Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

4. Aurora

Przepraszam za literówki i inne głupotki. 
Upał mnie wykańcza...


So let's sink another drink
'Cause it'll give me time to think
If I had the chance
I'd ask the world to dance
And I'll be dancing with myself
(Billy Idol: Dancing With Myself)


W Hogwarcie z biegiem lat nic się nie zmieniało. Kompletnie nic i nigdy. Wszystkie zdarzenia, wrażenia i odczucia powtarzały się w nieskończoność niczym nagrane na jedynej, zdartej płycie w nędznym gospodarstwie biednego melomana. Nawet słowa były te same... Tak samo jak w większości nudnych, pozbawionych choćby grama kreatywności piosenkach w magicznej radiostacji.

Czy masz już randkę na potańcówkę?

Obrzydłe zdanie, które powtarzało się jak refren pod koniec zimowego semestru szóstej klasy nastoletniego Severusa Snape'a. Uczniowie mówili tylko o tym głupim balu. Salazar jeden wie, z jakiej okazji dyrektor postanowił go urządzić, bo mogła być zupełnie dowolna. Rocznica śmierci Merlina, urodzin Flamela, wynalezienia myślodsiewni? A proszę bardzo! Okazja była najmniej ważna, chodziło wyłącznie o pretekst do urządzenia głupich baletów. Dumbledore uważał, że bale to dla młodych czarodziejów i czarownic ważny społeczny rytuał, dlatego wyprawiał je w miarę regularnie. Turniej Trójmagiczny, wbrew pozorom, nie był żadnym wyjątkiem. Gdyby się nie zdarzył, z pewnością znalazłoby się coś innego. W tym względzie Severus Snape mógł całkowicie zaufać swojemu przełożonemu, w innych – zwykle pozostawał sceptycznie nastawiony.

Gdy tylko oficjalnie zapowiedziano potańcowkę, w szkole rozpętało się piekło. Wszystkim dziewczętom odbiło, patrzyły na kolegów niczym na kawały mięsa – nada się czy nie nada? Na zupę, pieczeń czy mielone? Szkolni playboye przebierali w towarze jak w ulęgałkach, a ci mniej śmiali usilnie próbowali rozpłynąć się w kosmicznym eterze i powrócić do stałego stanu skupienia, dopiero gdy ten koszmar się skończy.

Zamknięty w sobie, zahukany, z natury dziwny i społecznie niedostosowany nastoletni Severus Snape był w tym tyglu aż zbyt łatwym celem.

– Ej, Smarkerus! Z kim idziesz na bal? – Syriusz Black wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję, żeby go zaczepić. – Z ulubioną ropuchą?

– Martwą i wypatroszoną, bo żywa nie przyjęłaby zaproszenia – zarechotał towarzyszący mu Peter Pettigrew.

Ślizgon nie zareagował, tylko popatrzył na niego z wyższością. Czy ten szczurowaty pokurcz naprawdę sądził, że jego pozycja jest wiele lepsza od Snape'a? Był tylko przypadkową maskotką bananowych chłopców z Gryffindoru, której mogli się pozbyć równie szybko i łatwo, jak kiedyś ją przygarnęli. Bez sentymentów.

– Albo z własną matką – dorzucił z charakterystycznym dla siebie lotnym dowcipem James Potter. – Jak się ma pani Snape, Smarkerusie? Jedyna kobieta, która kiedykolwiek będzie nosić to obleśne nazwisko...

Severus nie dał się nabrać na ten lekki, ach-jakże-wyluzowany ton. Doskonale wiedział, że większość jego szkolnych kłopotów wynikała bezpośrednio z faktu, że Potter obawiał się, że na nazwisko Snape'a może jednak pokusić się jeszcze jedna panna... Taka, którą dobrze znał.

Czy raczej: mogłaby. Kiedyś. Bo obecnie zagrożenie zostało już na zawsze zażegnane.

Gang Pottera niczym gwardia honorowa odprowadził Severusa aż pod drzwi biblioteki. Na szczęście tam łaskawie go porzucili. Zapewne obawiali się, że otoczenie książek podziała na nich niczym woda święcona. James odwiedzał bibliotekę tylko wtedy, gdy był absolutnie pewien, że zastanie tam Lily (albo przynajmniej Lupina, który jako jedyny był odporny na niszczący wpływ książek), Syriusz nigdy nie zniżał się do zakuwania (a miał to szczęście, że był dostatecznie bystry i wygadany, by sobie na to pozwolić, i jakoś przeskakiwać z roku na rok), a Peter prawdopodobnie nie umiał czytać.

Snape z lubością zanurzył się w ciszę i spokój swojego ulubionego pomieszczenia w całym wielkim zamku. Lubił się uczyć, nigdy go to nie nudziło, a tam miał idealne warunki do pracy. Do biblioteki nie trafiały przypadkowe osobniki czy inne półtrolle, skoro na bramce od lat stała pani Pince. Severus spędzał tam praktycznie całe dnie. Oprócz niego w świątyni ksiąg pojawiali się falami niemal wszyscy Krukoni, duży odsetek Gryfonów (Lily znacznie rzadziej niż kiedyś, ciekawe dlaczego...), a na samym środku czytelni, nad wielkim atlasem nieba, ślęczały zwykle Gwiazdeczki. Severus, który nie nurzał się specjalnie w codziennym życiu szkolnym, znał je głównie stąd. Osobiście za nimi nie przepadał, bo wciąż naruszały świętą ciszę, szepcząc do siebie i chichocząc, Gwiazdeczki musiały jednak uznawać tę przypadkową znajomość, bo czasami kiwały mu głowami na korytarzu.

Zachowując rozsądny odstęp od wszystkich innych jednostek uczniowskich, przy zachodnim oknie siedziała także Septima Vector, genialne dziecko. Podjęła naukę w Hogwarcie, gdy miała zaledwie dziewięć lat, otrzymawszy specjalne pozwolenie dyrektora. W międzyczasie zdążyła jeszcze przeskoczyć rok ze względu na imponujące (czy raczej zatrważające) postępy w nauce. Mimo że dużo młodsza, była teraz tylko rok niżej niż Severus, Aurora i Sybilla. W bibliotece od oka pozastawiała się z każdej strony podręcznikami do zaklęć, transmutacji i numerologii, ale Snape i tak zauważył, że ślęczy nad jakimś mugolskim czytadłem. Dzięki Merlinowi, bo każdy powinien mieć jakiś wentyl bezpieczeństwa, nie można być genialnym dzieckiem od rana do wieczora.

Severus usadowił się na swoim ulubionym miejscu, bezpiecznie przyczajony w najciemniejszym kącie tuż obok działu ksiąg zakazanych, na korzystanie z którego otrzymał jakiś czas temu pozwolenie (może nie w wolnym dostępie, ale pod ścisłą kontrolą bibliotekarki mógł rzucić okiem na to i owo; po resztę zakradał się nocą). Wyciągnął swój sfatygowany podręcznik do eliksirów i zaczął po nim zawzięcie bazgrać. Pergaminy oszczędzał na zadania domowe, a poza tym tak było wygodniej – przynajmniej wszystkie notatki miał w jednym miejscu i nie musiał wiecznie przegrzebywać się przez stosy fruwających wszędzie karteczek.

Gdy niecałe pół godziny później drzwi biblioteki ponownie się otworzyły i wmaszerowała przez nie grupka sześcio- i siedmiorocznych Ślizgonów, Severus wiedział, że tego dnia los mu nie sprzyja.

Inaczej nie karałby go widokiem Evana Rosiera.

W swej własnej opinii podczas Ceremonii Przydziału Severus został przyporządkowany idealnie. Tiara się nie pomyliła, pasował do Slytherinu jak avada do kedavry. W jego Domu znalazło się jednak wielu uczniów, którzy się z tym nie zgadzali. Przenikliwi młodzi ludzie z hodowanych wsobnie, uprzywilejowanych grup społecznych natychmiast odkryli, że Snape nie pochodzi z tych czy z tamtych Snape'ów... Z tej prostej przyczyny, że w czarodziejskim świecie nie było żadnych sławnych Snape'ów, wielkich czarodziejów i czarownic. W Slytherine stanowiło to minus, którego nie dało się przeskoczyć – brak odpowiedniego pochodzenia z góry stawiał pechowca na straconej pozycji.

Naturalnie koledzy rzadko występowali przeciwko Severusowi wprost (a już na pewno nie publicznie), bo Ślizgoni trzymają się razem. Ale zaczepki, żarty czy podśmiechujki to już zupełnie coś innego. Snape musiał je znosić regularnie, jakby nie miał już dość błyskotliwych inaczej Potterów z Gryffindoru. Najciężej było mu w czasach, gdy do Hogwartu uczęszczali jeszcze bracia Lestrange. Oni okazali się wyjątkowo dowcipni, a Severus jeszcze młody i względnie bezbronny. Teraz jakoś sobie radził.

Zazwyczaj...

– Proszę państwa, oto Sev! – rzucił Rosier, mając w wysokim poważaniu uświęconą ciszę biblioteki. – Właśnie ten człowiek, za którym moje serce tęskni już od rana.

Hałas zaniepokoił panią Pince, która czujnie wyjrzała zza biurka, jednak Rosier szybko oddelegował w jej stronę dwóch kolegów, żeby zajęli czymś jej uwagę. Sam zbliżył się do Severusa i przysiadł na brzegu jego biurka. Severus usunął z jego zasięgu podręcznik do eliksirów i niepostrzeżenie go wrzucił do torby.

– Niedługo bal, Snape... – zaczął Evan.

– No i?

– Z kim idziesz?

Severus wzruszyła ramionami. Ze wszystkich możliwych tematów, jakie Rosier mógł poruszyć, ten wydawał się najbardziej idiotyczny.

– Chyba nie zamierzasz narobić nam obciachu i zabrać tego swojego mugolaka, co, Snape?

– Nie rozu...

– Rozumiesz, rozumiesz. Żadnych szlam na balu. Nie w klubie Slytherina. Nie na mojej warcie, jasne? Brudną krew ciągnie do brudnej krwi, wszyscy o tym wiedzą. Nie myśl, że nie zauważyłem, jak się ślinisz na widok tej...

Gwałtownie odsunięte krzesło wyrżnęło w ścianę. Severus poderwał się z miejsca, Rosier również. Stanęli naprzeciwko siebie, obaj mieli w dłoniach różdżki. Pani Pince rozejrzała się czujnie, opędzając od namolnego oddziału dywersyjnego Ślizgonów, którzy znosili jej coraz to nowe książki, które niby chcieli wypożyczyć.

– Co tam się dzieje?! – krzyknęła. – W tej chwili proszę się uspokoić! To jest biblioteka!

– No dalej, Snape – wysyczał Rosier. – Zrób coś. Broń honoru szlamy.

Zanim jednak Severus zdążył się ogarnąć, wtrącił się ktoś jeszcze.

– Ale...

Ślizgoni odwrócili się jak na komendę. Aurora Sinistra stała nad atlasem i nerwowo zagarniała niesforne brązowe kosmyki za uszy.

– Ale Lily ma już partnera na potańcówkę.

Chciała pomóc, ale tylko pogorszyła sprawę.

Dopóki Severus nie wiedział, mógł się przynajmniej łudzić. Teraz nie zostało mu nawet to. Nie zwracając dłużej uwagi na wrzaski pani Pince, rechot Rosiera, blade Gwiazdeczki (Sinistra właśnie szeptała do Trelawney: „Chyba to spieprzyłam", a Trelawney marszczyła brzydko nos: „Wiesz, jaki on jest") ani gapiącą się na niego tępo Septimę, którą kłótnia zdołała oderwać od mugolskiego tomiku z łamigłówkami, Snape chwycił szkolną torbę i czym prędzej opuścił bibliotekę.

Darował sobie trzaskania drzwiami, wydało mu się to zbyt dramatyczne.

***

Nastoletni Severus skrył się na starych schodach w zachodnim skrzydle zamku. Poruszające nimi zaklęcia dawno się zużyły i teraz były już tylko zwykłymi, niemagicznymi stopniami prowadzącymi donikąd. Na szczebelkach zachowały się jeszcze wyblakłe tabliczki z napisami: „Remont" i „Wstęp wzbroniony". Snape lubił tam przychodzić, gdy miał wszystkiego dość, a w lochach kręciło się jeszcze (czyli przed ciszą nocną) zbyt wielu uczniów, aby mógł się tam czuć swobodnie.

Niestety, tamtego dnia na schodach również nie znalazł spokoju. Minął może kwadrans, gdy usłyszał ściszone głosy:

– Jesteś pewna?

– Widziałam, że tędy schodził.

– Ja pierdolę, on jest jak szczur. Wszędzie się przeciśnie.

Chwilę później przysiadła obok niego na schodku zakłopotana Sinistra, ostrożnie podwijając pod siebie plisowaną spódnicę od mundurka, by jej przypadkiem nie zabrudzić. Sybilla oparła się o ścianę po drugiej stronie i bawiła talią kart Tarota.

– Przepraszam... Za tamto – odezwała się niepewnie Aurora.

Severus wzruszył ramionami. Ostatnio była to jego ulubiona reakcja na... W zasadzie na wszystko.

– Nadal się kłócicie? Z Lily?

Chciał na nią naburczeć, a potem przegonić dwie wścibskie dziewoje, ale nie miał okazji. Sybilla była szybsza.

– To nie kłótnia, kłótnia wymagałaby przynajmniej szczątkowej wymiany zdań. Po prostu go rzuciła. I to dość brutalnie.

– Brednie! – krzyknęła Aurora. – Nie mogła go rzucić, bo...

– No tak, najpierw musiałaby z nim chodzić. – Trelawney wykrzywiła się złośliwie, wyciągając z talii kartę Kochanków i wachlując się nią od niechcenia.

– Daj spokój, Syb. Jakbyś sama miała powodzenie!

– Ja stawiam na karierę.

– Tere-fere!

– Skończyłyście już? – Wymęczony Severus spiorunował je obie wzrokiem, po czym spróbował wstać.

Trelawney pchnęła go z powrotem na schodek i zablokowała z drugiego boku.

– Wyluzuj, co?

– Nie mamy nic złego na myśli – zapewniła Aurora. – Po prostu...

– Wiemy, jak to jest – dokończyła za nią Sybilla. – Ty przynajmniej jesteś facetem. Możesz powiedzieć, że w dupie masz tańce i ktoś ci uwierzy.

– Na nas wszyscy będą się gapić.

– I komentować.

– „Patrzcie, nikt nie chciał złapać spadających Gwiazdeczek! Ha, ha, ha!" – zarżała Trelawney.

– „Nie masz partnera, weź teleskop. Hi, hi, hi" – prychnęła Sinistra.

– „A Trela niech idzie z Trzecim Okiem. Hłe, hłe, hłe".

Gwiazdeczki wymieniły spojrzenia nad jego garbatym nosem i naprawdę zaczęły się śmiać. Otwarcie, szczerze i radośnie. Ten wesoły dźwięk ani trochę nie pasował do ponurych schodów, zakurzonych pajęczyn i nabzdyczonego Severusa.

– Szkoła to piekło. Nie mogę się doczekać, kiedy się stąd wyrwę – mruknęła Sybilla.

– A mnie to nie przeszkadza – oświadczyła Aurora, zakładając nieposłuszne włosy ciasno za uszy i poprawiając pomiętą spódniczkę. – Niech sobie gadają. Zresztą... Nie ma takich problemów, których nie rozwiązałaby wiśnióweczka.

– Co? – zakrztusił się Snape.

Pierwszy raz zasłużyły sobie na jego uwagę.

– Jej babcia tak mówi – wyjaśniła Trelawney. – Przysłała nam nalewkę, żebyśmy miały czym doprawić poncz na potańcówce.

– Ponoć to taka tradycja – uzupełniła Aurora i zarumieniła się, jak na grzeczną pannę przystało. – Postanowiłyśmy skosztować wcześniej po kieliszeczku, a potem jakoś poszło.

– Jest bardzo dobra – zareklamowała trunek Sybilla.

– Chcesz spróbować?

Severus siedział między nimi sztywny i pokurczony, jakby starał się zająć jak najmniej miejsca i, broń Salazarze, żadnej nie dotknąć. Czuł się zapędzony w kozi róg. Z kolei Gwiazdeczki zachowywały się całkiem jak u siebie i wydawały ubawione całą sytuacją. Patrzyły na niego i suszyły zęby.

Czekały.

– Wiecie, że nie mogę was obu zabrać na bal? – powiedział w końcu Snape. – Głupio by to wyglądało.

Wybuchły śmiechem. Sybilla omal nie spadła kilka schodków w dół, Aurora schowała twarz w szerokim rękawie szaty.

– Nie dlatego za tobą poszłyśmy.

– Zejdź na ziemię, Snape. Kto chciałby iść z tobą na tańce? – uniosła się dumą Trelawney, rzucając mu na kolana kolejną kartę: Głupca.

– Właśnie. Nie jesteś w moim typie – uspokoiła go Sinistra.

W to akurat był skłonny uwierzyć. Pewnie za mało przypominał gwiazdozbiór.

– Poza tym nie jesteśmy wyrachowane ani zdesperowane, tylko sympatyczne – dodała.

– A w piątki mamy całą Wieżę Astronomiczną na wyłączny użytek. Aurora dogadała się z Flitchwickiem. – Trelawney ponownie przełożyła talię i spośród kart wyskoczyła Wieża. – Co ty na to?

– No, Sev – zachęciła go Aurora. – Bo zaraz jej się talia skończy.

– Miałam tu gdzieś Króla Kielichów...

– Może Królową Wiśni wyciągnie, kto ją wie!

Severus jeszcze raz przyjrzał się jednej i drugiej Gwiazdeczce, po czym – już tego żałując – powoli skinął głową.

***

Rosier odnalazł Severusa jeszcze tego samego popołudnia. Nieszczęśliwy Ślizgon siedział przed kominkiem w pokoju wspólnym i suszył swoją szkolną torbę po tym, jak Potter i Black postanowili nauczyć ją pływać w jeziorze. To naprawdę nie był jego dzień...

Dla odmiany Evan był sam i wydawał się lekko zakłopotany.

– No dobra, Snape, czas przejść do interesów.

Severus może nie podskoczył z radości, zajęty ratowaniem swojego podtopionego dobytku i niemal gotowej pracy domowej na OPCM, ale zaczął uważniej słuchać. Pochodził z biednego domu, jego matkę ledwo było stać na czesne (a ojciec nie chciał mieć z tym nic wspólnego), więc jeżeli potrzebował dodatkowych galeonów, musiał się o nie wystarać sam. A że był bystry, najszybszym sposobem okazały się „korepetycje", czyli odwalanie lekcji za każdego, kto był gotowy zapłacić.

– McGonagall czy Sprout? Jeżeli Sprout, nie ma problemu, ale u McGonagall gwarantuję najwyżej Zadowalający. Zostało zbyt mało czasu.

– Nie chodzi o szkołę, tylko...

– No?

– O Amortencję.

Gdyby Snape stał, musiałby usiąść.

– Eliksir miłosny?

– Umiesz go zrobić?

Nie potrzebował wiele czasu na zastanowienie.

– Nie.

– Snape... – warknął na niego Evan. – To jedynie brzmiało jak uprzejme zapytanie. Umiesz czy nie?

– Po co ci to?

Przez kilka sekund Rosier tylko patrzył na niego wymownie, robiąc dziwne miny, jakby się spodziewał, że Severus sam się wszystkiego domyśli. Chwilę później przypomniał sobie jednak, z kim ma do czynienia, i ubrał mimikę w słowa.

– Próbowałeś chociaż zaprosić kogoś na... – ponownie się zaciął, gdy zobaczył, jak Snape przewraca oczami. – Oczywiście, że nie próbowałeś. No to zwróć uwagę, że w Slytherinie jest mało dziewuch. Rozeszły się przy pierwszym rozdaniu, a wszystkie inne... Uciekają w popłochu! Domowe stereotypy, wiadomo. A przecież znośnych panien nie brakuje. Weźmy choćby te twoje Gwiazdeczki. Trelawney, okej: tylko po ciemku i na pieska, ale ta druga ujdzie w tłumie. Potrzebujemy jedynie odrobiny perswazji...

– Amortencji?

– Właśnie.

– Akurat tego?

– Dokładnie – tłumaczył Evan jak krnąbrnemu dziecku, po czym powtórzył swoją mantrę: – Potrafisz to zrobić?

Odpowiedź mogła być tylko jedna.

– Nic. To nielegalne.

– Snape. – Rosier powoli tracił cierpliwość. – Zastanów się, gdzie leży twoja lojalność.

– Składników jest za dużo. – Severus gładko zmieniło linię obrony. – W szkolnym składziku nie będzie nawet połowy, a zamówienie nie dotrze na czas.

– A coś innego? Cokolwiek?

Snape całkiem przekonująco udawał, że potrzebuje czasu na zastanowienie. Dokończył osuszanie pracy domowej i powoli schował wszystkie swoje drobiazgi do zniszczonej torby.

– Mógłbym uwarzyć Refleksję.

– Co to takiego?

– Stosunkowo prosty eliksir. I wredny. Trzeba podać go danej osobie przed zadaniem pytania, a wtedy się zawaha i udzieli przeciwnej odpowiedzi. Nie na tak, tak na nie – dodał na wszelki wypadek, bo umysł Rosiera nie należał do przesadnie lotnych.

– Czyli każda dziewczyna się zgodzi?

– Pod warunkiem, że pierwotnie zamierzała powiedzieć „nie". Reszta zależy od honoru. Refleksja nie gwarantuje, że na pewno się zjawi, ale nie odrzuci zaproszenia.

– Z tym Refleksem... Zdążysz?

– Refleksją – skorygował Severus. – Szczęśliwie się składa, że mam już kilka fiolek. – Rosier spojrzał na niego z irytującą przenikliwością, więc szybko dodał: – Była mi potrzebna, żeby uzyskać pozwolenie na korzystanie z działu ksiąg zakazanych.

– Jasssne. Tak czy inaczej, i tak ci się nie przyda, skoro Potter zwinął ci szlamę. Dawaj, co masz, i rusz zad do pracowni po więcej. No, na co jeszcze czekasz?

***

W piątkowe popołudnie Severus miał już tak dość szkoły (ble, ble, bal), Refleksji (trzepanej na litry) oraz (ogółem) wszechświata, że skapitulował i wybrał się w jedyne miejsce, gdzie czuł się zaproszony.

Na Wieżę Astronomiczną.

– O, przyszedłeś!

Aurora i Sybilla siedziały w zaimprowizowanym z chust namiocie, otoczone sprytnie rozmieszczonymi podgrzewaczami, czyli powpychanymi do słoików błędnymi ognikami. Wokół nich walały się atlasy nieba, pergaminy z nabazgranymi konstelacjami i karty Tarota. Snape stanął w bezpiecznej odległości i niepewnie założył dłonie do tyłu.

– Pod żadnym pozorem nie jedzcie ani nie pijcie niczego od nikogo ze Slytheriniu – ostrzegł.

– Uuu, tyle zaprzeczeń... Czy to zdanie jest jeszcze poprawne? – zagadnęła niewinne Sybilla.

– Ojej, uwarzyłeś im Amortencję! – Aurora skupiła się na konkretach. – Zastanawiałyśmy się, czy to zrobisz.

– Podsłuchałyśmy, jak o tym rozmawiali kilka dni temu – podjęła Trelawney. – Długo nie mogli się zebrać, żeby cię poprosić. To takie głupie!

– Zaproponowałem bezpieczną alternatywę. Może chcecie? Podobno też nie macie jeszcze... Ofiar.

– Nie, dzięki. – Pokręciła głową Sinistra. – Nie potrzebujemy czarów, mamy wszystko ustalone. Ja idę z Syb.

– A ja z Aurorą.

– Możesz iść z nami, jeśli chcesz.

– Chyba że wolisz wypróbować na kimś Amortencję. – Sybilla wpatrzyła się w niego swoimi malutkimi oczami, które nie miały w sobie ani grama mistycznej mocy. Wtedy jeszcze nie odkryła okularów z grubymi denkami. – Ale, naszym zdaniem, w tym wypadku jest po ptakach.

– Nie, nie mam takiego zamiaru.

– Brawo! – zawołała Aurora. – Dobra decyzja.

– Nie stój jak kat nad ofiarą. Siadaj! – zrugała go Trelawney.

– Chcesz się napić?

Butelka zmaterializowała się przed nim niemal w tej samej chwili. Gwiazdeczki zachichotały i podsunęły mu czysty kieliszek. Zwinęły mały zestaw prosto z kuchni.

Nie kłamały, naprawdę miały prawdziwą, domową nalewkę.

– Mocna – stwierdził.

– A co? Wolałbyś inną? – zaśmiała się Sybilla. – Może tak lekką, żeby sama się unosiła w powietrzu?

– Moja babcia robi najlepszą – pochwaliła się Aurora. Severus dopiero wtedy zauważył, że jest bardziej rumiana niż zwykle i język jej się nieco plącze. – Kiedyś pędziła ją na prawdziwych Gryzących Wiśniach...

– Potrafiły wyskoczyć z kielicha i upierdolić ci nos! – dodała Sybilla, także nadmiernie rozochocona.

– Wiem, co to Gryzące Wiśnie – powiedział dla porządku, żeby nikt nie pomyślał, że jest inaczej.

– Ale odkąd ministerstwo ich zakazało, babcia przerzuciła się na zwyczajne. Nadal kopie, tylko bez ryzyka, że jakiś zabłąkany owoc przegryzie ci się przez żołądek na wolność.

– No siadaj, Sev!

Trelawney bez ostrzeżenia pociągnęła go za rękaw i tak spadł między pijane Gwiazdeczki. Bruderszaft stał się faktem. Już nie mógł udawać na korytarzach, że ich nie zna.

***

Dorosły i całkowicie trzeźwy (niestety!) Severus ocknął się z młodzieńczych wspomnień w Wielkiej Sali, nad oprawionym w czarną, tłoczoną skórę terminarzem, w którym właśnie rozpisywał tematy kolejnych lekcji i zadań domowych dla wszystkich swoich klas.

Kolacja powoli dobiegała końca, choć regulamin szkolny tak naprawdę nie określał, jak długo powinna trwać. Uczniowie zwykle znikali szybko, w końcu mieli ciekawsze rzeczy do roboty – w przeciwieństwie do kadry nauczycielskiej. Dlatego większość nauczycieli nadal siedziała przy stole, podzielona na mniejsze, rozgadane grupki. Najgłośniejszej z nich przewodziła Poppy Pomfrey, która opowiadała coś z przejęciem Pomonie Sprout i Irmie Pince. Gdyby Severus był młodszy, byłby pewny, że właśnie go obgadują. Teraz, gdy wiedział znacznie więcej o dojrzałych kobietach, domyślił się, iż głównym tematem rozmowy są kurzajki, odciski lub hemoroidy...

– Dolać ci soku, Sev?

Sinistra dosiadła się do niego tak naturalnie jak zawsze i nie czekając na odpowiedź, uzupełniła jego kubek. Nie zauważył tego wieczoru przy stole Trelawney, więc druga Gwiazdeczka musiała się poczuć samotnie. Zwłaszcza że przebywająca na zwolnieniu Charity, trzecia papużka, albo unikała posiłków w Wielkiej Sali, albo przemykała się gdzieś bokami. Snape przyłapał ją raz, jak próbowała usiąść do obiadu wraz z uczniami Hufflepuffu.

– Sybilla nie domaga? – zwrócił się złośliwie do Aurory.

– Jak widać.

– Znowu okadza się dymem z mistycznych czereśni?

– Hm, czymś tam na pewno się okadza...

– Ach, to poświęcenie naszej lokalnej Wyroczni. Oby tylko nie zobaczyła więcej, niż ma ochotę.

– Straszna menda z ciebie, Sev. Wiesz o tym?

Aurora pchnęła w jego stronę kubek, który wcześniej zignorował, i sięgnęła po własny, udając, że wznosi toast. Severus, po całym dniu spędzonym w miarę pokojowo, nie miał jednak dość zaczepek. Musiał wyrobić normę dobową.

– Nie próbuj mnie otruć, Aur. Jestem mistrzem eliksirów, szkoda twojego czasu.

– Boisz się, że dodałam od siebie... odrobinę miłości? Bardzo zabawne. Sądziłam, że etap dolewania dziwnych substancji do drinków mamy już dawno za sobą.

– Zbliża się bal. Nikomu nie można ufać.

– Pogadaj o tym z tym świrem.

– Kim?

– Moodym. Ostatnio wlazł mi na wieżę i węszył dobrą godzinę, zanim zdołałam się go pozbyć.

– Szalonooki?

– Aha. Łazi po całym zamku. Nie wiem, czego szuka, ale mógłby to już znaleźć, bo mam go dość – narzekała Sinistra, dobrze znanym, nerwowym gestem zaczesując włosy za uszy. – Wypytywał Syb o trafność jej przepowiedni, uwierzysz? Nic dziwnego, że musi się teraz okadzać wiśniówką, jest cholernie wrażliwa na tym punkcie.

– Co ona na to?

– Och, znasz Syb. Zrobiła takie przedstawienie, że aż mu w pięty poszło, ale nie w tym rzeczy. Wszyscy wiemy, że nie odziedziczyła zbyt wiele daru prababki, ale nikt jej tego bezczelnie nie wypomina. Ja też nie mam ręki do zaklęć po mojej mamie. Zawsze szły mi najsłabiej. A Lily... – urwała, gdy uświadomiła sobie, że nie powinna poruszać tego tematu, ale za późno. Wdepnęła. – A Lily świetnie szło na transmutacji, chociaż niektórzy uważają, że te zdolnością są uwarunkowane genetycznie i czarownica w pierwszym pokoleniu nie powinna mieć szczególnych osiągnięć.

– Genetyka to stek mugolskich bzdur.

Aurora najpierw pokiwała, a zaraz potem pokręciła głową.

– Może nie do końca, ale trudno rozliczać kogoś z kłopotliwych krewnych, prawda? A ten Moody... Ciekawe, o co mu chodziło. Masz jakiś pomysł, Sev?

– Hm...

Snape zwalczył podejrzliwość i jednak pochylił nos nad kubkiem z sokiem dyniowym. Głównie po to, by uniknąć konieczności patrzenia Sinistrze prosto w oczy. On akurat wiedział co nieco o dawnych przepowiedniach Sybilli, ale wolał to zachować dla siebie. Przez tyle lat wychodziło mu to całkiem nieźle. Jednak co miał do tego Moody? Ile wiedział i skąd? I po co? Oczywiście, auror przyjaźnił się z Dumbledore'em od wieków, ale... Ale dyrektor chyba by mu tego nie zrobił...

Owszem, zrobiłby.

Ugh i wrr.

Severus nie miał czasu o tym pomyśleć, bo Wielka Sala zdecydowanie nie sprzyjała dumaniom. Szczególnie że chwilę później towarzyszka zaczęła go namolnie trącać łokciem.

– Co znowu?

Ale Sinistra już chowała twarz w rękawie i chichotała.

Przed nimi stała Charity Burbage. W zapiętej po szyję szacie, wysokiej tiarze na głowie i z dziennikiem ściskanym w ramionach niczym tarcza przeciw nieznośnym mistrzom eliksirów. Wyprostowała się na całą wysokość i popatrzyła na niego (niewiarygodne, choć, biorąc pod uwagę okoliczności i rozmieszczenie postaci dramatu, całkiem logiczne) z góry.

– Tak, Charity? – zapytał pozornie uprzejmie, ale jednocześnie użył swojego najlepszego spojrzenia, które śniło się pierwszoroczniakom przez pierwsze dziesięć lat nauki w Hogwarcie.

– Chciałam tylko powiedzieć, że czuję się już znacznie lepiej, więc możemy wrócić do lekcji. Czy jutrzejszy wieczór panu pasuje, profesorze?

– Yyy... Tak – wypalił, bo zupełnie zapomniał, jak się bronić. Przypuściła atak z zaskoczenia i przypadkiem zdobyła twierdzę.

– Cieszę się. Będę na pana czekać w sali ćwiczeń... fizycznych.

Charity uśmiechnęła się niemal wesoło, skinęła głową Aurorze, która rozpaczliwie usiłowała nie udusić się ze śmiechu, po czym odmaszerowała z dumnie zadartą głową aż do drzwi Wielkiej Sali. Severus miał złośliwą nadzieję, że tuż za progiem zemdlała z wysiłku.

– Masz ci los! Zmartwychwstała! – wykrzyknął, wciąż w stanie ciężkiego oszołomienia.

Aurora nadal śmiała się subtelnie i elegancko u jego boku.

– Dziwisz się? W końcu Sybilla przepowiedziała jej wysokiego bruneta.

Snape odwrócił się ku niej tak szybko, że omal nie zerwał sobie kręgu.

– Mmm – wymruczała Sinistra.

– Nie!

– A może... Tak? – Mrugnęła do niego.

– Uważam, że jestem raczej średniego wzrostu – wyburczał Severus, błyskawicznie wstając z miejsca, jakby płonęło pod nim krzesło.

– Och, Sev, w tym wypadku nie ma to najmniejszego znaczenia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro