Rozdział XXV - Krwawy orkan
Stalowoszare, groźne, zimowe niebo przyoblekło się w żałobne, ołowiano-granatowe szaty i pociemniało. Zerwał się porywisty wiatr, który wyjąc i świszcząc złowieszczo, podrywał śnieg z ziemi i rozdmuchiwał go na nowo. Raptowne, lodowate podmuchy miotały oszalałymi płatkami śniegu, które w zwariowanym, makabrycznym tańcu opadały ku ziemi. Wszystkie gałęzie drzew i krzewów uginały się pod naporem wściekłego orkanu. Kto tylko mógł, chował się przed oszalałą zamiecią.
Ukitake, nakazawszy młodzieńcom wejść do swego biura, zamknął za nimi drzwi, które już usiłował wyrwać mu z rąk i prowadnic wiatr, a gdy zostali w pomieszczeniu we trójkę, Jūshirō omiótł Kurosakiego i Teishinriego wzrokiem.
- Poszedłem zobaczyć, czy Condie... cholera, nieważne! i bariery były nietknięte, ale jej samej nie było wewnątrz – szatyn patrzył na swego dowódcę, zaciskając pięści tak mocno, że aż bielały mu knykcie.
„Nie da się jej opuścić inaczej, niż ją niszcząc."
- Jej energia duchowa także jest niewyczuwalna – dodał pospiesznie Arthur, spuszczając głowę. – Z kimkolwiek mamy do czynienia, włada on ogromną mocą.
- I ktokolwiek to jest, wybrał sobie bardzo dogodny moment na atak – westchnął białowłosy, podchodząc bliżej równie zdenerwowanych mężczyzn i przyglądając się im badawczo. – Pośród tak wielu silnych dusz wyczucie energii duchowej jednej osoby może być trudne. Sam co prawda nie wyczuwam energii duchowej Kuchiki-san, ale-
- Jakie „ale"?! – żachnął się Kurosaki, zaskoczony gwałtownością swojej reakcji – Rukia nie jest jedną z wielu dusz, której energia umknęłaby w natłoku innych. Zresztą kogo jak kogo, ale tę wiedźmę wyczułbym z drugiego końca świata! No i nie ma w zwyczaju ukrywania swojej energii duchowej!
- Ichigo-san... - Arthur, sam starając się zachować zimną krew, położył rękę na ramieniu równego mu wzrostem rudzielca.
- W dupę sobie wsadź to „san"! – brązowooki burknął mu prosto w twarz i już miał strzepnąć z siebie dłoń szatyna, kiedy napotkał jego wzrok.
Było coś charakterystycznego w spojrzeniu tych ciemnozielonych oczu. Choć błyszczały one niczym niespokojna tafla jeziora smagana sztormem, zdawały się mówić: jedziemy na tym samym wózku, stary. I może to właśnie sprawiło, że Kurosaki powstrzymał się od dalszego komentowania.
- Nie wiem, na ile jest to związane ze sprawą, ale wczoraj na łóżku Concordii znalazłem tę wiadomość – Arthur wyciągnął zza pazuchy kartkę i rozwinął ją, podsuwając ją do przeczytania swemu dowódcy i narwanemu rudzielcowi:
„zostawiam wam wiadomość
dotyczącą tego, że nie miałam
racji; źle odczytałam intencje
a na niewinnych ciążą zarzuty.
jasne, że wróg generalnie jest, ale
czekacie na rozkazy? Yamamoto nie czekał
a zwyciężył"
- Co to za bełkot? – Ichigo, przyglądając się treści wiadomości, usiłował rozgryźć, skąd ten dziwaczny układ oraz przekaz.
- To jest pismo Concordii – zaznaczył Teishinri, patrząc na swego Kapitana.
- Rzeczywiście, to jej pismo. Ze schyłkowej formy jej rąk. Podobnie uzupełnioną dokumentację dostarczyła mi niedawno – odparł Ukitake, drapiąc się po podbródku i zastanawiając się, czy oba zniknięcia mogą mieć ze sobą coś wspólnego. – Tylko dlaczego miałaby nagle zmieniać zdanie na temat Generała Yamamoto?
- Wątpię, by akurat te przekonania mogłaby od siebie tak z dnia na dzień odrzucić – dodał rudzielec, kierując się w stronę okna i wpatrując się w groźne, ciemne niebiosa. Widząc rozszalałą na zewnątrz burzę śnieżną, odniósł wrażenie, że podobna burza rozpętała się w jego sercu. Zmrożona krew mściła się paskudnym dreszczem przebiegającym po ciele i wstrząsającym wnętrznościami. – W końcu... starła się o nie nawet z Byakuyą.
Z Byakuyą?...
- Chyba mam pomysł – oznajmił Kurosaki, szykując się do wyjścia.
- Kapitanie, rozejrzę się jeszcze. Ichigo – Teishinri, nim brązowooki zdążył wyjść, uchwycił na moment jeszcze jego wzrok – Będę w biurze Concordii.
Tak oto po obu młodzieńcach chwilę później nie pozostał żaden ślad. Ukitake, przyjąwszy komunikat od swego podkomendnego, westchnął ciężko, po czym podszedł do coraz mocniej oblepionej śniegiem okiennicy, wpatrując się pospiesznie biegnących Kurosakiego i Teishinriego.
O kant chuja potłuc taką robotę, pomyślał Ichigo, przemierzywszy drogę do kapitańskiego biura VI Dywizji za pomocą shunpo, które w taką śnieżycę było niemal bezużyteczne. Mam nadzieję, że nigdzie tej idiotki nie wywiało. Z jej gabarytami to nie byłoby nic dziwnego.
Bezceremonialnie wszedł do budynku, całkowicie ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania, zaś dostrzegłszy biuro Kapitana, bez pukania i zbędnych ceregieli odsunął drzwi i przestąpił przez próg.
Spodziewał się zastać dowódcę tego oddziału za biurkiem, spodziewał się nerwów i nieprzyjemnych słów pod adresem delikwenta, który śmiał bezczelnie wleźć do biura bez pytania, bez pukania, bez żadnej zapowiedzi, na dodatek będąc tym konkretnym, rudym, irytującym bucem.
- A więc wyzdrowiałeś, Kurosaki Ichigo.
Byakuya podniósł się z fotela, odkładając dokumenty do szuflady, po czym spokojnie podszedł do Zastępczego Boga Śmierci, ani na moment nie spuszczając wzroku z jego twarzy.
- Yo, Byakuya. – choć wszystko się w nim gorączkowało i niecierpliwiło, Kurosaki nie dawał po sobie poznać, że coś jest nie w porządku. Zresztą gdyby zza pleców Byakuyi nagle wyskoczyła Rukia i zobaczyła jego zmartwioną minę, miałaby z niego ubaw przez kolejne tygodnie, a on nie zamierzał dawać jej tej satysfakcji. – Zastałem Rukię?
- Nie widziałem jej od momentu, gdy opuszczałem lecznicę po wizycie u ciebie.
- Cholera! – zaklął, kiedy uświadomił sobie, że kończą mu się pomysły, a teraz wychodzi przed Kapitanem Kuchiki na skończonego jełopa. – Dwie godziny temu miała zjawić się w gabinecie Ukitake. Do tej pory nie przyszła.
- To nie w jej stylu – odparł brunet. – Nawet jeśli rano widziała się z Abaraiem...
- Z Renjim?
- Widziałem, że idzie w stronę siedziby XIII Dywizji. Do tej pory nie wrócił, a czekam, aż zda mi zaległe dokumenty.
No tak. Ale... mimo wszystko... Ogarnij się, człowieku! To przyjaciele z dzieciństwa! Nawet jeśli Rukia gdzieś wybyła z Renjim, na pewno miała ku temu powód!
Rudzielec zacisnął pięści. W tym momencie przestał słuchać swojej intuicji. Może najzwyczajniej w świecie stał się przewrażliwiony i... zazdrosny?
Zazdrosny? O tę wkurwiającą babę?!
- Może Concordia... - zaczął Byakuya, lecz Ichigo nie dał mu skończyć:
- Concordia nie żyje.
Kapitan Kuchiki westchnął ciężko. Odszedł kilka kroków w głąb gabinetu, przechadzając się w milczeniu. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się, a w jego głosie, zwykle tak chłodnym, dało się wychwycić ponury ton.
- Więc postawiła wszystko na jedną kartę. Rozumiem. Gdyby tu była, w tym wypadku poprosiłbym ją o pewną przysługę. A skoro podjęła próbę odzyskania zdrowia, oznacza to, że wrócił już Arthur. W takim razie...
Wciąż nie mógł odnotować obecności energii duchowej Rukii ani Renjiego. Coś w nim krzyczało, że sytuacja jest wyraźnie podejrzana, lecz brązowooki Bóg Śmierci musiał przyznać sam przed sobą, że jego przypuszczenia w tym przypadku mogą być grubymi nićmi szyte.
Przecież zdawał sobie sprawę, że ten pieprzony, czerwonowłosy małpiszon musi coś czuć do Rukii. Ichigo pamiętał jeszcze, jak wreszcie nakopał mu do dupy w drodze do więziennej wieży w pobliżu Sōkyoku, a wówczas w Abaraiu zdawała się obudzić zakopana głęboko determinacja. To on biegł z uwolnioną brunetką w ramionach przez Dwór Czystych Dusz, swoim życiem gotów przypłacić jej wolność. To on przybył z nią do Hueco Mundo i podczas ostatecznej bitwy z wojskami Aizena trzymał się blisko niej.
I to właśnie z jego ust słyszał, choć jak przez mgłę, słowa skierowane do Rukii w momencie, gdy przyjaciele odnaleźli go w ruinach Las Noches.
W krótkich chwilach świadomości, gdy mocował się ze śmiercią i słyszał głos Rukii, wyobrażał sobie, co stanie się, gdy przegra tę nierówną walkę. Wiedział przecież, że na dobrą sprawę nic specjalnego nie trzyma tej choleryczki w świecie żywych.
A jednak kiedy wydobrzał, pozostała. Tłumaczyła, że dostaje wciąż prolongaty misji na Ziemi.
Myśląc o tym wszystkim i uświadamiając sobie, jak bardzo mętlik w sercu doprowadza go do czarnych myśli, wrócił do pokoju Kuchiki. Miał nadzieję, że zastanie ją właśnie tam. Chciał, by przywitała go jakimś niewybrednym komentarzem na temat jego miny i nadopiekuńczości.
W pokoju było wciąż pusto, nieznośnie pusto, a te wszystkie rysunki umieszczone w różnych częściach pomieszczenia jeszcze bardziej wkurwiały rudzielca.
Podszedł do jej łóżka, wziął do rąk kartkę, którą pozostawiła mu rano, gdy jeszcze spał, po czym rozłożył ją i zaczął czytać jej treść raz jeszcze. Uśmiechnął się ponuro sam do siebie, widząc te przeklęte bazgroły, które były wskazówką do szyfru, jaki Rukia zastosowała przy pisaniu wiadomości.
I kiedy tak wpatrywał się w nieporadnie rozrysowany rebus, przypomniał sobie o wiadomości, którą Concordia pozostawiła Arthurowi.
Ten bełkot, idiotycznie rozłożony tekst... Zaraziła się od Rukii? Chyba że...
Kurosaki zaklął siarczyście. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, co podsuwała mu intuicja, której tak bardzo nie chciał teraz słuchać. Wiedział, że ta mała choleryczka, jak już wróci, zwyzywa go od czci i wiary, gdy okaże się, co stało się z jego zaufaniem do przyjaciół, lecz było w tamtym momencie coś ważniejszego.
Choćby miała mi rzucić w twarz, że nienawidzi mnie i nie chce mnie znać, choćbym miał jej po tym nigdy nie zobaczyć... Muszę wiedzieć, co się z nią stało!
Pospiesznie upchnął do kieszeni kartkę z wiadomością od Rukii, po czym ruszył ku miejscu, gdzie swe biuro miała Concordia. Musiał natychmiast odnaleźć Arthura.
Także w tym przypadku w nosie miał jakiekolwiek zasady i z impetem otworzył drzwi do pomieszczenia. Zamykając je za sobą, dostrzegł szatyna wertującego dokumenty w katalogu, który był jednym z wielu stojących na półce w głębi biura.
- U Byakuyi też jej nie ma? – Teishinri oderwał wzrok od papierów, patrząc na zdyszanego Ichigo.
- Nie. Masz tę wiadomość od Concordii? – zapytał, podchodząc do niedawno poznanego Boga Śmierci, który odłożył katalog na półkę. Kiedy przytaknął, Kurosaki wyciągnął ku niemu rękę – Mogę ją zobaczyć jeszcze raz?
- Jasne. Trzymaj – Arthur, nie kryjąc zdziwienia nagłym zainteresowaniem Ichigo dotyczącym kawałka papieru, pogrzebał po kieszeniach i podał rudzielcowi wiadomość od Jujitori.
Rudzielec mruknął pod nosem „dzięki" w stronę kolegi po fachu, po czym zaczął przyglądać się kartce. Obracał ją w różne strony, czytał wspak, szukał jakiegoś schematu.
- Wciąż nie rozumiem – westchnął szatyn, opierając się o biurko i obserwując Kurosakiego. – „Na niewinnych ciążą zarzuty"... Gdyby było coś ważnego, Concordia powiedziałaby mi o tym!
- Ufasz Concordii? – zapytał rudzielec, niby od niechcenia, wciąż gapiąc się w bezładnie rozplanowany tekst.
- Co... co to w ogóle jest za pytanie? – Teishinri poczerwieniał nagle. Podszedł do brązowookiego wyraźnie spięty.
- A Concordia darzyła cię ogromnym zaufaniem, jeśli powierzyła ci tak trudne zadanie.
- Do czego zmierzasz, Ichigo? – Arthur założył ręce na piersiach, prostując się i patrząc wprost w orzechowe oczy Kurosakiego.
- Masz rację. Powiedziałaby ci wprost coś ważnego, bo ci ufała. Tobie, ale nie wszystkim wokół.
Ichigo przygryzł wargę, karcąc się w myślach. Przecież to samo mógł powiedzieć o nagłym zniknięciu Rukii. Wierzył, że ufała mu na tyle, aby powiedzieć, że coś zadziało się po drodze, że musi się z kimś spotkać, żeby nawet uprzedzić Ukitake...
„Ufała tobie, ale nie wszystkim wokół"... „Zostawiam wam wiadomość dotyczącą tego, że nie miałam racji; źle odczytałam intencje"... Zostawiła wiadomość. Pomyliła się w czymś. Ktoś ją zwiódł. „Nie wszystkim wokół"...
- Taką kartkę Rukia zostawiła mi dziś rano – nagle rudzielec wyciągnął zaszyfrowaną wiadomość od Kuchiki i podał ją Teishinriemu.
Szatyn wziął kartkę do ręki i próbował odczytać wiadomość. Zmarszczył brwi, przyglądając się bacznie istnemu chaosowi na tym kawałku papieru, aż wreszcie westchnął zrezygnowany.
- Nie mam bladego pojęcia, co tu jest napisane – odparł, oddając Kurosakiemu kartkę.
- „Jestem u Kapitana". Odczytałem tę wiadomość, bo patrząc na ten pierdolony szyfr, starałem się myśleć jak ona. Może nie znamy się siedemnaście lat, ale mam pewien obraz tego, co Rukia mogła mieć w głowie, konstruując te pokraki.
Zielonooki wziął do rąk wiadomość od Concordii i zaczął się jej intensywnie przyglądać, chodząc po biurze. W pewnym momencie, będąc plecami do rudowłosego Boga Śmierci, zatrzymał się w pół kroku i zamarł.
- Arthur? Wszystko w porządku?
Teishinri nie odpowiadał. Stał wciąż w tym samym miejscu, nie spuszczając wzroku z kartki. Zniecierpliwiony Kurosaki podszedł do niego i przyjrzał się mu uważnie. Zrobiło mu się tak jakoś nieprzyjemnie, gdy zobaczył, że twarz szatyna pobladła, a na jego skronie wstąpiły pierwsze kropelki potu.
- Ichigo – wydusił z siebie wreszcie, wciąż nie odrywając wzroku od wiadomości. – Układ tekstu nie jest przypadkowy. Spójrz na pierwsze litery wierszy.
Rudzielec pochylił się nad kartką, raz jeszcze rozczytując pismo Concordii. Odczytawszy ukrytą wiadomość, odsunął się o krok od Arthura, o mało co nie wpadając na biurko. Czuł, jakby serce na chwilę zamarło w jego piersi, by po chwili uderzyć boleśnie w żebra.
- Że co, kurwa?!
Litery inicjujące każdy z wierszy ułożyły się w słowo, o którym nigdy, przenigdy nie pomyślałby w kontekście swoich nakama.
ZDRAJCA.
Kiedy zorientowali się, że sprawa zaczyna się niebezpiecznie komplikować, Arthur wygrzebał z kieszeni klucze do biura, po czym przesunął biurko wraz z dywanikiem, na którym stało, a pod którym znajdował się właz do podziemnej części pomieszczenia zabezpieczony solidnym zamkiem.
Pod podłogą znajdowało się coś, co Kurosakiemu przypominało czasy, gdy w jego gimnazjum remontowano salę informatyczną. Ciemne pomieszczenie oświetlał niewielki kinkiet uruchamiany linką tuż przy zejściu, a wtedy oczom ukazywały się dwa biurka. Na jednym z nich znajdowały się porozkładane bezładnie narzędzia i jakieś elementy elektroniki, zaś na drugim stał komputer wyglądający na dość leciwy. Przy obu biurkach puste, drewniane skrzynie robiące za siedziska. Pod ścianami stał metalowy regał, na którym umieszczone zostały mniejsze pudła i pudełka.
- To warsztat? – Ichigo rozejrzał się po pomieszczeniu, zastanawiając się, jak taka graciarnia miałaby im w tym momencie pomóc.
- Dla wścibskich to warsztat – odparł Arthur, podchodząc do komputera i uruchamiając go. Opadł na jedną ze skrzyń, w drugą, stojącą obok klepiąc kilkukrotnie ręką, tym samym zachęcając rudzielca, aby usiadł obok niego. – Postronni nie znajdą tu nic ciekawego.
Wbrew pozorom stwarzanym przez stary, kineskopowy monitor i pożółkłą obudowę, komputer uruchomił się szybko i umożliwił Teishinriemu zalogowanie się za pomocą jakiejś dzikiej kombinacji znaków.
- To chyba nielegalne, Arthurze – nagle za plecami młodzieńców pojawił się Kapitan Kuchiki, także patrząc w ekran.
- Nawet nie próbujesz udawać, że ci to przeszkadza, Byakuya – odparł Arthur, uruchamiając wiersz poleceń i zaczynając wpisywać znane sobie komendy.
- Ichigo, Abaraia nie ma na terenach mojej Dywizji. Nie jestem w stanie też znaleźć jego energii duchowej.
- Kolejna zaginiona osoba – westchnął Kurosaki, zerkając na bruneta. – Gdziekolwiek jest Renji, mógł się wpieprzyć w niezłe bagno.
I przy okazji władować w nie Rukię.
- Nawet jeśli nie jesteśmy w stanie namierzyć ich energii duchowej, możemy odnaleźć ślad duchowy ich pieczęci.
- Pieczęci? – Ichigo jeszcze mocniej zmarszczył brwi.
- Tych nakładanych na Poruczników i Kapitanów. Concordia jej nie miała ze względu na chorobę, Rukia-san nie ma jej ze względu na rangę, ale na pewno ma ją Renji. Spójrzcie sami.
Teishinri wpisał ciąg komend, który zawierał także imiona i nazwiska Poruczników Trzeciej, Dziewiątej i Dziesiątej Dywizji, a po chwili oczom zebranych ukazała się mapa Dworu Czystych Dusz. Na jednym z budynków zamigotały trzy kropki.
- No tak, mają libację – westchnął szatyn. – Tak to mniej więcej działa.
- Jesteś w stanie zlokalizować w ten sposób Abaraia? – Byakuya z cichym niedowierzaniem patrzył w to, co działo się na ekranie monitora. Wyglądało na to, że czuł się niezręcznie, będąc świadkiem takiego wykroczenia, które w przeszłości osobiście by ścigał.
- Spróbuję.
Oficer XIII Dywizji ponowił komendę, tym razem zmieniając dane na te przynależące do Porucznika VI Dywizji, lecz kiedy zatwierdził polecenie, na ekranie zaczęły się pojawiać ciągi liczb i znaków, zaś mapa zaczęła migotać, jakby wszystkie piksele na niej oszalały.
- Pierwszy raz widzę coś takiego – Arthur zdecydowanie nie brzmiał jak zadowolona osoba. – Ukrycie energii duchowej manifestuje się komunikatem „not found", więc albo ktoś zorientował się, że grzebiemy mu po bazie, albo...
- ... albo stało się coś naprawdę złego – dokończył Ichigo, wstając i zaczął przechadzać się po piwnicy, intensywnie myśląc nad rozwiązaniem.
W głowie wciąż dudniło mu, niczym werbel wojskowy, słowo „zdrajca". Nie umiał go przypisać do żadnej z osób, o których była mowa. Pomijając fakt, że Rukię odrzucił z tej wykreślanki na wstępie, to gdy myślał o Abaraiu, bardziej martwił się o niego niż wierzył w jego złe zamiary. Bo nawet jeśli, to jaki miałby mieć motyw?
Bez przesady. Rukia nie jest słaba. Co się stało? Wpadli w pułapkę? Razem czy niezależnie od siebie? Bo nawet jeśli Renji... Nie no, kurwa, nie podniósłby na nią ręki!
Wówczas przypomniał sobie, że ten sam Renji nie miał większych obiekcji do egzekucji Rukii, dopóki Zangetsu nie przemówił mu do rozsądku.
- Mam jeszcze jeden pomysł – Kurosaki spojrzał na pozostałych. – Kiedyś, w podobnie beznadziejnej sytuacji, udało mi się odnaleźć Rukię poprzez jej duchowy ślad. Przez to, że przebicie jej Zabójcą Dusz obudziło moje własne moce Boga Śmierci, nasze cząsteczki duchowe są podobne.
- Cholera, rzeczywiście! – Teishinri poderwał się ze skrzyni, po czym zaczął wyłączać wszystkie aplikacje oraz komputer, a gdy skończył, ruszył w stronę wyjścia z piwnicy. – Tylko ta pogoda...
- Shunpo w tych warunkach w ogóle się nie sprawdza – westchnął Ichigo, wygrzebując się z podziemnego pomieszczenia tuż za Arthurem i robiąc miejsce Byakuyi, by po chwili wraz z nimi przywrócić biuro Concordii do poprzedniego stanu.
- Kiedy o tym wspomniałeś, Ichigo – szatyn sięgnął po jedną ze skrzynek znajdującą się w szafce pod biurkiem Jujitori – Przypomniałeś mi o istnieniu pewnej rzeczy.
- Jesteś marny w posługiwaniu się demoniczną magią. Gdziekolwiek jest Rukia, istnieje szansa, że jej położenie może się zmieniać, więc udam się w drogę z tobą – dodał Byakuya, posyłając rudzielcowi znaczące spojrzenie.
- Byakuya... jesteś pewien? – Teishinri wyciągnął ze skrzynki znajome Kurosakiemu narzędzie.
Była to drewniana laska, choć wielkością przypominała raczej różdżkę. Zwieńczona była na szczycie czymś na kształt ptasiej czaszki. To dzięki temu narzędziu Zastępczy Bóg Śmierci poszybował ku uwięzionej Rukii, by wylądować tuż przed nią na kolanach i oświadczyć, nie patrząc jej nawet w oczy, że przybył, by ją ocalić.
- Ja pierdolę, jak nie jedno Kuchiki na barana, to drugie – westchnął Ichigo, wziąwszy od Arthura artefakt rodu Shihōin. – Gorsi jesteście jak rzep na psiej dupie.
[MUZYKA: opcjonalnie, ale polecam!]
https://youtu.be/jVh6l7l_ulE
Na dziedzińcu przed barakami XIII Dywizji było pusto. Kto nie musiał, nie wychodził prosto w lodowate szpony wściekłej zamieci.
Arthur stał bokiem do skonsternowanego Kapitana Kuchiki i równie speszonego Kurosakiego, który czekał, przyklęknąwszy na jedno kolano, trzymając w dłoni bezimienny artefakt, który już oplótł jego rękę i rozwinął okazałe skrzydło. Szatyn, choć sytuacja była poważna, próbował ukryć głupkowaty uśmieszek, gdy dostojna głowa rodu Kuchiki wdrapała się na plecy rudego Boga Śmierci.
- Gotów? – rudzielec, przygotowując się do odbicia się od ziemi, jedną rękę położył na twarzy w sposób, jakby chciał przywołać maskę Pustego.
- Gotów – odparł brunet; był wyraźnie zażenowany sposobem, w jaki przyszło mu podróżować, lecz nie było innej metody, by mieć ciągły kontakt z energią duchową Kurosakiego.
Obu łączyła determinacja, by odnaleźć tę samą, tak bliską im osobę.
- Wracajcie cali i zdrowi ze wszystkimi zaginionymi! – na odchodne, a w zasadzie na odlotne Teishinri pomachał im, gdy Ichigo wzbił się w powietrze pośród rozszalałej śnieżycy, mknąc po ścieżce utkanej z czerwonej nici, której nie były w stanie zerwać ani upływ czasu, ani wszelkie przeciwności, ani sama śmierć.
Podróż była trudna i oporna. Koszmarne warunki pogodowe stanowiły nie lada problem. Porywisty, zimny wiatr miotający śniegiem spadającym ku zamarzniętej ziemi oraz wzbijający ten opadły już wcześniej skutecznie utrudniał poruszanie się i ograniczał widoczność.
Współpraca energii duchowych Kurosakiego i Kapitana Kuchiki, choć nie zapowiadała się z początku dobrze, szła zadziwiająco harmonijnie. Dzięki pomocy Byakuyi Ichigo był w stanie podążać śladem duchowym Rukii i mógł skupić się na względnie bezpiecznym i szybkim locie, zaś Byakuya stabilizował energię duchową Zastępczego Boga Śmierci, przez co rudzielcowi nie urywał się trop, a demoniczne skrzydło miało stały dopływ stabilnego i wysyconego reiatsu.
Ichigo mrużył oczy i zaciskał zęby, starał się utrzymać stabilny lot. Kapitan Kuchiki rozglądał się, pośród zawiei usiłując dostrzec cokolwiek, co mogłoby stanowić wskazówkę. Droga dłużyła się w nieskończoność. Dawno już minęli tereny Rukongai, w tym najodleglejszych jego dystryktów. Mimo piekielnego orkanu i świadomości pchania się w odmęty białej śmierci Kurosaki leciał zdecydowanie i nie poddawał się podmuchom wiatru.
Wszystkie jego myśli krążyły wokół jednej osoby. Nie liczyło się w tym momencie dla niego nic innego, jak tylko jej bezpieczeństwo.
- Ślad się kończy – rudowłosy stopniowo zniżał lot, podążając za wstęgą, która prowadziła go pomiędzy górskie szczyty.
Kurosaki starał się upatrzyć dogodne miejsce do lądowania. Szybował ostrożnie ku ziemi. Wiatr nieznośnie gwizdał w mu uszach.
Spomiędzy burzy śnieżnej wyłonił się znajomy kształt. Potężna, biała paszcza o gęstej, karmazynowej grzywie wystrzeliła w ich stronę.
- Zabimaru – Byakuya rozpoznał formę Bankai swego Porucznika. – Wygląda na to, że wpadli w tarapaty.
Pomimo bruneta siedzącego na plecach, Ichigo wolną ręką sięgnął po miecz, trzymając go w gotowości. Widząc, że paszcza Zabimaru zbliża się do nich, nabrał powietrza w płuca i ryknął co sił ku białej, skąpanej w zamieci ziemi:
- Rukia! Jesteś tam?! RUKIA!
Nagle potężna, biała paszcza, która zdawała się spieszyć im z odsieczą, uderzyła z pełnym impetsem w Kurosakiego. Zaczęła spychać ich coraz niżej, dotkliwie kalecząc obu mężczyzn uderzeniami i ostrymi zębiskami.
Zaskoczony Ichigo usiłował odepchnąć kły Zabimaru, lecz wystarczyła chwila nieuwagi, a czerwony strumień energii duchowej uderzył w nich, ciskając nimi wprost w skalistą, zaśnieżoną zmarzlinę w akompaniamencie głuchego huku.
Granatowoołowane niebo spoglądało na biel przyoblekającą się w szkarłat krwi. Coraz większy obszar śniegu był splamiony świeżą posoką. Paszcza Zabimaru ostatni raz uderzyła w strąconych na ziemię Bogów Śmierci, po czym poszybowała tam, skąd przybyła.
Wiatr nieznacznie ucichł, lecz jego potworne wycie niosło się po górach makabrycznym echem. Nieruchoma, wzburzona zaspa, niczym wulkan przyozdabiała się czerwienią. Cień strzelistych wzgórz skąpał dolinę w zimnym, ciemnym uścisku, pośród którego rozlegał się jedynie triumfalny, donośny śmiech.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro