Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXVII - W ciemności nie widać łez

Był jednocześnie wściekły na słabość swego ciała oraz przerażony gwałtownym postępem choroby wywołanej przez energię duchową tych pieprzonych, zielonkawych Pustych. Jeszcze chwilę wcześniej zdołał zamienić kilka słów z Byakuyą, któremu zebrało się na przeprosiny, by po tym ostatni raz niby przez mgłę omieść wzrokiem wszystkich swych przyjaciół. Ociężałe powieki odmówiły posłuszeństwa i jego oczami stały się dłonie.

Nawet nie widząc ich, nawet jeśli jego zmysł wyczuwania energii duchowej był praktycznie wyniszczony, to wciąż wiedział, kto jest obok, kto właśnie nachylał się nad nim i jakie miny gościły na twarzach nakama, kiedy – nie oszukiwał się, doskonale wiedział, że jego godziny są w zasadzie policzone – żegnali się z nim.

Szorstkie, silne dłonie Sado, jego towarzysza od czasów gimnazjalnych, gdy ramię w ramię łoili skóry lokalnym oprychom. Charakterystyczny chłód okularów Ishidy, który zapewne w tym właśnie momencie fantazjował o ukatrupieniu go za pobrudzenie szkieł. Mimowolnie kącik ust mu drgnął, gdy wyobrażał sobie właśnie minę kumpla. Nieważne, jak na siebie wyzywali, Kurosaki wiedział, że może liczyć na tego zdziwaczałego nerda. Charakterystyczny kształt spinek wpiętych we włosy Inoue; niezmiennie szanował ją za dobre serce, którym obdzielała wszystkich wokół, choć w sferze kulinarnej jednak mogłaby sobie darować.

Tuż po tym, jakkolwiek dokuczliwy ból zdający się zdzierać mu synapsy był jego towarzyszem już któryś dzień, ogarnęła go potworna duszność. Łapiąc oddech, a w zasadzie wyrywając go po kilku mocnych kaszlnięciach, czuł na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Podniósł raz jeszcze rękę; pełen obaw, kto z jego najbliższych przybył aż tutaj, by zamienić z nim być może ostatnie słowa.

Opuszki jego palców najpierw wyczuły delikatny policzek, a chwilę później, gdy odwiódł kciuk, rozpoznał miękkie, choć w tamtym momencie spierzchłe wargi. Choć dotknął ich zaledwie raz jeden, gdy odzyskał przytomność po walce z wojskami Aizena, choć był to raptem krótki moment i jedno przypadkowe muśnięcie, rozpoznał je bezbłędnie.

Ta mała choleryczka.

No dalej, otwórz oczy...

Ledwo ogarnął umysłem, kogo dotyka, gdy poczuł, jak po wierzchu jego dłoni spływa coś ciepłego i wilgotnego. Przeklął w myślach siebie i słabość swojego ciała.

Otwórzcie się, do cholery!

Zdołał otrzeć łzy z jej policzka i zmusić powieki, żeby raz jeszcze pozwoliły mu spojrzeć na najbliższych. Żeby raz jeszcze mógł zobaczyć jej twarz. Chciał, żeby to właśnie ona była tym ostatnim obrazem, który zostanie w jego myślach.

Pieprzona, przewrażliwiona wiedźma.

W całej tej przeklętej gorączce, mocując się z wszechogarniającym bólem, który doprowadzał go na skraj wytrzymałości psychofizycznej, skupiał się na tym, by jego spojrzenie było jak najspokojniejsze. Choćby tą namiastką chciał odwdzięczyć się za jej spokój, za obecność, za otuchę, którą dawała mu samym czuwaniem przy nim. Za to, że trzymała go za rękę, że zwilżała mu spierzchłe usta, że od czasu do czasu wspominała po prostu jego najgorsze wtopy, gdy zaczynał jako Bóg Śmierci, okruchami normalności dokarmiając jego gasnące życie.

Obiecałem ci przecież... że zawsze będę z tobą...

I kiedy z całych sił skupiał się na tym, by jak najdłużej na nią patrzeć, by powtórzyć słowa, które powiedział jej niedługo po tym, kiedy zaczął wracać do zdrowia po walce z wojskami Aizena, pociemniało mu przed oczyma i momentalnie wszystkie siły opuściły go.

Pozostał jedynie słuch, utrzymując go na cienkiej, chwiejnej granicy rozmywającej się świadomości.

No nie płacz, idiotko... bo utopisz nas oboje.

Wokół niego zrobiło się cicho. Słyszał, jak Ishida wyzywa go, na swój kretyński sposób nieświadomie dając mu znać, że ich szorstka przyjaźń nie może zakończyć się tu i teraz. Słyszał żałośliwy szloch Orihime, stłumiony zapewne przez czyjeś troskliwe ramię do wypłakania się. Słyszał cichnący stukot laski tej wścibskiej, kulawej blondynki. Nie słyszał tylko tej wiedźmy, lecz to jej obecnośc czuł najpełniej. Nawet bez słów. Milczenie było ich domeną.

Była przy nim aż do tamtej chwili, gdy naprawdę myślał, że to koniec. I nie dość, że był na siebie wściekły, że doprowadza do łez tę małą choleryczkę, którą przecież kochał nad życie, to na dodatek przyjdzie mu odejść, nie powiedziawszy jej nigdy o tym, że ten szaleńczy, nieomal samobójczy wypad do Społeczności Dusz, opanowanie Zangetsu, stoczenie walki z jej cholernym braciszkiem, z pierdolonym Renjim, z każdym napotkanym przeciwnikiem, który śmiał mu stanąć na drodze, to wszystko było po to, by po prostu widzieć ją szczęśliwą.

I to właśnie wtedy, kiedy zdobyła się na powiedzenie mu, że może odejść, nie będzie go zatrzymywać, obiecał sobie, że pokona tę kurewską chorobę. By iść przez życie z nią lub obok niej, niezależnie od tego, jak potoczą się ich losy. By zawsze mogła na niego liczyć.

Ociężałe ciało, wymęczone kolejną już trudną potyczką w tak krótkim czasie, bardzo powoli odbierało i przetwarzało sygnały z otoczenia. Najpierw była cisza. W zasadzie nie tyle cisza, co jakieś bezładne ułudy, które dręczą, kiedy wszystko dookoła milczy nieznośnie i mózg zaczyna płatać figle. Dopiero kilka chwil później przebijać się zaczęły do świadomości dwa dźwięki, coraz wyraźniejsze, lecz łagodne: poszum wiatru na zewnątrz oraz spokojny, miarowy oddech.

Niedługo potem ciało stało się bardziej skłonne do współpracy. Wówczas Kurosaki, chcąc się przeciągnąć i rozprostować kości, poczuł coś ciepłego na barku. Niemrawo otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie, próbując się rozbudzić i przywołać rozbiegane myśli do porządku, nakazując im powrócić z odmętów marzeń sennych, które na jawie pozostawiały w sercu ponurą gorycz.

Był w jakimś budynku. Nie musiał zbytnio rozglądać się, by zdać sobie sprawę, w czyim pokoju się znajduje. Te przeklęte, wszędobylskie karykaturki królików i niedźwiedzi aż nadto dobitnie mu to powiedziały.

Zastanawiając się, jak właściwie się tu znalazł i w którym momencie stracił przytomność, spojrzał w stronę swojego barku, który miał na sobie tajemnicze, dodatkowe obciążenie. I momentalnie poczuł, jak niezdrowe pieczenie wdziera się na jego twarz.

To nie tak, że nigdy nie widział Kuchiki śpiącej. Przecież ta mała franca okupowała jego szafę, a czasami bezczelnie zasypiała na jego łóżku. Ile razy przenosił ją ostrożnie na jej futon lub po prostu kładł się obok, gdy przez sen wyzywała go, kiedy tylko próbował ją odczepić od jego poduszki? Nigdy jednak nie widział jej śpiącej z tak bliska.

Nie zawsze sen zmazywał z twarzy Rukii zmartwienia czy napięcie, zwłaszcza wtedy, gdy dookoła działo się źle. Możnaby rzec, że spała jak zając pod miedzą. Albo jeden z tych żałośnie narysowanych króliczków.

Teraz jednak, złożywszy głowę na jego ramieniu, wyglądała tak bezbronnie, że Kurosakiego coś nieprzyjemnie ukłuło w piersi na myśl, że jednym nieostrożnym ruchem mógłby zniweczyć spokój wymalowany na jej bladej twarzy.

Ostatnie dni musiały być dla nim pieprzonym koszmarem, z goryczą przyznał sam przed sobą, w milczeniu wpatrując się w śpiącą przyjaciółkę. Jaki ja jestem, kurwa, beznadziejny, że w ogóle pozwoliłem drugi raz urządzić się tak, jak po Aizenie.

Dłoń mu zadrżała, kiedy zobaczył, jak na twarz brunetki opadło kilka kosmyków hebanowych, rozczochranych włosów. To w połączeniu z zabawnie odgniecionym policzkiem i różanymi, delikatnymi, nieznacznie rozchylonymi ustami sprawiło, że serce biło mu mocniej, gdy tak patrzył na nią w kompletnym bezruchu, a jego myśli stawały się jednym wielkim mętlikiem.

Zaraz potem spostrzegł, że na jego torsie spoczywają te dwie blade, drobne dłonie, które już kilka razy wyrwały go ze szponów śmierci. Nawet jeśli ich właścicielka zarzekała się, że może już iść. I wyglądało na to, że ich właścicielka zasnęła wyczerpana leczeniem go.

Podnosząc się powoli, przygarnął do siebie tę małą choleryczkę, by nie fundować jej gwałtownych ruchów. Powieka jej nie drgnęła, kiedy ostrożnie ułożył ją na futonie i okrył kołdrą. Pośród bieli, zarówno pościeli, jak i piżamy, brunetka wyglądała na jeszcze drobniejszą.

A Kurosaki uświadomił sobie, że gdyby Kuchiki zobaczyła, jak bezczelnie się w nią gapi, zapewne zarobiłby kopa za ten durny uśmieszek. Póki jednak spała, mógł jeszcze chwilę nacieszyć się spokojem tej niewinnie wyglądającej wiedźmy.

Wciąż był na siebie zły. Gdybym tylko w porę zorientował się, zarzucał sobie w myślach jak zawsze, gdy komuś z jego bliskich działa się krzywda, do niczego by nie doszło. Potem jednak doszedł do wniosku, że przecież żadne z nich się tego nie spodziewało, a już z pewnością Rukia.

Jego wierzchnia koszula leżała przewieszona na oparciu krzesła stojącego przy biurku, na którym spoczywał jego Zabójca Dusz, mając za towarzyszy wszędobylskie, pieprzone króliczki, którymi przyozdobiony był blat. Wzdychając ciężko nad beztalenciem Kuchiki, rudzielec zaczął doprowadzać się do względnego porządku.

W pokoju było wciąż dość ciemno i początkowo Ichigo myślał, że to jakaś osobliwa zasłona, lecz kiedy podszedł do okna i chciał je odsłonić, uświadomił sobie, że to śnieg oblepił szyby, zazdrośnie strzegąc wnętrza przed światłem dziennym. Chcąc je oczyścić choć trochę z białego puchu, Kurosaki otworzył okno na oścież i wychylił jego skrzydła do zewnątrz.

Momentalnie jego ciało owionął przenikliwy ziąb, a zaraz potem solidna porcja zbitego śniegu wylądowała prosto na jego twarzy i włosach, nie omieszkując wpaść także za kołnierz i rozpuścić się na ciepłej skórze, by jako zimne krople spłynąć wzdłuż drżącego od nagłego chłodu ciała.

- CO TO, KURWA, MIAŁO BYĆ?! – wychylił się przez okno i wydarł się, próbując namierzyć delikwenta, który tak go urządził na dzień dobry.

Pośród bezkresnej bieli, która wyraźnie zdominowała krajobraz wespół z szarym niebem, dostrzegł czerń szat Boga Śmierci, na którego plecach znajdowała się pochwa z Zabójcą Dusz o rękojeści naznaczonej karmazynowymi akcentami oraz brązowe, lekko wilgotne włosy, których właściciel odłożył szuflę, oparłszy ją o ścianę budynku, po czym wyprostował się i podniósł wzrok na wkurwionego rudzielca.

- Dzień dobry, Ichigo! – Arthur nie krył rozbawienia na widok poczerwieniałej twarzy Kurosakiego. – Wybacz, nie zauważyłem cię.

- Do dupy se nasyp, patałachu, nie ludziom w okna! Czemu w ogóle sypiesz ludziom w okna?!

Odpowiedź przyszła sama, gdy tylko Ichigo rozejrzał się po otaczającej ich zewsząd bieli. Nieomal wszystko było białe! Śnieg zalegał na dachach, na ścieżkach, oblepiał niektóre okna, zakrywał ogołoconą z liści roślinność. Wąskie ścieżki, utorowane pośród głębokich zasp, wymagały odgarnięcia śniegu dalej, by zwały lodowatego puchu nie osuwały się na powrót na to, co już odśnieżono, zaś ciemnoszare niebiosa, najwyraźniej niezadowolone z bezczelnego psucia ich dzieła przez jakichś śmiesznych frajerów w czarnych wdziankach, uparcie usiłowały naprawić tę bezczelną dewastację dokonaną szuflami i miotłami.

- Niezbyt jest miejsce, żeby to rozgarnąć – przyznał szatyn, rozcierając zgrabiałe dłonie. – W nocy przyszło takie oberwanie, że jak rano próbowałem wyjść na zewnątrz, po otwarciu drzwi był ich odcisk w śniegu.

- W nocy? – rudzielec zmarszczył brwi jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

- No, w nocy. Urwał ci się film, co?

- Taa. Nie mam pojęcia, kiedy straciłem świadomość i nie wiem, jak się tu znalazłem.

- Nic dziwnego – westchnął Teishinri, badawczo przyglądając się Kurosakiemu.

- Wiesz może, jak z Byakuyą? I co teraz będzie z Abaraiem?

- Byakuya jest pod opieką IV Dywizji, Abarai jest w celi na terenie II Oddziału.

Rudzielec chciał jeszcze o coś zapytać, bo pewna lakoniczność Arthura niewiele mu pomagała w ogarnięciu tego, co działo się przez ostatnie kilkanaście godzin, lecz w tym momencie poczuł solidnego kopniaka w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, a że wychylał się przez otwarte na oścież okno, impet niespodziewanego ciosu sprawił, że wyleciał na zewnątrz, wprost na zaskoczonego szatyna.

Mężczyźni runęli prosto w wielką zaspę. Kiedy już myśleli, że wyplątali się ze swych kończyn i próbowali zobaczyć, co się właściwie stało, niedbale usypany wcześniej przez Arthura zwał śniegu runął wprost na nich. Dopiero po chwili z osobliwej hałdy śniegu wychynęły dwie wilgotne czupryny, ruda i kasztanowa, zaś ich właściciele trzęśli się od nagłego, wszechogarniającego ziąbu i klnąc pod nosami, spojrzeli w stronę otwartego na oścież okna, przez które wypadł Kurosaki.

Jakby mało było zamieci i przenikliwego zimna, na dokładkę niewidzialnymi, lecz jeszcze boleśniej lodowatymi gromami ciskały w nich szafirowe oczy drobnej brunetki.

- TY BEZMÓZGI IDIOTO! – Kuchiki wydarła się na rudzielca. Okutana kocem, poczerwieniała na twarzy i wciąż jeszcze rozczochrana po dość gwałtownej pobudce. W jej oczach błyszczała żądza mordu i to najwyraźniej nie tylko na debilu, który otworzył to okno, ale także na drugim durniu, który nie zwrócił temu pierwszemu uwagi, że otwieranie okna na oścież w taką pogodę nie jest najlepszym pomysłem. – WYZIĘBIŁEŚ CAŁY POKÓJ, SKRETYNIAŁY JEŁOPIE!

- Rukia, ja- - zaczął Ichigo, nerwowo rozcierając kark dłonią, lecz jego wkurwiona przyjaciółka zamknęła okno z takim hukiem, że cały śnieg, który dotychczas oblepiał je od zewnątrz, spadł na parapet. – Cholera. Wstała lewą nogą.

Przez chwilę jeszcze świerknęli jeszcze w zaspie, w milczeniu gapiąc się w okno. Najwyraźniej obaj czuli się przynajmniej tak samo mocno – oraz słusznie – zrugani. Dopiero po jakimś czasie, kiedy zaczęli wygrzebywać się ze śniegu, Teishinri postanowił złożyć koledze po fachu propozycję.

- Wejścia do baraków są w znakomitej większości zasypane, a we dwójkę się szybciej uwiniemy. A im szybciej się uwiniemy, tym szybciej będziemy mogli się przebrać i napić czegoś ciepłego.

Zasunął za sobą cicho drzwi do pokoju Rukii i odetchnął głęboko. Spojrzał spode łba na Arthura, który czekał, aż rudzielec wykona swą karkołomną misję, po czym – chociaż dość niechętnie, zważywszy na przejmujący ziąb – opuścili baraki XIII Dywizji, udając się w kierunku lecznicy.

Znakomitą większość drogi przemilczeli. I tak to już jest, jak spotykają się dwie osoby nielubiące zanadto mleć ozorami. Co prawda zamienili parę zdawkowych słów, kiedy Ichigo postanowił zapytać, co właściwie działo się poprzedniego dnia po jego walce z Abaraiem, lecz poza tym zielonooki milczek nie mówił nic.

Szli więc tak, nie odzywając się, nawet gdy zaspy przybierały kształty i rozmiary sprawiające, że na usta cisnęły się najsroższe obelgi pod adresem pogody, a Kurosaki co jakiś czas zerkał ukradkiem na swego milczącego towarzysza.

- Ja pierdolę. Żeby mu chuj grobami obrósł. Dwóch poważnie rannych, jedna osoba w niepewnym stanie i jedne nosze. To nie jest, kurwa, mały fiat, żeby mi się wszyscy pomieścili. Czy naprawdę wszystko w tym kurwidołku trzeba załatwiać wątpliwymi prawnie metodami?

Concordia zaczęła krążyć po zaśnieżonym gruncie, rozgrzewając zziębnięte ciało i gorączkowo zastanawiając się nad rozwiązaniem tego palącego problemu. Arthur już chciał coś powiedzieć, że może nie jest tak źle, jak im się wydaje, ale wtedy rzucił okiem na Ichigo i Rukię.

Rudzielec, wykończony walką, do której stanął nie w pełni sił, tak jak przysiadł na piętach naprzeciw Kuchiki i oparł czoło o jej ramię, tak najzwyczajniej w świecie... zasnął.

- Mam jeden pomysł – w końcu, po długiej chwili intensywnego namysłu, odezwała się blondynka, posyłając szatynowi niepewne spojrzenie. – Zaczyna się na „Kūkan", a kończy na „ten'i". No co? – westchnęła ciężko, patrząc to na Arthura, to na Rukię, którzy patrzyli na nią mniej więcej tak, jakby właśnie zadeklarowała nieprzemijające poświęcenie dla Yamamoto. – Wuja Tessai miał dobry plan ponad sto lat temu, tylko brakowało kogoś, kto zatarłby ślady.

- Rozumiem, że to zadanie dla mnie – zielonooki Bóg Śmierci westchnął ciężko, nerwowo drapiąc się po karku. Oddalając się od zziębniętego towarzystwa, zahaczył o Concordię, by posłać jej kuksańca w bok, po czym przyklęknął na ośnieżonym gruncie, zaś położywszy na nim dłonie i zamknąwszy oczy, zaczął mruczeć pod nosem długą, skomplikowaną inkantację. Umilkł dopiero wówczas, gdy spowiła ich przedziwna aura niczym mydlana bańka, która przyczepiła się do podłoża, błyszcząc dumnie w blasku słońca.

Gdy tylko Teishinri wykonał swoją część pracy, posłał jej porozumiewawcze spojrzenie i skinął głową, zaś Jujitori przystąpiła niezwłocznie do działania.

- Zaczynajmy ten chory szajs. Czy podziemia w pobliżu wejścia do lecznicy będą w porządku? – zerknęła na jednego z Bogów Śmierci należących do zabezpieczenia medycznego.

- Będzie problem z transportem noszy – odparł mężczyzna, zaraz podsuwając kobiecie inny pomysł. – Za to tereny pomiędzy prosektorium a starą kaplicą są rzadko odwiedzane. A za kaplicą jest stary właz do podziemi, więc rozgrzebiemy tam trochę śniegu i upozorujemy, że wyszliśmy stamtąd.

- A jak będą drążyć, jak przecisnęliście nosze pionowo przez wąski właz? – Concordia nie brzmiała na specjalnie przekonaną tym pomysłem. Zdawała sobie sprawę, że nie mogą sobie teraz pozwolić na żadną, choćby najdrobniejszą wpadkę.

- Jujitori-fukutaicho, za kaplicą nie ma włazu z drabiną. Schodzi się tam wąskimi, jednak dość długimi, więc niezbyt stromymi schodami.

- Skoro tak mówicie. Jesteście pewni?

Medycy, zniecierpliwieni już, lecz z pewnością rozumiejący powagę sytuacji, skinęli głowami.

- Niech tak będzie. – Concordia klasnęła w dłonie, spomiędzy których wyłonił się złoty słup energii duchowej. Omiatając wzrokiem tych, których miała przetransportować, zaczęła szeptać inkantację zakazanego zaklęcia.

Arthur na chwilę podniósł wzrok, by zobaczyć użycie Kūkanten'i w praktyce, nie przestając podtrzymywać zaklęcia. Nagle medyków i nosze oraz Byakuyę osnuło złotawe światło, by po chwili rozjaśnieć gwałtownie i zamienić się w jasny promień, który wystrzelił w górę. Po medykach, noszach i Kapitanie VI Dywizji nie było śladu.

Gdy tylko energia duchowa między dłońmi Jujitori zniknęła, co sygnalizowało ukończenie teleportacji, Porucznik XIII Dywizji zerknęła na szatyna, posyłając mu niemrawy, zestresowany uśmiech, po czym spojrzała na żołnierzy pilnujących spętanego i ogłuszonego Abaraia.

- Dobra, to gdzie teraz żołnierze z waszego oddziału nie biegają jak koty z pęcherzem, żeby nie było przypału?

- W pobliżu południowej bramy – odparł jeden z nich. – Po wewnętrznej stronie, za ogrodami kapitańskiej rezydencji.

- Za rezydencją? A jej straże? I jak teraz stoi sprawa z bramą? Jak to spierdolimy, wszyscy przypłacimy to życiem. Na czele z waszym dowódcą.

Teishinri westchnął cicho, kiedy słyszał, jak przyjaciółka wierci dziury w brzuchach żołnierzy. Zdawał sobie sprawę, że to nie jej złośliwość, jednakże widząc niezadowolone miny podkomendnych aktualnie spętanego Abaraia, sam zaczął myśleć nad rozwiązaniem, gdyby narada się przeciągała.

- Musisz nam zaufać, Jujitori-san – naciskał dowódca kilkuosobowej drużyny.

Concordia, pobiwszy się z wątpliwościami i wyraźnie zebrawszy od nich wpierdol, skinęła głową, po czym ponowiła czynności wykonane uprzednio. Teraz złotawa energia duchowa osnuła żołnierzy VI Dywizji oraz jej Porucznika. I podobnie jak chwilę wcześniej, w ich miejscu pojawił się rozbłysk szybujący w górę.

Kiedy zaklęcie wygasło, blondynka spojrzała w stronę Kurosakiego i Kuchiki, posyłając im niemrawy uśmiech.

- Przepraszam, że zepchnęłam was na sam koniec kolejki – podeszła nieco bliżej nich, badawczo przyglądając się rudzielcowi, który w najlepsze spał oparty o brunetkę. – O tego skurczybyka nie ma się chyba co aż tak bać, skoro po takim pierdolnięciu na glebę nie dość, że zamortyzował upadek Byakuyi, to jeszcze przetrzepał Abaraiowi manatki. To co, IV Dywizja?

- Jego energia duchowa jest stabilna, reszta jest kwestią odpoczynku i zamknięcia ran – odparła brunetka, podnosząc wzrok na przełożoną.

- Tać mówię, że chrzanić tego jełopa. Nie wiem, co ci się po drodze zadziało i czy te draśnięcia na rękach to jedyne twoje obrażenia.

- To nic takiego. Baraki XIII Dywizji będą w porządku, Jujitori-sa-

- Wpieprzę cię w największą zaspę na naszych terenach, jak nie przestaniesz z tym „Jujitori-san", do jasnej cholery!

Pośród wszechogarniającej bieli trudno było rozróżnić pierwsze budynki IV Dywizji od innych. Kurosaki szedł w pół kroku za Teishinrim, woląc oprzeć się na jego znajomości Społeczności Dusz. Wyminęli główne wejście do lecznicy, wkraczając na ośnieżony dziedziniec. I gdzie jak gdzie, ale tutaj nie spodziewali się usłyszeć podniesionych głosów oraz szczęku oręża.

Arthur zatrzymał się, podnosząc głowę i mrużąc oczy, wyraźnie przysłuchując się odgłosom biegnącym zza jednego z budynków rozsianych pośród dziedzińców i ogołoconych z liści drzew. Także Ichigo przystanął, choć kiedy uświadomił sobie, do kogo należy jeden z głosów, miał ochotę pobiec czym prędzej w jego stronę.

- To przecież Hanatoru! – Rzucił w stronę szatyna. – I wygląda na to, że chyba komuś podpadł.

Dopiero po dłuższej chwili, spośród szczeku kling oraz okrzyków przerażonego medyka usiłującego najwyraźniej coś wyjaśnić, wychwycili drugi głos. Również znajomy.

- Concordia – Arthur gwałtownie ruszył z miejsca, kierując się w stronę awantury. – Chodźmy, zanim Hano skończy jako szaszłyk.

Ledwo dopadli do zakrętu, a na ich oczach rozegrała się niecodzienna scena. Przerażony Hanatoru, dzierżąc niepewną ręką swego Zabójcę Dusz, bronił się nieudolnie przez potężnymi cięciami Shiren, którym władała wyraźnie rozjuszona blondynka.

- Jedne nosze?! Do DWÓCH rannych?! A jakby WSZYSCY byli ranni?! Co, wziąłbyś odpowiedzialność, ty zjarany mostku południowy, kogo ratować, a czyim życiem ryzykować?! – każde kolejne słowo akcentowane było ciosem w medyka. Jujitori gniewnie marszczyła brwi, spod których błyszczały groźnie ciemnozielone oczy. – Żeś wiedział, kurwa mać, jak sprawy się mają, kaj masz łeb?!

- Zakładałem, że jedynie Rukia-san może być poszkodowana w takim stopniu! - Hanatoru usiłował usprawiedliwić swoją decyzję, ledwie umykając ciosom wściekłej Porucznik XIII Dywizji.

- I ten pierdolony, rudy kretyn! – ryknęła blondynka, gwałtownym uderzeniem wytrącając medykowi oręż z ręki. – On i Byakuya, czyli dwoje idiotów, którzy daliby się pokroić za Rukię!

- Skąd miałem wiedzieć, że Abarai odważy się, żeby zrobić coś takiego?!

- Cholera jasna! – Concordia schowała miecz, podchodząc do Hanatoru i łapiąc go za bety, mniej lub bardziej świadomie i ku jego jeszcze większemu przerażeniu uniosła go kilka centymetrów nad ziemię. Teraz praktycznie darła mu się w twarz, nie dając mu możliwości ucieczki. – Renji, po drodze okazując niesubordynację, znika z Rukią. A co tam! Na pewno nie wywiąże się z tego jatka! Napiją się pierdolonej herbatki, złapią się za rączki, zaśpiewają piosenkę i wszystko się rozwiąże! No nie, kurwa, po prostu nie!

Jujitori z głośnym westchnieniem wypuściła powietrze z płuc, odstawiając delikwenta na ziemię, lecz wciąż trzymając go za fraki. Najwyraźniej speszona nieco tym, jak mocno wydarła się na kumpla, ściszyła głos, choć wciąż pobrzmiewał w nim gniewny ton.

- Zdążyłam w ostatniej chwili. Pomimo całej mojej wiary w Archiego wiem, że nie jest omnipotentny, nie może być wszędzie naraz i naprawdę nie można byłoby winić Ichigo, gdyby Renji go zatłukł i spierdolił z Rukią, gdzie pieprz i wanilia rośnie. Wciąż jest osłabiony, został ciężko ranny, dzięki niemu Byakuya jest w jednym kawałku. Wszyscyśmy lecieli tam na złamanie karków, kto kiedy i jak mógł, ryzykując zdrowiem i życiem, a ty wyskakujesz z jednymi noszami, bo jesteś pierdoloną wróżką i robisz jakieś pojebane zakłady z kostuchną o to, kto wróci o własnych siłach, a kogo trzeba będzie stamtąd zeskrobywać.

Dopiero po tych słowach Concordia puściła medyka, znów wzdychając ciężko i spuszczając głowę.

- Concordia, ja-

- Zejdź mi z oczu. I poszukaj swoich pierdolonych jaj, zanim zrobię to ja i wepchnę ci je tak, że wyjdą ci uszami.

Hanatoru cofnął się kilka kroków, wciąż patrząc na Jujitori, która wzrok wbiła w zaśnieżony grunt pod ich stopami, po czym chwycił swego Zabójcę Dusz, schował go i czmychnął czym prędzej do budynku, przed którym rozegrała się awantura.

Ichigo i Arthur patrzyli to na Concordię, to na siebie, to znów na nią, kompletnie zbici z tropu tym, co właśnie zobaczyli i usłyszeli. Blondynka stała odwrócona do nich bokiem, najpewniej nie rejestrując w ogóle ich obecności.

Jako pierwszy z miejsca ruszył się szatyn, powoli podchodząc do przyjaciółki. Ostrożnie położył dłoń na jej przedramieniu, nie chcąc jej zapewne wystraszyć. Jujitori obróciła się leniwie w stronę Teishinriego, posyłając mu niewesołe spojrzenie. Zupełnie tak, jakby chciała się rozpłakać z bezsilności i gniewu. Dopiero w niemrawym uśmiechu Arthura zdawała się odnaleźć coś, co pozwoliło jej odetchnąć. Oparła głowę o tors mężczyzny i przymknęła oczy, mówiąc coś do niego cicho. Ten objął ją łagodnie i przygarnął do siebie, odpowiadając jej.

Z początku Kurosaki myślał, że od tego krzyku niewysokiej dziewczyny przestał rozróżniać słowa, lecz przysłuchując się rozmawiającym przyjaciołom zrozumiał, że nie jest w stanie zrozumieć ani jednego zdania. To nie był japoński!

A oni, jak gdyby nigdy nic, kontynuowali rozmowę. Concordia podniosła wreszcie głowę, patrząc na Arthura. Jej głos stał się spokojniejszy i cieplejszy, kiedy patrzyła przyjacielowi w oczy. Ten odpowiedział jej, śmiejąc się nerwowo, na co dziewczyna uniosła brwi, jakby chciała mu wybić z głowy te śmieszki, jednakże kiedy Teishinri dokończył, westchnęła cicho, najwyraźniej dając za wygraną. Stali tak przez chwilę w milczeniu do momentu, gdy blondynka odsunęła się nieco od szatyna i mówiąc coś do niego, uśmiechnęła się ciepło. Cokolwiek znaczyły te słowa, niezrozumiałe dla Ichigo, wprawiły Arthura w lekkie zakłopotanie; zaczął nerwowo pocierać szyję, tuż pod zabliźnionym policzkiem, czerwieniąc się i uciekając wzrokiem w bok, mamrocząc coś cicho, po chwili zakładając ręce na piersiach i oznajmiając coś niemal triumfalnym tonem, wskazując głową w bok mniej więcej tam, gdzie stał rudowłosy. Concordia najwyraźniej zgodziła się z rozmówcą, odwracając się w stronę Kurosakiego i kierując się ku niemu niespiesznie.

- Możecie z łaski swojej obgadywać mnie w zrozumiałym dla mnie języku? – burknął, rozcierając zmarznięte dłonie.

- Nie – odparła Jujitori, z nieukrywaną satysfakcją obserwując, jak rudzielec piorunuje ją wzrokiem. – Całkiem dobrze wyglądasz jak na kogoś, kto wczoraj z całkiem ładnej wysokości pierdolnął o glebę.

- Mów za siebie, Concorde.

- Aleś ty w dupę uprzejmy. Co cię tu sprowadza? Jeśli szukasz Byakuyi, to...

- Przede wszystkim chciałem ci podziękować, kurduplu. Nie chcę myśleć o tym, co by się stało, gdybyś nie zatrzymała wtedy Zabimaru.

- Dobre sobie. Nic by z tego nie było, gdybyś tam kopnął w kalendarz. Gruchnęliście z naprawdę sporej wysokości, a mimo tego i byłeś w stanie walczyć, i na dodatek zamortyzowałeś upadek Byakuyi na tyle, że dziś będzie mógł wrócić do pracy.

Kurosaki mógłby przysiąc, że to, co wymamrotał Arthur, brzmiało jak „potęga miłości jest mocniejsza niż stal" wypowiedziane niegdyś przez Uraharę, kiedy ten pozbierał go po pierwszej walce z Kapitanem Kuchiki i jego przydupasem.

- Gdzie jest Byakuya? – Ichigo, choć wciągnięty najpierw w oglądanie dzikiej awantury na dziedzińcu, zaś potem w obgadywanie go w obcym języku, nie zapomniał, dlaczego przyszedł tu z Arthurem.

- Jeszcze w lecznicy. Ten budynek, korytarzem prosto, w lewo i raz jeszcze w lewo, sala na końcu – Concordia, machając ręką, zilustrowała rudzielcowi drogę do Kapitana VI Dywizji. – Jak się pospieszysz, to go jeszcze złapiesz, bo serio mu odpoczynek niemiły.

Zastępczy Bóg Śmierci mruknął coś w styu „dzięki, kurduplu", ruszając żwawym krokiem do lecznicy, odprowadzany wzrokiem przez Jujitori i Teishinriego.

- Spodziewałam się zobaczyć komplet, kiedy idzie o Byakuyę – mruknęła blondynka, zerkając na swego towarzysza. – Wszystko u niej w porządku?

- Cóż, rano zachowywała się dość... żwawo – odpowiedział szatyn, wzdrygając się na samo wspomnienie zwału śniegu, jaki runął na nich, kiedy Rukia z impetem zamykała okno w jej pokoju.

- Masz ci los. Coście nabroili?

Szybkie ściemnianie się było zdecydowaną wadą zimy, zaś powrót do siedziby XIII Dywizji, kiedy nie było się obeznanym w terenie, a na dodatek większość znaków charakterystycznych zasypał śnieg, było jeszcze trudniejsze. W końcu jednak nie takie rzeczy rudowłosy robił, na czele z wrąbaniem się w sam środek Społeczności Dusz i przedzieraniem się przez chmary Bogów Śmierci do jednej, białej wieży.

Na terenie Dywizji było już zdecydowanie łatwiej, a z baraków do pokoju czarnowłosej wiedźmy to już w ogóle z górki. Niepokojąco zrobiło się, kiedy uchylił cicho drzwi i zastał kompletną ciemność.

Zamykając za sobą drzwi, nasłuchiwał uważnie, czy ta mała franca w ogóle jest w pokoju. Nie chciał jej robić nieprzyjemnej pobudki, waląc jej światłem po oczach. Nikt tego nie lubi, a tym bardziej nie zamierzał narażać się na kolejny jej (zrozumiały i dlań zasłużony) wkurw.

Oczy szybko przyzwyczaiły się do półmroku. Zgrabnie ominął szafkę, nie chcąc walnąć o nią i przypadkiem postrącać ramek ze zdjęciami, po czym usiadł obok jej łóżka, tuż przy wezgłowiu, opierając się o drewnianą ramę.

Słyszał oddech, który stał się cichszy, nieomal niesłyszalny, jakby jego właścicielka nie chciała zostać usłyszana. Czyli nie spała i również nasłuchiwała. I tak oboje nasłuchiwali się nawzajem w tej cholernej ciemności, a za oknem skrzył się padający znów śnieg.

Pośród nieznośnej ciszy Kurosaki bił się z myślami. Nie umiał nawet wyobrazić sobie, jak podle musi czuć się Rukia, zdradzona przez przyjaciela z dzieciństwa. Ani tego, jak musi być koszmarnie zmęczona ostatnimi dniami. Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. A że pocieszyciel był z niego marny, sięgnął do jej własnych słów. Tych, które sprawiły, że po raz pierwszy od lat poczuł, że ktoś szanuje jego uczucia w drażliwym temacie.

- Yo – zaczął zakłopotany, drapiąc się nerwowo po karku. Cieszył się, że zarówno odwrócona do niego plecami Kuchiki i półmrok to błogosławieństwo, kiedy zaczerwienił się jak ostatni debil przez to, jak paskudnie schrypł mu i załamał się od ziąbu głos. – Nie znam żadnego sposobu, żeby wpieprzać ci się z brudnymi butami do serca. Po prostu... jeśli kiedyś będziesz chciała o tym porozmawiać, jestem obok, niezależnie od tego, czy i w ogóle będziesz chciała o tym pogadać.

Był niezdrowo speszony swoimi słowami, które nijak nie pasowały do jego wizerunku bucowatego gbura i bał się, że narazi się na kpiny ze strony brunetki.

Ku jego zaskoczeniu i pewnej uldze usłyszał po dłuższej chwili cichy, przytłumiony głos Rukii:

- Ufałam mu.

Ichigo przygryzł wargę. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie wiedział nawet, czy powinien odpowiadać. Nigdy nie był dobry w takich rozmówkach. Kiedy jednak Kuchiki powoli wynurzyła twarz z poduszki, odwróciła się w jego stronę i westchnęła ciężko, uznał to za znak, że może nawet ta jego debilna dyplomacja od święta może zadziałać. Siedzieli więc tak w ciemności, poprzetykanej długimi chwilami milczenia.

________________________________________

[A/N] Trochę mnie nie było. Przepraszam, jednak F32.2 "zobowiązuje". Więcej było walki z samą sobą niż z pomysłami, bo na te nie narzekam, tylko na swoje umiejętności przelania je na słowa. W końcu uznałam, że jak ma być, tak będzie.

No i Senmarii znów ma graficzne, ichirukiowe złoto! Ta sama osoba, która stworzyła arta, który teraz robi za okładkę dla "Jedynego kwiatu" oraz szkic Kaiena (:

Osoby gotowe? No to proszę siadać, bo wjeżdża zajebiste dzieło!

Słowami autorki mniej więcej: widzi ich raczej jako aseksualną parę. (no i wersja Hakka no Togame, zatkało mnie, jak dostałam arta do ręki!)

Senmarii znajdziecie na Facebooku (facebook.com/Senmarii) oraz na senmarii.tumblr.com. Ostatnio mniej aktualizacji, ponieważ powody, ale praca wre.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro