Rozdział 41 - Trafił do piekła
Ciężko jest się pogodzić z tym, co straciliśmy, zwłaszcza, jeśli było to dla nas ważne. Dean miał wrażenie, jakby Ellen odebrała mu dużą część jego. Nie umiał pojąć faktu, że postanowiła postawić go w takiej sytuacji i po prostu rozdzielić z Casem. Teraz, po tym wszystkim, gdy chłopak przyszedł, Dean naprawdę miał nadzieję, że im się ułoży. Że zaczną od początku, że zapomną o tym, co się stało i w końcu będą ze sobą szczęśliwi.
Jednak nie było im to dane.
Nie umiał opisać swojej wściekłości na kobietę. Całe szczęście, z jakim się przebudził minęło jak ręką odjął. Nagle odczuł skutki odstawienia i poczuł wściekłość powiązaną z wielkim smutkiem. Matczyny głos ucichł w głowie, ba, odtrącił go w najskrytsze miejsca umysłu i spuścił głowę. Nienawidził jej, teraz to ona była winna temu, że znów tak się czuł.
Chęć wzięcia znów stała się nie do zniesienia. Musiał, potrzebował kokainy, by znów móc zapomnieć o tym, co się działo. Tego albo czegokolwiek. Poczekał, aż Ellen z Bobbym i Sammym wyjdą z sali. Wtedy też wstał z łóżka i poszedł do pokoju pielęgniarek. Nikogo tam nie było. Otwarł białą szafkę z lekami i zaczął przeglądać co mógłby wziąć. Ręce trzęsły mu się niemiłosiernie, a w głowie zaczęło się kręcić. Nie usłyszał, że ktoś wszedł do gabinetu.
- Co tu robisz, młodzieńcze? - usłyszał głos za sobą. Złapał pierwszą lepszą buteleczkę i schował do kieszeni. Odwrócił się.
- Zgubiłem się. Ciocia i wujek gdzieś poszli, myślałem, że może tu są - skłamał trochę drżącym głosem.
Kobieta uniosła brew i pokręciła głową.
- Nie ze mną te numery - podeszła do niego i wyciągnęła rękę. - A teraz daj mi to, co wziąłeś z tej półki - powiedziała spokojnie.
Dean na początku chciał się spierać, jednak w oczach kobiety widział, że nie wygra z nią. Wyciągnął buteleczkę z kieszeni i podał ją. Pielęgniarka spojrzała na opakowanie i przeczytała etykietę.
- Słaby wybór, syrop na kaszel dla dzieci nic by ci nie zrobił - parsknęła i odstawiła butelkę. - A teraz wracaj do siebie i już nie kombinuj. Jutro wyjeżdżasz - powiedziała i odprowadziła do jego sali.
Usiadł załamany na łóżku i rozejrzał po pomieszczeniu. Co teraz z nim będzie? Trafi do szpitala psychiatrycznego, zostanie świrem, będą go faszerować jakimiś lekami i sprawiać, że będzie się czuć jeszcze gorzej. Czemu ciocia odebrała mu to, co czuł po przebudzeniu? Dawno nie było tak dobrze, miał aż chęć śpiewać, a teraz? Teraz żałował, że Cas go uratował, że przeżył. Mógł tu nie wracać, po co?
***
Wyjazd nastąpił wcześniej, niż myślał. Już na drugi dzień dostał przepustkę do domu, by spakować wszystko. Nie chciał tam wracać, bał się zobaczyć miejsce, w którym to wszystko się stało. Z początku stał pod drzwiami i wpatrywał się w nie, nawet raz dotknął klamki i prawie ją nacisnął, jednak strach był silniejszy. To tam się stało, to tam prawie odebrał sobie życie i...
To właśnie tam ostatni raz pocałował Castiela.
Nie chciał tego pamiętać, chciał odepchnąć od siebie to wszystko co kłębiło się w jego głowie, ale myśli były silniejsze. Jak przez mgłę widział przerażoną twarz ukochanego, te przygaśnięte ze strachu i smutku oczy.
W końcu zszedł na dół i poprosił ciocię, by to ona spakowała jego rzeczy. Ellen nie zmuszała go do niczego. To był jedyny raz, gdy się do niej odezwał.
Zanim wszyscy byli gotowi do wyjazdu, Winchester siedział na ganku i patrzył przed siebie. Był oczywiście pod nadzorem Bobby'ego, który nie spuszczał go z oka. Żal mu było dzieciaka, nie rozumiał Ell, czemu chciała go zabrać stąd, jednak nie miał siły przebicia jeśli chodziło o przemówienie tej kobiecie do rozsądku. Nie znał bardziej upartej osoby niż ona. Jak sobie postanowiła, tak miało być. Już dawno nauczył się, że mówienie jej co robi źle nie wychodzi mu na dobre, więc po prostu czasem musiał machnąć ręką. W tym przypadku tak właśnie było. Nie widział sensu w tłumaczeniu jej, że odcięcie chłopaka od Castiela nie jest dobrym posunięciem. Oczywiście zdarzyło mu się zacząć ten temat i skończyło się tym, że przez dwie kolejne noce spał na kanapie. Jego żona była nieobliczalna, więc po prostu musiał odpuścić.
Aż serce mu się ściskało, gdy patrzył na tego chłopca. Czuł, że jest dla niego jak ojciec i naprawdę chciał dla niego jak najlepiej. Spaprał, oboje spieprzyli sprawę. Widział cięcia, ale był tak zarobiony, że ani razu nie widział chłopaka naćpanego, ba, nigdy by mu do głowy nie przyszło, że mógłby być do tego zdolny.
Dean nawet nie był świadomy, że Bobby patrzy na niego przez okno i pilnuje. Czy chciał coś zrobić? Owszem, miał ochotę pobiec do domu Casa, zapukać do drzwi i rzucić się chłopakowi na szyję. Pocałować i powiedzieć, że jest jego całym światem, że go kocha i nigdzie nie pojedzie, bo umrze, jeśli już nigdy go nie zobaczy.
Jednak nie mógł.
Nie mógł się stąd ruszyć i to najbardziej bolało. Miał wrażenie, jakby miał niewidzialną smycz, która mocno go trzymała. Nie miał też siły, odstawienie narkotyku pozbawiło go jakiejkolwiek chęci do życia, był ospały, bezsilny, a łzy same spływały mu po policzkach. Tej nocy spał ponad dwanaście godzin. Było źle i był tego nadto świadomy, a chęć wzięcia tylko pogarszała sprawę.
W końcu wyjechali. Czekało ich kilka godzin podróży. Mieli jechać przez Saint Louis, gdyż w końcu Ellen dogadała się z przyjaciółką, że ta pożyczy im na razie domek na przedmieściach Indianapolis. Tam też Dean został zapisany do psychiatryka, gdzie miał odbyć swoją terapię i odwyk. Wszyscy wiedzieli, że czeka ich ciężki czas, a dom w Kansas, który został wystawiony na sprzedaż, został kompletnie pusty. Bobby wynajął samochód, który miał przewieźć ich najważniejsze meble i rzeczy do nowego domu w Indianie. Na nieszczęście chłopaka przejeżdżali tuż obok domu Novaków. Patrzył w tamtą stronę do tej pory, aż stracił z pola widzenia ich ulicę.
***
Podróż była ciężka i męcząca. Zatrzymywali się kilka razy, gdyż Dean zaczął wymiotować. Odstawienie dało się we znaki i dostał gorączki. Sam z Ellen zamienili się miejscami i to ona siedziała z tyłu ogarniając rozgorączkowanego blondyna. Było coraz gorzej. Na szczęście w końcu dojechali pod szpital, gdzie najpierw zostawili chłopaka. Szybko został przyjęty i dostał swój pokój, niemalże natychmiast dostał kroplówkę, jednak czekało go kilka najgorszych dni.
Po tym rodzina pojechała do nowego domu, gdzie samochód z ich rzeczami stał już na podjeździe. Bobby zapłacił kierowcy i razem zaczęli przenosić pudła i meble do domu. Nie było to spełnienie marzeń, ale mogło być dobrym początkiem. Sammy był już zapisany do nowej szkoły, miał zacząć od jutra, a mała Jo nazajutrz szła do nowego przedszkola. Wszystkie torby i pudła trafiły do środka budynku z małym gankiem i równie niewielkim ogródkiem. Były tylko dwa pokoje, więc Jo miała mieszkać z rodzicami, a Sam musiał jakoś pomieścić się z bratem, jednak na razie pokój był jego. Kuchnia nie powalała wielkością, tak samo salon czy przedpokój, a jedna łazienka to było zdecydowanie za mało dla tak licznej rodziny. Mimo to Ellen uśmiechała się szeroko i powtarzała, że jest idealnie ukrywając, jak bardzo martwi się o swojego siostrzeńca.
Bo było o co się martwić.
Oznaki odstawienia coraz bardziej dawały o sobie znać sprawiając, że Dean wiercił się na łóżku z bólu. Płakał po nocach, krzyczał i nie mógł spokojnie spać. Sen dla niego był zbawieniem, jednak udawało mu się zasnąć tylko na dwie czy trzy godziny, bo demony z halucynacji nie dawały mu spokoju. Był ciągle rozpalony, a lekarze nie mogli podać mu niczego mocniejszego, co mogłoby go uzależnić. Raz znaleziono go na podłodze z zakrwawionymi dłońmi i ścianą wymazaną w krwi, to właśnie wtedy trafił do izolatki, do miejsca, gdzie nie było szans, by mógł zrobić sobie krzywdę.
Męczarnie trwały ponad dwa tygodnie, miał wrażenie, jakby trafił do piekła za to, co zrobił. Miał coraz bardziej dość tego bólu, jaki odczuwał. Każda kończyna, mięsień paliły go żywym ogniem. Nadszedł mimo wszystko moment, w którym w końcu wszystko powoli zaczęło odpuszczać. Blondyn stracił poczucie czasu, a dni przez swoją monotonność nie różniły się od siebie niczym. Jednakże gdy usłyszał, że ktoś do niego przyszedł, miał wrażenie, jakby Bóg nagle się do niego uśmiechnął. W końcu coś dobrego. Gdy wszedł do sali widzeń i zobaczył ciocię z bratem. Dawno się tak nie ucieszył, ale nie zdziwił go fakt, że zobaczył w ich oczach smutek i... Rozczarowanie.
Zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądał.
Największy szok przeżył Sam. Nigdy nie widział brata w takim stanie. Schudł, miał podkrążone oczy, zieleń zgasła, a włosy były tłuste i posklejane. Miał na sobie przepocony dres, twarz zarośnięta była młodzieńczym, zaniedbanym zarostem, a dłonie zawinięte w bandaże. Ellen ścisnęła chłopca stojącego obok za rękę i podeszła do starszego Winchestera. Cuchnął, był taki kruchy w jej ramionach, aż serce się jej łamało. Usiedli w trójkę przy stoliku i kobieta mocno objęła dłonie Deana.
- Jak się czujesz? - zapytała powstrzymując łzy. Przychodząc tu nie była świadoma, że zobaczy coś takiego. Wiedziała, że jest źle, że odwyk dla człowieka uzależnionego od narkotyków jest ciężki, ale nie miała pojęcia, że to tak wyniszczy jego siostrzeńca.
Dean pokręcił głową i spuścił wzrok. Nie miał nawet siły uścisnąć jej ręki. Każdy posiłek jaki spożył przez ostatnie dwa tygodnie niemalże od razu zwracał, więc był w beznadziejnym stanie.
- Co mam ci powiedzieć, ciociu? - zapytał słabo zachrypniętym głosem. Łzy spłynęły mu po policzkach i pociągnął nosem. Spojrzał na Sama i uśmiechnął się do niego słabo, co bardziej przypominało grymas. - Jak dobrze cię widzieć, Sammy.
Chłopiec przysunął się i mocno objął brata. Nie wytrzymał z emocji i rozpłakał się cicho. Tęsknił za nim, chciał, by już wrócił do domu, nawet tego nowego, którego nie cierpiał.
- Ciebie też - wyszeptał i w końcu go puścił.
- Jak w szkole? - zapytał go Dean uśmiechając się przez łzy.
Sam zaśmiał się i pokręcił głową. Był w beznadziejnym stanie, ale zamiast rozmawiać o nim wolał posłuchać o głupiej szkole. Cały Dean.
- Dobrze - przyznał.
- Już jesteś najlepszy? - zapytał czując ciepło w piersi na dźwięk tego cichego śmiechu. Ellen siedziała obok i przyglądała im się. Zaskakujące, jak silna więź łączyła tych chłopców.
Młodszy wzruszył ramionami.
- Nie wiem, ale uczę się dobrze. W przyszłym tygodniu mam konkurs z matematyki i fizyki - pochwalił się.
Blondyn nie mógł się powstrzymać i potargał włosy młodszemu bratu. Znów czuł dumę, Chociaż on osiągnie dużo w życiu i poradzi sobie.
Temat jego zdrowia nie został ani razu poruszony. Nie chciał o tym rozmawiać, wolał spędzić te kilkanaście minut słuchając o małej Jo, Bobbym, który założył własną działalność i miał już dużo klientów i o cioci, która postanowiła założyć małą knajpkę. Zdawało się wszystko na nowo układać.
Jednak gdy wrócił do pokoju i położył się na łóżku znów wszystkie złe myśli wróciły. Bardzo pragnął już stąd wyjść i może też samemu zacząć od nowa, jednak czekała go jeszcze długa droga. Odwyk to nie jedyne, co miał do przejścia. Po tym miał jeszcze zostać na oddziale psychiatrycznym, miał uczestniczyć w różnych terapiach, brać leki i wracać do stabilności emocjonalnej i psychicznej. W tym momencie wydawało mu się to tak dalekie i kompletnie nieosiągalne. Miał nadzieję, że się mylił.
Odwiedziny cioci i Sama były dla niego ogromną pomocą. Tego wieczoru czuł się nieco lepiej, a głosy w jego głowie ucichły. Nawet udało mu się w spokoju zasnąć. Było dobrze, zwłaszcza, że tej nocy pierwszy raz przyśnił mu się Castiel.
_________________________
W końcu udało mi się dodać rozdział. Mam nadzieję, że nie jest napisany zbyt chaotycznie, gdyż mam wrażenie, że ostatnio tak piszę.
Oczywiście proszę o gwiazdki. Mam wrażenie, że nie każdy, kto czyta je daje i to naprawdę przykre, że są takie osoby. Więc bardzo proszę o danie mi znaku, czy czytacie nawet naciśnięciem tej małej gwiazdki.
To tyle z mojej strony, do następnego,
pozdrawiam xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro