Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7. Minerwa



Come a little bit closer
You're my kind of man
So big and so strong
Come a little bit closer
I'm all alone and the night is so long
(Jay and the Americans)

– To może chociaż rękę?

– Co, proszę?

– Złam mi rękę, Poppy.

– Severusie...

– Mogę prowadzić lekcje z jedną sprawną ręką.

– I tańczyć też.

Mistrz eliksirów stał się ostatnio częstym gościem w skrzydle szpitalnym, chociaż nic mu nie dolegało. Przynajmniej fizycznie, za resztę Pomfrey nie byłaby skłonna poręczyć. Pielęgniarce nie przeszkadzało wprawdzie jego towarzystwo, ale miała już dość słuchania o kolejnych odnóżach, które powinna mu uszkodzić.

– Jesteś kobietą, która nie zna litości, Poppy.

– A ty starym histerykiem, Sev. Słyszałam, że całkiem nieźle ci idzie.

– Błagam. – Snape pochylił się i schował twarz w dłoniach. – Oszczędź mi tego.

– O nie, kochańcu! Sam to zacząłeś – zarzuciła mu ze śmiechem. – Nikt ci nie kazał zaczepiać Charity, a teraz już po ptakach. Jak tak dalej pójdzie, będziesz musiał się z nią ożenić, żeby ocalić jej reputację. A przynajmniej zabrać na ten cholerny bal.

Snape uniósł wysoko brwi w wyrazie bezbrzeżnego zdumienia.

– Słucham?

– Dwa razy w tygodniu zamykasz się z nią sam na sam w sali prób. Bez przyzwoitki. Kto wie, co tam wyprawiacie... Różni ludzie mogą sobie pomyśleć różne rzeczy.

– Chyba stare, przygłupie babska.

– To bez znaczenia. Wpadłeś jak śliwka w kompot, Sev.

Poppy znów była górą, i nawet się przy tym nie spociła. Obrażony mistrz eliksirów wyburczał coś pod nosem i zaczął zbierać się do wyjścia.

– Oj, daj spokój! – Pielęgniarka walnęła pięścią stół, aż lekko nagiął się ku podłodze. – Żartuję sobie. Chcesz papierosy? Skonfiskowałam jakiemuś dzieciakowi, ale są dla mnie za słabe. Musi mocno poniewierać, inaczej nic niewiele poczuję.

Severus nie dał się przekupić. Wyprostował się na całą wysokość, zadzierając nos aż do sufitu, i majestatycznie podryfował do wyjścia.

– Nie, dziękuję. Nie satysfakcjonuje mnie poziom usług medycznych oferowanych w tym przybytku.

Jeżeli chciał ją jeszcze bardziej zirytować, osiągnął sukces.

– Sev, na Merlina, ogarnij się, dobra? – wypaliła o wiele agresywniej niż zazwyczaj. Po prostu całkiem straciła do niego cierpliwość. – Poluzuj nieco ten starokawalerski gorset i zabaw się trochę. Co ci szkodzi? Jesteś młodym facetem, nie?

– Zbytek łaski – prychnął, nie zatrzymując się.

– Weź jakąś laskę na balety, którąkolwiek z nich, bo i tak nie mają wielkiego wyboru. Wlej w nią więcej wina, niż nakazuje rozsądek, potem zabierz do kwatery i... Sam najlepiej wiesz, co zrobić. To nauczycielki, na poczciwą Helgę! Nie mają wielkich oczekiwań. A jeżeli rano dopadnie was moralniak, to najwyżej przez kilka dni będziecie się mijać na korytarzach ze spuszczonymi głowami, aż wszystko wróci do normy.

Snape odwrócił się i raczył poświęcić jej nieco uwagi, ale bynajmniej nie wydawał się wyprowadzony z równowagi. Patrzył na Poppy całkiem spokojnie, krzywiąc się po swojemu.

– Już tego próbowałem. Nie skończyło się dobrze.

– Ty... Serio? – Pomfrey sama go sprowokowała, a teraz wydawała się lekko wstrząśnięta. – Z kim?!

Nie skomentował. Chwycił za klamkę.

– Która się wyłożyła, Sev? Gadaj, bo nie da mi to spokoju.

Wzruszył ramionami.

I zostawił ją samą z tym problemem.

***

– Severus!

Ledwo wyszedł od Poppy, rozpędzona Sinistra wpadła prosto w jego ramiona. Odruchowo złapał ją, zanim boleśnie się od niego odbiła, a później równie szybko i sprawnie wyplątał się z jej rąk.

– Co do diabła?!

– Chyba już wiem, o co chodziło z tymi problematycznymi uczniami. Mogłeś od razu powiedzieć, że w grę wchodzi dojrzewanie – wydyszała autentycznie przerażona. – Dziewczęta! One oszalały! Na dzisiejszej lekcji rozpętało się piekło. Nie wiedziałam, co robić. Odesłałam je do lochów, ale ciebie tam nie było i...

– Slytherin?

– Pansy Parkinson – odpowiedziała Aurora, chwytając go za fraki i ciągnąc za sobą w stronę schodów.

Opierał się tak rozpaczliwie, że praktycznie szorował piętami po wyłożonej kamiennymi płytami podłodze Hogwartu.

– Dawno minęła dziesiąta, a ja nie mam dzisiaj dyżuru. Nie mogę się zajmować uczniami. Piłem.

– Nieważne! – Kręciła głową, nadal wczepiając palce w jego szatę. – Nawet tego nie zauważą, uwierz mi. Musisz z nimi porozmawiać.

Miała przekrzywiony kołnierzyk, rozczochrane włosy i obłęd w oczach. Mógł się tylko domyślać, jaką szkołę życia dały jej dziewczęta z Domu Węża.

– Czekają w gabinecie? – zapytał.

– Mam nadzieję. Zrób coś, Sev, albo sama zacznę w nie ciskać zaklęciami.

– Postaram się... Bo i tak nie trafisz, Aur.

– Chcesz się założyć?

– Nie uprawiam hazardu.

Snape przejął inicjatywę i teraz to on ruszył przodem, nerwowo przegrzebując kieszenie w poszukiwaniu czegoś, co zamaskowałoby zapach alkoholu. Aurora dreptała za nim z garścią miętówek.

– No tak – prychnął.

– Wystarczyło poprosić.

– Jak na niewiastę z głową w chmurach jesteś zaskakująco praktyczna...

– Mam jeszcze wodę kolońską Sybilli. Chcesz?

– Nie, dzięki. Co za dużo, to niezdrowo.

Severus otworzył drzwi gabinetu, puścił ją przodem, po czym na moment zamarł na progu. Nigdy nie czuł się dobrze wśród dorastających dziewczynek, wolał już najazd Hunów.

– Profesorze, żądam interwencji! – Pansy Parkinson wstała z krzesła, skrzyżowała wojowniczo ramiona na piersi i spojrzała na niego z wyższością. Oraz miną smutnego mopsa.

Pieprzeni arystokraci!

Panna Parkinson nie była zbyt urodziwa, chów wsobny uprawiany w czystokrwistych rodzinach najgorzej odbijał się na dziewczynkach. Dlatego jej twarz przypominała przypadkową układankę najbrzydszych genetycznych puzzli, które już przynajmniej od millenium rozpaczliwie domagały się napływu świeżej krwi. Pansy towarzyszyły jej dwie równie skrzywdzone przez los koleżanki ze slytherińskiego tła, które spełniały w przybliżeniu role Grabbe'a i Goyla, tylko używały więcej pudru i zaklęć podkręcających rzęsy. Severus był pewien, że gdzieś w głębi wie, jak się nazywają, ale aktualnie nie miał ochoty sobie przypominać. Zapewne nosiły tak kreatywne imiona jak Millicenta czy Gwendolina, jednak wolał nie strzelać w ciemno.

– Proszę usiąść, panno Parkinson – odezwał się spokojnie, zmierzając do swojego biurka.

– To skandal!

– Nie, to jest krzesło. Niech panna zrobi z niego użytek. O co chodzi? – zapytał chwilę później dla porządku, chociaż mógł się założyć, że ponownie usłyszy jakieś nonsensy na temat balu.

– O Draco! On musi!

Pansy nie mówiła, Pansy wyrzucała z siebie kolejne wykrzykniki popakowane w schludne zestawy od dwóch do dziesięciu. Snape poczuł, że wypił za mało – teraz chętnie wcisnąłby w siebie choćby i wodę kolońską. W poszukiwaniu ratunku zerknął na przyczajoną przy drzwiach Sinistrę. Bezradnie wzruszyła ramionami.

– A konkretniej? – zapytał mistrz eliksirów.

– Draco ma iść ze mną na bal! Niech pan go zmusi!

– Poważnie się obawiam, że ten problem leży poza moją jurysdykcją, panno Parkinson.

– Ale on musi!

Pansy aż nadęła się z oburzenia i wtedy Severus na swoje nieszczęście zauważył, że nie pozapinała wszystkich guzików w górnej części mundurka. Znał kiedyś dziewczynę, która tak robiła, i wolałby jej już nigdy więcej nie spotkać.

– Tatuś mi obiecał, że Draco pójdzie ze mną na bal. Potem dziadek też tak powiedział, a wujek Lucjusz się zgodził.

– Cóż, być może któryś ze wspomnianych dżentelmenów powinien był poinformować o tych ustaleniach pana Malfoya?

Panna Parkinson wcale go nie słuchała.

– A teraz dowiedziałam się, że on zamierza zabrać tę... tę... On musi iść ze mną na bal! Niech pan coś zrobi, w końcu od tego pan jest!

– Pansy. – Aurora postanowiła wkroczyć i wyratować go z kłopotliwej sytuacji. Dosłuchał się w jej tonie współczucia, przecież dobrze wiedziała, jak to jest iść na potańcówkę samotnie. – Czasem zdarza się tak, że...

– Nie wtrącaj się, kobieto! – huknęła na nią dziewczyna.

Severus – wcześniej zaledwie pół na pół niezainteresowany aferą i trochę śpiący – skamieniał.

– Parkinson, przeproś profesor Sinistrę – polecił zimno.

Nie chodziło nawet o to, że nauczycielskie ciotki w typie Aurory z góry miały w szkole przepierdolone. Po prostu gdy ogólny poziom uwspólnionego szacunku do grona pedagogicznego spadał, symultanicznie podskakiwał współczynnik uczniowskiego rozpasania, a na to profesor Snape nie mógł pozwolić. Prędzej czy później ktoś spróbowałby odpyskować jemu, a nie miał specjalnie ochoty znowu oglądać Azkabanu od środka. Nie poświęciłby się aż tak bardzo, by uniknąć balu. Co to, to nie.

Pansy chyba pomyślała, że nie mówi tego poważnie, bo nie zareagowała. Severus nie był jednak w nastroju do żartów.

– Przeproś albo wyjdź.

– Przepraszam – mruknęła pod nosem.

– Głośniej.

– Przepraszam! – Wykrzykniki tryumfalnie powróciły do konwersacji. – Co teraz, panie profesorze? Zrobi pan coś w mojej sprawie? Musi pan coś zrobić! Nie może być tak, że kobiety Slytherinu zostają same, bo jakieś wiedźmy kradną nam najlepsze partie. To pana patriotyczny obowiązek.

Severus zgubił się gdzieś przy „kobietach Slytherinu" i, prawdę powiedziawszy, nie miał sił, by się odnaleźć, a potem jeszcze pójść dalej wzdłuż wzburzonego potoku słów niezbyt lotnej latorośli ludzi, których prywatnie nie znosił, i jeszcze na koniec zmierzyć się ze swoim „patriotycznym obowiązkiem" – cokolwiek miałby w tym wypadku oznaczać. Odchylił się na krześle i niecierpliwie machnął na uczennicę ręką.

– Do dormitorium – polecił. – Spać.

– Ale jak to?!

– Już dawno po ciszy nocnej. Do łóżek, natychmiast.

– I nic pan nie zrobi?!

– Dam szlaban, jeżeli polecenie nie zostanie gorliwie wykonane.

– Z panem profesorem? – ucieszyła się nie wiadomo dlaczego Pansy, ale Severus szybko zgasił jej nadzieje:

– Z panem Filchem.

Odpowiedział mu zbiorowy jęk, jednak żadna z trzech dziewcząt nie raczyła ruszyć arystokratycznej części zadniej.

– Zmienię pana Filcha na profesor McGonagall, jeżeli za pięć minut nie znajdziecie się w dormitorium. Sprawdzę – ostrzegł. – Sio!

– A co z Draco?

– Pomyślę – rzucił na odczepnego, byle tylko pozbyć się smarkatego babińca.

Wreszcie dziewczęta wyszły, choć niechętnie. W zasadzie zwlekały i ociągały się, dopóki Aurora stanowczo nie pomogła im drzwiami. Zatrzasnęła i zdecydowanie zaryglowała drewniane odrzwia gabinetu, jakby się bała, że zawrócą. Możliwe, że przytrzasnęła przy tym jeden czy dwa ślizgońskie mundurki.

– To było intensywne – oceniła.

– Aha.

Severus masował w zamyśleniu lewe przedramię, które znowu zaczęło go mrowić. Najwyraźniej najdrobniejsze wspomnienie o „patriotycznym obowiązku" już na zawsze związano się w jego podświadomości z bólem ręki.

– Ten bal to jakiś koszmar – odezwała się w zamyśleniu Sinistra. – Nie pamiętam, żeby za naszych czasów było aż tak źle. Dzieciaki niedługo zaczną się mordować na korytarzach.

– Albus nigdy na to nie pozwoli.

– Bo zabrakłoby mu par do walca?

– Bo wie, że sprawiłoby mi to przyjemność, a jestem skazany na żywot przepełniony cierpieniem i rozczarowaniami.

– Spróbuj inaczej udekorować ten paskudny gabinet, humor od razu ci się poprawi.

Aurora stała przed nim w tym swoim pensjonarskim ubranku (z tymi swoimi sztywno ukrochmalonymi mankiecikami i kołnierzykami, z tymi swoimi włosami tak gładko ściągniętymi do tyłu i ulizanymi nad czołem, że omal nie dostała wytrzeszczu oczu) i krytycznie rozglądała się po jego wężowatym królestwie.

– Za tobą są drzwi – przypomniał.

– Oj, przestań. – Zgasiła go gestem ręki i stłumionym chichotem. – Wiesz, że Batszeba twierdzi, że idziecie razem na przyjęcie? – poinformowała go podejrzanie radośnie, mrugając zaczepnie.

– Podziękuję. Wiek Batszeby można liczyć w eonach. Chodzą słuchy, że urodziła się jeszcze w starożytnym Rzymie, tylko zapomniała wraz z nim zmierzchnąć i upaść.

Severus nadal w zamyśleniu masował rękę. Robił to na tyle nieostrożnie, że wzbudził czujność Aurory.

– Dobrze się czujesz?

– Tak.

Podeszła jeszcze bliżej i pochyliła się nad nim z zaniepokojoną miną.

– Na pewno?

– Oczywiście, że...

Nauczycielka zmrużyła podejrzliwie oczy.

– Nie – przyznał.

Zostawił w spokoju przedramię, ale przedtem starannie obciągnął rękaw szaty, jakby Sinistra naprawdę mogła dostrzec cokolwiek na jego skórze.

– Co się dzieje? – Nie zamierzała ustąpić.

– Nic.

Znowu ostrzegawczo zmrużyła oczy.

Poddał się.

– Czy Sybilla miała ostatnio jakieś interesujące... wizje? – zapytał, pozornie zmieniając temat. Wolał dojść do celu okrężną drogą.

– Jasne. – Aurora nieco się rozluźniła. – W końcu za to jej płacą.

– Chodziło mi o te inne wizje.

Nauczycielka astronomii spuściła wzrok. Odsunęła się od jego biurka i odwróciła, udając, że nagle zainteresowało ją coś po drugiej stronie pokoju.

– Tak – odezwała się poważnie po dłuższej chwili milczenia. – Sporo. Kilka miesięcy temu, dokładnie pod koniec letniego semestru, Syb miała pewien... epizod. Nie opowiada o nim zbyt chętnie, ale to tym gorzej. Właśnie dlatego tak często opuszcza posiłki w Wielkiej Sali. Tylko skąd miałbyś o tym wiedzieć? Ciebie też nigdy nie ma.

– Jak bardzo jest źle?

Aurora rzuciła mu kolejne czujne spojrzenie przez ramię. Potrafił poznać, że ma mu wiele do powiedzenia i jeszcze więcej do zarzucenia. Niestety, nie miała do tego prawa. Ostatecznie wycofała się i tylko wzruszyła ramionami.

– Szkoda gadać – westchnęła. – Wszyscy jesteśmy spięci, Sev. Dobrze wiesz, czego potrzebujemy, prawda?

Uniósł pytająco brew, udając niewinnie, że nie ma najbledszego pojęcia, czego dotyczyła ta aluzja.

– Chodźmy na wieżę – poprosiła Aurora. Jej oczy rozbłysły jak gwiazdy po drugiej stronie teleskopu. – Nie robiliśmy tego od wieków.

***

– Zapraszam, Severusie. Rozgość się, proszę.

McGonagall z impetem otworzyła drzwi gabinetu tuż przed haczykowatym nosem mistrza eliksirów, zanim zdążył zapukać. Bezbłędnie wyczuła swoim kocim zmysłem, że wcale nie miał takiego zamiaru. Postanowił zignorować i drzwi, i wyrażoną przy obiedzie prośbę wicedyrektorki, by łaskawie zajrzał do niej przy najbliższej okazji, a potem spokojnie ruszyć w swoją stronę.

Minerwa była sprytna. Wytrenowała się na bardzo wielu rocznikach Gryffindoru... Nie wypominając nikomu wieku, oczywiście. Czaiła się na niego od wielu dni, próbując zwabić za pomocą wielu pośredników, których nie bez przyjemności olewał. W końcu straciła cierpliwość.

– Czemu zawdzięczam tę rzadką przyjemność? – zapytał Severus jedwabistym głosem, który aż wibrował od żądeł złośliwości.

Zamiótł podłogę długą szatą i łaskawie zasiadł na niewygodnym krześle w jaskini Lwicy. Mrużył oczy, by nie przyglądać się zbyt uważnie schizofrenicznemu wystrojowi, w którym dominował motyw szkockiej kraty.

– Przyznam, że... poproszono mnie o interwencję – zaczęła z namysłem Minerwa, splatając żylaste dłonie na blacie biurka.

– Dyrektor?

– Owszem.

– W jakiej sprawie?

– Severusie, proszę, bez cudowania tym razem. – Przewróciła oczami, po czym poprawiła na głowie tiarę w (co za niespodzianka!) szkocką kratę. – Weź sobie ciasteczko. – Odruchowo podsunęła mu puszkę z herbatnikami, jakby nadal był uczniem, a do tego Gryfonem.

– Nie, dziękuję.

– Nie są zatrute.

– Dbam o uzębienie. Za to chętnie dowiem się, czego oczekuje ode mnie Dumbledore i dlaczego potrzebuje zastępczego kanału przesyłu informacji.

– Bo nie ma już do ciebie siły, to chyba jasne! – warknęła Minerwa, na moment tracąc nad sobą kontrolę. – Dlaczego musisz być tak uparty? Ten bal to tylko zwyczajne szkolne spotkanie, nic wielkiego.

– Z tańcami.

– I co z tego, że z tańcami? – Snape dosłuchał się w głosie Minerwy kolejnych oznak zmęczenia i utraty cierpliwości. – Nogi ci od tego nie odpadną, uwierz mi.

– Mimo wszystko nie chciałbym ryzykować...

– Och, zostaw sobie te głupawe odzywki dla uczniów, ja nie mam czasu! – zirytowała się. – Albus nie wie, jak do ciebie dotrzeć, dlatego poprosił mnie... – Ponieważ Snape spojrzał na nią z gryzącą kpiną, musiała przerwać i doprecyzować: – Tak, akurat mnie. Nie miał wielkiego wyboru. Jak wiesz, nie jest łatwo znaleźć ochotników.

Severus nie wyglądał ani na przekonanego, ani choćby ciut bardziej spolegliwego. Wprost przeciwnie (i paradoksalnie) narastał w nim rosnący lawinowo, ognisty wkurw. Pochylił się nad biurkiem, zbliżając wielki nos do malutkich okularów McGonagall, i wysyczał:

– Odbyliśmy już kiedyś tę rozmowę, pani profesor.

Nie dała po sobie poznać, że pojmuje, o co mu chodzi. Zmusił się, by ciągnąć znacznie spokojniej:

– Dwadzieścia lat temu sprowadziłaś mnie do tego samego gabinetu z tego samego powodu. Powiedziałaś, że dyrektor Dumbledore jest rozczarowany moją postawą, a profesor Slughorn...


– Profesor Slughorn – mówiła prawie dwadzieścia lat młodsza Minerwa McGonagall do naburmuszonego nastolatka ze Slytheriniu (prywatnie go nie znosiła, ale obowiązek to obowiązek) – który, jak słyszałam, sam był w młodości mistrzem walca, nie rozumie, jak można nie kochać tańca, stąd też nie ma pojęcia, w jaki sposób z panem rozmawiać, panie Snape.

– Sugerowałbym po angielsku – odpyskował – ale ewentualnie może być łacina lub greka.

– Slytherin traci dziesięć punktów, panie Snape.

– Za tańce?

– Za impertynencję. Czy mogę kontynuować?

Młody Severus wykonał w jej stronę jakiś wymyślny, wielkopański gest, który miał oznaczać przyzwolenie. McGonagall z oburzeniem zmarszczyła zadarty nos.

– Dziękuję – rzuciła. – I przypominam, że obecność na przyjęciu jest obowiązkowa. Żadnych wyjątków.

Ślizgon siedział przed nią śmiertelnie obrażony, jak to tylko nastolatki potrafią, a uszy niemal mu dymiły z powodu ogromu tłumionej frustracji. Na pewno miał ochotę wygarnąć jej to i owo, ale nie wiedział, jak ubrać to w odpowiednie słowa, żeby nie zarobić szlabanu. Pętały go szkolne zasady, zaciskały się na szyi niczym sznur.

– Dlaczego? – zapytał wreszcie.

Niby takie podstawowe pytanie, a najwyraźniej do tej pory nikt go nie zadał. Bo dlaczego jakiś tam bal miałby być obowiązkowy?

McGonagall jednak nie miała ochoty czegokolwiek wyjaśniać (albo zadowalające wyjaśnienie zwyczajne nie istniało). Ze zniecierpliwieniem poprawiła na biurku jakieś papiery, po czym spojrzała na niego groźnie.

– To nie podlega dyskusji – ucięła na wstępie. – Nie mam czasu na słowne przepychanki, panie Snape. Zaprosiłam pana tutaj tylko w jednym celu, dlatego zapytam wprost. Czy mam spodziewać się kłopotów?

Uczeń wydawał się szczerze zdziwiony nagłym zwrotem w rozmowie. Oczekiwał co najwyżej kolejnej pogadanki o głupim balu, na który wszyscy nauczyciele chcieli go zaciągnąć za uszy, ale najwyraźniej profesor McGonagall miała, jak zwykle zresztą, własne priorytety.

Dlatego zinterpretowała milczenie na jego niekorzyść i niezwłocznie przeszła do ataku.

– Proszę nie udawać, że nie rozumie pan, o co chodzi. Nie da się ukryć, że w przeszłości zdarzały się już... incydenty pomiędzy Domami Godryka Gryffindora oraz...

– I to moja wina? – prychnął Snape.

– Nie wiem, staram się nie oceniać – ciągnęła profesor McGonagall, jakimś cudem utrzymując na wodzy napięte nerwy. – Jak mi zasugerowano, kością niezgody stała się pewna panna, a takie sprawy bywają... – Nie udało jej się dokończyć zdania.

Młody Severus Snape wstał.

Potem wybuchł jak supernowa.

A na koniec dostał szlaban.

Niczego nie żałował. W nastoletnich czasach miał o wiele bardziej porywczy temperament.


– Dość żartów, Severusie – odezwała się nieco głośniej Minerwa, przywołując mistrza eliksirów z nieprzyjemnych wspomnień wprost do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszości. – Do balu zostały dwa tygodnie. Koniec ze złośliwościami, unikami i pokrętnymi słowami. Wprawdzie poniekąd rozumiemy z Albusem twoje stanowisko, bo ty zawsze musisz być w kontrze – z oburzenia aż się zapowietrzyła. – Ale nie tym razem. Nie wykręcisz się od Balu Bożonarodzeniowego. Dlatego ogarnij się, z łaski swojej, i zrób, co do ciebie należy. Rozumiemy się?

Snape siedział przed nią nieporuszony i niezainteresowany. Wysłuchał tyrady i nawet brew mu przy tym nie drgnęła. Nic tak bardzo nie irytowało Gryfonów jak absolutny spokój, a Severus miał nerwy ze stali.

– Czy się rozumiemy? – powtórzyła z naciskiem McGonagall.

Była jego przełożoną. Mogła go przymusić, użyć siły, groźby albo wystąpić z pozycji autorytetu, jednak wiedziała, że nic tym nie wskóra. Snape co najwyżej by się ucieszył, bo mógłby znowu zrobić z siebie ofiarę systemu. Łatkę dyskryminowanego Ślizgona, jedynego w całym ciele pedagogicznym organu pochodzącego prosto z cielska Salzara (najpewniej wyrostka robaczkowego, jeśliby pociągnąć tę metaforę nieco dalej, bo zdaniem profesor transmutacji ten dom nie potrafiłby wyprodukować nic naprawdę przydatnego) nosił z jeszcze większą dumą i wprawą niż te wszystkie nietoperzowate szaty, za duże przynajmniej o dwa rozmiary. Minerwa nie miała siły wchodzić z nim w konflikt. Zawsze w takich wypadkach potrafił odwrócić kota ogonem.

A tym razem, jak na złość, nie reagował. Gapił się obojętnie w okno, jakby jej tam w ogóle nie było. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko papierosa i jakiegoś nudnego czasopisma o eliksirach.

– Profesorze Snape? – nie wytrzymała.

– Muszę to rozważyć.

– Nie, Sev. Poprowadzisz te lekcje tańca, choćbym miała cię zaciągnąć na miejsce za kołnierz, a potem podczepić na sznurkach jak marionetkę.

– To może od razu Imperius?

– Niestety, to zaklęcie nie jest mi bliżej znane. Jak rozumiem, stanowi raczej coś z twojego repertuaru.

Trafiony, poruszony. McGonagall wreszcie udało się wcisnąć właściwy guzik. Severus pochylił się ku niej tak nagle i tak nisko, że omal nie wyrżnął głową w biurko.

– Minerwo, naprawdę zamierzasz wytoczyć przeciwko mnie tak ciężkie i przestarzałe działa? Nie jestem...

– Być może tak, być może nie.

– Zostałem uniewinniony!

– To się okaże. Czasy są ciężkie, nadejdzie moment próby. Wiesz o tym, prawda?

Snape nadal wisiał nad nią jak nietoperz, ale wyraźnie stracił impet. Rzadko zdarzało się, żeby zabrakło mu ciętej riposty, więc Minerwa wykorzystała swoją szansę.

– Udowodnij, że wolisz bawić się z nami, na przyjęciu bożonarodzeniowym, a nie jak podczas ostatnich mistrzostw świata w qudditchu...

– Nie było mnie tam!

– ...na tym waszym balu maskowym – dokończyła nauczycielka transmutacji, znacząco zawieszając głos.

Severus skapitulował. Opadł z powrotem na krzesło z ciężkim westchnieniem.

– No dobsssze – wysyczał. – Poniedziałek, godzina siedemnasta. Może być?

– Pierwsza lekcja tańca dla Slytherinu?

– Tak.

– A kolejne?

– W miarę potrzeby.

– Znakomicie.

McGonagall w końcu się odprężyła, Snape jeszcze bardziej spiął.

– Poproś kogoś o pomoc – dodała łaskawie wicedyrektorka. – Zakładam, że będzie ci potrzebna.

– Bez obaw, znam odpowiednią osobę.

Kolejna odpowiedź z jakiegoś powodu nie spodobała się Minerwie. Zmrużyła oczy, zacmokała z niezadowoleniem. Głośno przesunęła po blacie biurka puszkę z ciasteczkami – jak najdalej od Severusa. Widać znowu spadł do kategorii niegrzecznego chłopca i nie zasłużył.

– Zostaw w spokoju tę biedną dziewczynę.

– Kogo? – zdziwił się.

– Charity. To miła i całkiem przyzwoita nauczycielka.

– A co miałbym z nią zrobić? Zjeść?!

– Nie chcę kłopotów. Wszyscy chyba dobrze pamiętamy, jak skończyło się to ostatnim razem, mam rację?

Severus podniósł się z miejsca. Rozmowa została uznana za zakończoną. I to nie w sympatycznej atmosferze.

– Obawiam się, że to niemożliwe. Charity zostaje. Przecież robimy razem tak niesamowite postępy, czyż nie?

Drzwi gabinetu McGonagall zamknął jeszcze cicho, ale w lochach już sobie nie żałował. Wytrzaskał od serce wszystkie wrota, jakie tylko nawinęły mu się pod rękę. Swoimi własnymi łupnął chyba ze trzy razy. Na wszelki wypadek, gdyby poprzednie trzy były słabo słyszalne pięć pięter wyżej.

***

Następnego dnia podczas śniadania Severus Snape przewędrował łukiem całą Wielką Salę tylko po to, aby usiąść obok Charity, która czaiła się po drugiej stronie stołu i z wrażenia upuściła widelec. Wybrał idealny moment. Wiedział, że ma lekcję z samego rana, a Gwiazdeczki nigdy nie wstawały tak wcześnie. Panna Burbage była sama.

Najpierw przeraził ją na śmierć. Później – gdy już odzyskała kolory i mogła normalnie oddychać – rozbawił. Kosztowało go to wprawdzie nieco wysiłku, ale w ostateczności zdołał wykrzesać z siebie dość samczego wdzięku, by przedrzeć się przez jej osłony. Przecież, jak raczyła zauważyć Poppy Pomfrey, i tak nie miał tu wielkiej konkurencji.

– Przyszło mi do głowy kilka nowych kroków, które powinniśmy przećwiczyć – zaczął jedwabistym tonem.

Gdy poprzez jajecznicę, maślane bułeczki i wodospady dżemu borówkowego dotarli wreszcie do finalnej kawy, Charity zachowywała się już całkiem swobodnie i uroczo rumieniła.

Minerwę McGonagall na ten widok omal nie trafił szlag.

Game on!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro