo ma to w dupie. On chce się bawić. Cinkciarze byli potrzebni, żeby właściciele takich lokali mogli się bogacić. A jeśli właściciele się bogacili, to stać ich było na sprowadzanie coraz to lepszych i bardziej luksusowych towarów. Dzięki temu rósł prestiż klubów. A to przyciągało klientelę. Można powiedzieć, że każdy na tym interesie zarabiał.
— Naprawdę przyjeżdżali tu Arabowie? — zapytałam zaskoczona.
— No, jasne. Na przykład do „Wodnika" w Sopocie. W latach osiemdziesiątych wstęp do tamtego klubu mieli zresztą tylko Arabowie. Stąd też wzięły się „arabeski", prostytutki tylko dla takich klientów.
— No, dobra. Ale jakim cudem pojawili się tu gangsterzy?
— Po kolei. Mieliśmy w Trójmieście dwa rodzaje klubów. Te nocne — kameralne, z kilkoma lożami i niewielką liczbą klientów. Tu spotykali się ludzie, którzy zwykle robili ze sobą rozmaite interesy. I były też tak zwane „małolackie" dyskoteki. Tu klientela była dużo młodsza i bardziej rozbrykana. I kluby nocne, i dyskoteki musiały być ochraniane. W latach siedemdziesiątych nie było jeszcze zawodu selekcjonera jak teraz. Byli szatniarze i bramkarze. I tutaj ważna sprawa. Często bywało tak, że tacy ludzie pracowali do dziewiętnastej jako cinkciarze — stali pod „Baltoną" i „Pewexem" i handlowali walutami. A wieczorem wchodzili do klubów na bramki i do szatni. Interes był złoty. — Uśmiechnął się z rozrzewnieniem. — Bywało, że taki cinkciarz-szatniarz zarabiał w jeden dzień nawet kilkukrotność średniej krajowej.
— Skąd się brali ci ludzie na bramkach? — zapytałam, coraz bardziej zafascynowana opowieścią Maxa.
— No, właśnie — powiedział i parsknął pod nosem. — Tu się zaczynają tak zwane schody... — Podparł się na łokciu i podrapał po świeżo ogolonej łysinie. — Najczęściej na bramkach stawali chłopcy z miasta. To znaczy, no wiesz, karki z siłowni. Potem zaczęto zatrudniać sportowców, żeby obsługa klubów była bardziej profesjonalna. U nas w Gdańsku na przykład na bramkach coraz częściej stawali rugbyści. W Gdyni judocy. Ogromni faceci, którzy cieszyli się respektem i potrafili poradzić sobie w sytuacjach ekstremalnych. Na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych mocno spadła renoma szatniarza. To bramkarze stawali się tą siłą, która napędzała właścicielom biznes. Tak na marginesie, dobry bramkarz był wtedy na wagę złota. Potrafił przyciągnąć klientów, zapewnić im bezpieczeństwo, zbudować renomę lokalu. A gdzie była dobra opinia, tam pojawiali się ludzie z kasą i ci, którzy chcieli zarobić. Także wyobraź sobie teraz taki lokal nocny z panienkami, striptizem i drogą whisky, gdzie spotyka się biznesowa śmietanka. Ludzie chleją, wymieniają się informacjami, załatwiają kontakty przy wódeczce, dostają cynk o tym, jakich miejsc unikać, by nie podpaść SB albo milicji. Albo w drugą stronę. Żołnierze, agenci służb i milicjanci pod przykrywką spotykają się na kolacjach, żeby obserwować rozpracowywanych typów...
— No dobra. Ale mam wrażenie, że cały czas chodzi ci o tych bramkarzy...
— Tak. Część tak zwanych selekcjonerów zostawała w biznesie nawet po transformacji i otwarciu wolnego rynku. Byli tacy, którzy stali na bramkach do emerytury. Ale byli też tacy, którzy traktowali bramki jako trampolinę do większych karier. I tu niestety mam na myśli głównie gangsterkę.
— Mówiłeś, że dużo zarabiali. To po co w takim razie przechodzili na „ciemną stronę mocy"?
— Bo cinkciarstwo i paserstwo opłacało się mniej więcej do roku osiemdziesiątego dziewiątego, kiedy rząd Rakowskiego otworzył wolny rynek walut w Polsce. Profesja cinkciarza przestała mieć sens i trzeba było szukać innego źródła zarobku.
— Na przykład ściągać haracze?
— Między innymi. Ale to trochę później. Taki „Nikoś", na przykład, z bramkarza i cinkciarza stał się przemytnikiem kradzionych samochodów. „Zachar", zanim na dobre poszedł na bramkę, handlował walutami i wódą. Dopiero potem zaczął organizować ochronę dla dyskotek i ściągać długi. Podobnie było z innymi. Polska była w katastrofalnym stanie po upadku komunizmu. A na gangsterce można było zarobić. Zwłaszcza jak złapało się odpowiednie kontakty.
— Czy oni... byli groźni dla zwykłych ludzi? Chodzi mi o zwykłych obywateli, którzy nie wchodzili im w drogę?
— Przede wszystkim wybijali się nawzajem. Przynajmniej tak było kiedyś, kiedy gangusy miały jeszcze jakiekolwiek zasady i wszystko opierało się o ich zasrany kodeks. — Upił ze szklanki i splótł wielkie dłonie na blacie. — Trójmiasto od początku było inne niż reszta kraju. Tutaj na wybrzeżu ciężko było rządzić niepodzielnie, bo Gdańsk, Gdynia i Sopot ciągle ze sobą rywalizowały. Swoją drogą nawet „Pershing" próbował być rozjemcą w trójmiejskich konfliktach, ale mu się nie udało. Nasz „Nikoś" cieszył się mianem bossa, ale nie miał takiego autorytetu co jego pruszkowski kolega po fachu. Był mało brutalny. Nie dał rady zbudować silnych struktur i podporządkować sobie całego Pomorza. No, a potem go odstrzelili...
— Właściwie to kto go zabił? Ludzie z Pruszkowa?
— Mało prawdopodobne. Sprawców nie złapano, sprawę umorzono. Nie wiadomo, kto zlecił... Tropy wiodły do ludzi związanych z łódzką „ośmiornicą". Były też głosy, że mógł to zrobić ziomeczek „Nikosia", Daniel „Zachar" Zacharzewski...
— To chyba nie byłoby nic dziwnego, prawda? Chodzi mi o to, że w takich kręgach ludzie często wykańczali się nawzajem.
— I tak, i nie. W tym konkretnym przypadku jest cała masa wątpliwości. „Zachar" miał rodzinę, był zaufanym człowiekiem Skotarczaka. Kierował zbrojnym ramieniem jego organizacji. Podobno starał się też w miarę pokojowo rozwiązywać konflikty. Służby twierdziły, że nie mógł tego zrobić. Z drugiej strony „Zachar" był tak zwanym młodym wilkiem. Był żądny władzy i pieniędzy. Po śmierci „Nikosia" właściwie zajął jego miejsce. Myślał, że jest ważny, że jego autorytet wystarczy, żeby utrzymać władzę. — Westchnął ciężko i zabębnił palcami po stoliku. — Nie wystarczył. „Zachar" skończył tragicznie. To były czasy, w których okazało się, że nadchodzi nowa, bardziej bezwzględna fala...
— To znaczy, że ten cały „Zachar" zginął w zamachu jak jego szef?
— Gorzej, dziecinko. Dziewięć lat temu, przy pętli tramwajowej w Gdańsku Oliwie, dorwali go ludzie „Ola" z konkurencyjnego gangu motocyklowego. Maczety, kije bejsbolowe, broń... To była prawdziwa masakra. Nie miał najmniejszych szans...
— Poczekaj. A czy to nie jest czasem ta sprawa, gdzie było nagranie z monitoringu i oni z tymi kosami...?
— Było nagranie. Zresztą dzisiaj też gdzieś tam możesz je znaleźć. Cztery lata temu Sąd Okręgowy skazał w tej sprawie trzy osoby. Pokazówka. „Olo" siedział wtedy w pierdlu, więc miał alibi.
— To oznacza, że oni są coraz bardziej brutalni, prawda?
— Bardziej brutalni, bardziej sprytni i totalnie bez żadnych zasad i hamulców. Jeśli w ogóle w przypadku tych szumowin można mówić o jakichkolwiek zasadach.
Zamyśliłam się nad parującą szklanką. On też nie odzywał się przez chwilę, tylko obserwował mnie uważnie, jakby próbował odgadnąć moje myśli.
— Wiesz, kiedyś myślałam, że te czasy już minęły. No wiesz, nie ma już „Pershinga". Nie ma dużych grup przestępczych, ludzie tacy jak „Masa" zaczynają zeznawać...
Zbliżył się do mnie i zniżył głos.
— To bardzo złudne uczucie. I bardzo niebezpieczne. Większość myśli, że jak czegoś nie pokażą w TVN-ie, to tego nie ma. — Zrobił pauzę, nie przestając się we mnie wpatrywać. — Widzisz, zawsze znajdą się ludzie, którzy w sposób nielegalny będą chcieli szybko i dużo zarobić. Wybrzeże jest pod tym względem specyficzne. Tu nigdy nie było wielkich autorytetów. Każdy ciągnie kołdrę w swoją stronę. Dlatego małe grupki rywalizują ze sobą o wpływy i władzę. Dodaj do tego polityków, służby i celebrytów i masz taki meksyk, że... Nie bez powodu Sopot nazywany jest „małą Sycylią". Tutaj zaciera się granica pomiędzy tym, co jest dobre i prawe, a tym, co złe i zepsute.
— No tak. — Westchnęłam ciężko. — Kiedyś cinkciarstwo, teraz pewnie zarabia się na prochach...
— Głównie kokaina. — Odchrząknął i wyprostował się na krześle. — Karaiby, Kolumbia... Zdarzają się załadunki na południu Europy. Potem to płynie do nas, czasem przez Niemcy i sru na północ, do Wielkiej Brytanii na przykład. Czasem jest opium, czasem piguły. A czasem jest broń. O sutenerstwie to już nawet nie chcę wspominać.
— To znaczy, że ludzie tacy jak ci, którzy załatwili „Zachara", żyją nadal w Trójmieście?
— Żyją, imprezują, zakładają rodziny, czasem nawet legalne biznesy. Czasem widzisz ich z politykami, jak podają sobie dłonie i walą wspólne fotki. I wszystko jest cacy. — Spuścił wzrok i zamyślił się na chwilę, obserwując gładką powierzchnię drewnianego stolika. — Ale potem znowu nadchodzi taki dzień, że znajdujemy zmasakrowanego człowieka pod klubem. Albo poharatane zwłoki w rzece. Czasem młode dziewczyny nie wracają na noc do domów i ślad po nich ginie. Albo w biały dzień na ulicy wybucha pożar w jakimś lokalu. — Zakryłam twarz dłońmi. Chyba jednak wolałam słyszeć o takich rzeczach w telewizji, niż wiedzieć, że mają miejsce pod moim nosem. — Spokojnie, to nie tak, jak sobie wyobrażasz. — Piwne oczy zatrzymały się na mojej twarzy. — Gdańsk nie jest mniej lub bardziej niebezpieczny niż Wrocław czy Kraków. Świadomość tego, co dzieje się w półświatku, nie sprawia, że jesteś mniej lub bardziej narażona na kontakt z takimi ludźmi.
Skrzywiłam się w przepraszającym uśmiechu.
— Teoretycznie, gdyby nie wy, nie wiedziałabym nawet o istnieniu kogoś takiego jak „Fiołek". Nie zrozum mnie źle. Po prostu nigdy nie byłam w takiej sytuacji. Nigdy nie miałam dostępu do tego typu „atrakcji".
— Źle do tego podchodzisz. Na pewno nie raz byłaś w klubie. Tylko nie byłaś świadoma tego, co mogło cię spotkać. Wracałaś na chatę, nie roztrząsałaś scenariuszy. Nie myślałaś o tym, że być może jesteś przez kogoś obserwowana. — Muskularny facet siedzący przede mną był stworzony do roli policjanta. Nie oszczędzał mnie, ostrzegał, jednocześnie próbując zaserwować mi prawdę w najbardziej przystępny i lekkostrawny sposób, jaki był w tym momencie możliwy. Byłam przekonana, że, gdyby o trójmiejskim półświatku opowiedział mi mój narzeczony, nie mogłabym zmrużyć oka przez tydzień. Uśmiechnął się troskliwie i kontynuował: — Udało ci się dotrzeć bezpiecznie do domu i uznawałaś, że jesteś bezpieczna. A prawda jest taka, że zwyczajnie nie trafiłaś na złych ludzi. — Ściągnął brwi w poważnym spojrzeniu. — „Frontera" to speluna. Laski są regularnie odurzane, żeby były chętne na zaloty. Te, które próbują spieprzyć, często dostają propozycję „podwózki". A wtedy dzieją się różne rzeczy. Część oddaje się dobrowolnie. Część jest szantażowana...
Wzdrygnęłam się na samą myśl, że ktoś z klubu mógłby chcieć odwieźć mnie do domu i próbować czegoś wbrew mojej woli.
Poczułam dużą ciepłą dłoń na swojej. Ale zamiast cofnąć się pod wpływem śmiałego gestu mężczyzny, przy którym czułam się zupełnie naiwna i bezbronna, zamarłam.
— Jesteś tutaj bezpieczna — powiedział, ryzykownie błądząc wzrokiem po mojej twarzy. — Nikt cię nie tknie. Nie pozwolimy na to. — Moje policzki zapłonęły ogniem, kiedy pogładził wewnętrzną stronę mojej dłoni i zniżył głos: — Ja na to nie pozwolę.
⎯⎯⎯⎯
Objaśnienia:
Członkowie zorganizowanych grup przestępczych, którzy pojawili się w tekście:
Pruszków:
Ireneusz Piszczałkowski (ps. „Barabasz")
Andrzej Kolikowski (ps. „Pershing")
Jarosław Sokołowski (ps. „Masa")
Trójmiasto:
Nikodem Skotarczak (ps. „Nikoś")
Daniel Zacharzewski (ps. „Zachar")
Olgierd L. (ps. „Olo")
⎯⎯⎯⎯
🔸🔸🔸
Cześć, kochani!
Praca nad tym rozdziałem była dla mnie prawdziwą podróżą w przeszłość.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych miałam wątpliwą przyjemność zobaczyć na własne oczy, jak w praktyce wyglądało tak zwane „przejmowanie bramek" w lokalu. Bardzo jestem ciekawa, czy i Wy macie doświadczenia, które zahaczają o tematy poruszane w tekście. Jeśli tak, podzielcie się w komentarzach.
Mam nadzieję, że mimo wszystko dobrze się bawiliście, czytając tekst. Jeśli chcielibyście wiedzieć więcej o tym, o czym opowiadał Max, polecam wywiady z byłymi pracownikami polskich służb specjalnych oraz byłymi milicjantami. Rozmowy te rzucają sporo światła na wiele spraw, które do tej pory były utajniane. Materiałów w sieci jest naprawdę sporo. Z powodzeniem można wybierać pomiędzy tymi mniej i bardziej wiarygodnymi.
Na koniec kompilacja, której fragmenty na pewno nie są obce osobom 30+. Jest Pruszków, „Nikoś", a nawet zamordowany generał Marek Papała. Polecam obejrzeć do końca. Polecam również reportaż „Superwizjera" zatytułowany „Kibol, Naziol, Bandyta", który przedstawia sylwetkę Olgierda L. Wmontowano tam urywek słynnego nagrania z monitoringu, na którym widać moment starcia się dwóch konkurencyjnych grup przestępczych. Chwilę później kilkunastu członków bandy „Ola" zaszlachtowało „Zachara", samozwańczego szefa trójmiejskiego półświatka.
Dziękuję, że byliście ze mną!
Do następnego!
Sarah Witkac
🔸🔸🔸
https://youtu.be/RlUQNu52s04
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro