Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXIV - Słowa, których nie było

Oczy zaszły mu łzami. I to nie przez pył, który wzbijał się w powietrze, nie przez wysiłek, którym było przemieszczanie się po ruinach, przemykanie między walącymi się stropami, będąc rannym. Odpychając z całej siły drobną Boginię Śmierci od siebie, stracił ją z oczu.

Wiedział, że nie jest w stanie umknąć tej lawinie. Wiedział, że w ten sposób pogrzebie ich oboje. A przecież przysięgał, że będzie ją chronił!

Nawet za cenę własnego życia.

Potem był już tylko potworny ból. Fragmenty budowli przygniatały jego ciało, raniąc je jeszcze mocniej. Ledwie mógł oddychać. Starał się wyczołgać spod sterty gruzu, resztkami sił zrzucając z siebie tyle, ile mógł, lecz zdawał sobie sprawę ze swego beznadziejnego położenia. Ciężko ranny, podduszony, wykrwawiający się powoli modlił się jedynie o to, by Rukia była bezpieczna.

Nie wiedział, ile godzin upłynęło, gdy usłyszał jej głos wykrzykujący jego imię w ten sposób, który powodował, że wszystko się w nim buntowało, pragnąc ukoić ból tej drobnej brunetki.

Był wycieńczony. Kiedy wzięła go w ramiona, szlochając głośno, nie mógł poruszyć żadnym mięśniem. Czuł się skrajnie bezsilny, gdy jej łzy skapywały na jego brudną od krwi i pyłu twarz, gdy zwyzywała go od czci i wiary.

I choć tajemnicze, kojące światło w oddali zapraszało go do siebie, odrzucił je, słysząc słowa, które sprawiły, że jego serce zabiło mocniej:

- Ty pieprzony egoisto... Jak mogłeś pomyśleć, że będę chciała tak po prostu żyć bez ciebie?...


Poderwał się gwałtownie, słysząc znów ten przeraźliwy krzyk. Rozejrzał się. Nie był jednak w ruinach Las Noches, lecz w Społeczności Dusz, w pokoju tej małej, czarnowłosej wiedźmy. A krzyk, który usłyszał, w istocie był przeraźliwie wyjącym podmuchem wiatru szalejącego na zewnątrz.

Przetarł oczy, wzdychając ciężko i patrząc w stronę okna. Pogoda była naprawdę paskudna. Pomimo wczesnej pory niebo było ciemne od ciężkich, śniegowych chmur. Gwałtowny wiatr wzbijał z ziemi śnieg, podrywając go i ciskając go w każdy odsłonięty kawałek ciała nieszczęśników znajdujących się na zewnątrz oraz oblepiając okna i ściany budynków.

Wzrok orzechowych oczu powędrował w stronę jej łóżka; było puste, zaś na poduszce leżała wiadomość okraszona tymi irytującymi bazgrołami.

Rudzielec sięgnął po kartkę i pochylił się nad nią, ziewając przeciągle i przeklinając w myślach tę małą francę. Że też kazała mu rozwiązywać kolejny debilny rebus, który miał być szyfrem umożliwiającym mu odkodowanie tego, co miała mu do zakomunikowania.

„Jestem u Kapitana."

- Niech cię szlag – burknął, składając kartkę i odkładając ją na miejsce. Wygrzebał się z pościeli, przeciągając się i słysząc, jak strzelanie w jego stawach pięknie harmonizuje z zimową zawieruchą rozśpiewaną lodowatym dyszkantem.

Tylko ta idiotka mogła wymyślić jakiś popierdolony szyfr, żeby zapisać kilka jebanych słów.

Z racji tego, że nie pozostawiła mu żadnych wskazówek ani instrukcji, postanowił ogarnąć się i jakoś odnaleźć drogę do kapitańskiego biura, bo tego już Kuchiki nie raczyła objaśnić.


Jego głowę wciąż zaprzątały wydarzenia minionego dnia. Chociaż dał sobie noc na przetrawienie tego wszystkiego i przespanie się z tym, wciąż nie wszystko rozumiał. Przede wszystkim miał do siebie żal, że nie był w stanie pomóc Concordii inaczej niż ją zabić.

A to, co stało się, gdy Arthur chciał wstać z jej ciałem, było jeszcze bardziej zagadkowe.


Z rozszarpanej ciosem Zangetsu piersi martwej dziewczyny zdawało się uchodzić coś dziwnego, eterycznego, przypominającego snop jasnego światła spowitego mgłą. Unosiła się ona wąską strużką do góry, a gdy zbliżył się do niej, nagle ta sama strużka przypominająca dym ze zgaszonej świecy buchnęła wręcz, osnuwając ich, by uformować istotę przywodzącą na myśl wspomnienie ognistego ptaka na wzgórzu Sokyoku.

Było to jednak coś zgoła odmiennego; ptak ten zdawał się być wielkim obłokiem, zza którego świeci słońce; feeria jasnych i ciemnych smug sprawiła, że wzrok wszystkich zgromadzonych wokół ciała Jujitori skupiły się tylko i wyłącznie na tej przedziwnej istocie.

Dwugłowy, majestatyczny orzeł, rozpostarłszy skrzydła, załopotał nimi, po czym pochylił się nad nimi. Wzrok czujnych oczu jednego i drugiego łba szukał konkretnych osób. I gdy jeden odnalazł Ichigo, drugi zaś Rukię, oba dzioby rozwarły się, zapiawszy zwycięsko.

Nim zdążyli jakkolwiek zareagować, nie rozumiejąc, co się właściwie dzieje, mglisty orzeł ruszył wprost na nich, a gdy jego dzioby zetknęły się z ich piersiami, ptak po raz ostatni zatrzepotał skrzydłami; zdawał się przeniknąć ich ciała, by po chwili rozpłynąć się w niebycie.


Po tamtym wydarzeniu nie czuł się ani nagle natchniony, ani lepiej, ani gorzej; ot, jakby po prostu lodowatym wiatrem mu za kołnierz nawiało. Kiedy rozmawiał z Rukią o tym osobliwym zdarzeniu, ona także nie odnotowała żadnych nadnaturalnych odczuć.

Także Arthur nie umiał znaleźć słów na to, co się wydarzyło. Zaprzeczył, jakoby miał to być Zabójca Dusz Concordii lub jej wewnętrzny Pusty. Wspominał coś o pewnej teorii, lecz zaznaczył, że musiałby zagłębić się w temat, bo nigdy wcześniej nie miał z takim zjawiskiem do czynienia.

Może i w tej materii wciąż był ciemny jeszcze bardziej niż włosy tej przeklętej, małej wiedźmy wpieprzającej się wszędzie tam, gdzie tylko miała okazję doprowadzić go do kurwicy, lecz przynajmniej wyjaśniło się kilka innych kwestii.

Doprowadziwszy się do względnego porządku, ruszył przez tereny XIII Dywizji, szukając kapitańskiego biura. Niebo spowite ciemnymi chmurami oraz zimny, dokuczliwy wiatr targający drobnymi płatkami śniegu zdawały się być mu w tym momencie błogosławieństwem, chroniąc jego rudą łepetynę przed przegrzaniem od natłoku myśli.


- Zawiodłem ją w tak ważnym aspekcie – siedząc ze spuszczoną głową nad kubkiem parującej herbaty, Arthur wpatrywał się w napar, jakby szukał tam odpowiedzi na nurtujące go pytania.

- Mówisz o... egzekucji? – Kurosaki nigdy nie był mistrzem taktu, więc w tak delikatnej materii postanowił użyć określenia, które dzień wcześniej padło z ust szatyna. – Trzeci warunek, nie?

- Dokładnie – odparł szatyn, wzdychając ciężko. W jego głosie było coś wyjątkowo ponurego.

- Trudno jest w końcu podnieść miecz na własną siostrę – po tym trywialnym stwierdzeniu Rukii Arthur podniósł głowę, patrząc na nią pytająco.

- Siostrę? – po raz pierwszy od momentu, gdy Jujitori wydała z siebie ostatnie tchnienie, na twarzy zielonookiego zamajaczył cień uśmiechu.

- To nie jesteście rodzeństwem?

Ichigo patrzył to na Rukię, to na Arthura. Sam przypuszczał, że Concordia i Arthur to rodzeństwo, co podpowiadała mu ich specyficzna, niezbyt japońska fizjonomia, bardzo podobne oczy i akcent, choć rzeczywiście, kiedy tak obserwował, jak jedno patrzy na drugiego, rzeczywiście coś krzyczało wewnątrz jego głowy, że to nie jest relacja brata i siostry, a przynajmniej rodzeństwo nie powinno tak na siebie patrzeć.

- Fakt, jesteśmy w tym samym wieku, obchodzimy urodziny tego samego dnia, znamy się od zawsze, lecz nie jesteśmy rodzeństwem – szatyn na powrót wbił wzrok w swoją herbatę, a na jego twarz wstąpił delikatny rumieniec. – Nawet się nie przedstawiłem. Rukia-san, Ichigo-san. Nazywam się Arthur Teishinri, jestem żołnierzem czwartej rangi w XIII Dywizji.

To właśnie wtedy rudzielcowi coś zaświtało w głowie. Były to słowa Concordii, która wówczas napomknęła o genezie Gotei XIII, czyli o trzynastu Wielkich Rodach Szlacheckich:

„Kilka z nich nawet przetrwało. Niektóre z nich są na wymarciu, chociażby rody Teishinri czy Jujitori."

A gdy zapytał Arthura, kim w takim razie jest dla niego Concordia, odparł jedynie:

- Bardzo bliską, cenną przyjaciółką.


Wówczas zrozumiał, co powstrzymało Arthura, dlaczego Concordia musiała poprosić o pomoc właśnie jego. I wyglądało na to, że był to dokładnie ten sam powód, który podał Rukii dwa dni wcześniej, deklarując, że on także w tej sytuacji byłby bezradny:

„Trzeci warunek. Więź. Nie mógłbym, Rukia. Nie potrafiłbym."

Przystanął na moment pośród coraz mocniej szalejącej zamieci, bijąc się z myślami, bo w momencie, kiedy zaczął dochodzić do pewnego wniosku, przywołał do siebie znienawidzone myśli, które każdorazowo zdawały się być razami wymierzonymi rozgrzanym do czerwoności prętem prosto w jego serce.

Nakama.

Przygryzł wargę, zacisnął pięści, nerwowo potrząsnął głową. Dziękował niebiosom za ten koszmarny chłód, który mroźnym powietrzem smagał jego niezdrowo rozgrzaną twarz.

Uciekał wzrokiem w bok, burcząc pod jej adresem wymyślne obelgi, kiedy widział, że anektowała jego koszulki jako piżamy czy bezczelnie rozsiadała się na jego łóżku, lecz kiedy już został zwyzywany od rudych idiotów, marchwianych imbecyli oraz tym podobnych, ukradkiem zerkał na nią.

Jej atramentowe oczy w półmroku zdawały się być bezkreśnie ciemne niczym wodna toń w bezchmurną, pogodną noc. Pojedyncze, przydługie kosmyki czarnych włosów, wyczochranych po całym dniu, opadały na jej bladą, lekko zarumienioną twarz. Rukia sama z siebie była drobna, a siedząc w zbyt dużej, męskiej koszulce oparta o ścianę, czytając książkę lub pisząc coś w skupieniu, wyglądała zupełnie inaczej.

To było dla niego na swój sposób intymne. Nawet przy Inoue czy jego siostrach trzymała fason, choćby padała ze zmęczenia. Tymczasem w zaciszu jego pokoju, mniej lub bardziej świadomie, odkrywała przed nim swoje mniej dumne oblicze.

I to właśnie było jego ogromną słabością, do której sam przed sobą z trudem się przyznawał.


Wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi i przeczesując dłonią wilgotne jeszcze włosy. Owionął go chłód ciągnący od uchylonego okna. Po gorącym prysznicu, który rozluźnił jego spięte po trudnym dniu mięśnie, takie zderzenie z rześkim powietrzem było otrzeźwiającym doznaniem.

Rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając tej małej awanturnicy. I gdy ujrzał ją siedzącą na jego łóżku i czytającą książkę, zamarł w pół kroku. Przymrużył oczy, ale wzrok nie mylił go; spomiędzy opadających na twarz brunetki kosmyków włosów ujrzał podejrzany błysk w jej tęczówkach.

Rzadko widywał ją wzruszoną, a na pewno nie przez jakieś pieprzone romansidło. Przyglądając się dłużej dostrzegł, że zdecydowanie pochłoniętej lekturą Rukii kilka z tych kosmyków musiało wejść do oczu, a ona była zbyt zaabsorbowana fabułą książki, by chcieć się od niej odrywać dla tak prozaicznej czynności jak odgarnięcie włosów z oczu.

Nie wiedział nawet, kiedy jego ciało włączyło autopilota. Zbliżył się do łóżka, zaś dosiadłszy się cicho obok zaczytanej kobiety, przysunął się do niej i sięgnął ręką ku jej twarzy, a gdy jego dłoń dotknęła jej włosów, poczuł gwałtowne, bolesne uderzenie książką prosto w nos.

- CO TY WYPRAWIASZ, PIEPRZONY ZBOCZEŃCU?!

- PIERDOL SIĘ, RUKIA! TO BOLAŁO!

- MUSISZ SIĘ TAK CZAIĆ, TCHÓRZU?!

- NIE UMIESZ SOBIE NAWET WŁOSÓW ODGARNĄĆ Z OCZU, NIEDOJDO!

- Co?

- Co?

Gdzieś zza okna, od strony ulicy, usłyszeli głośny rechot podchmielonych przechodniów, którzy nie szczędzili niewybrednych komentarzy na temat zasłyszanej sytuacji:

- Hej tam, tylko się zabezpieczcie!

W tym momencie Kurosaki nie wytrzymał. Doskoczył do okna, otworzył je, namierzył wzrokiem delikwentów i ryknął na całe gardło:

- WYPIERDALAĆ MI STĄD ALBO BĘDĄ WAS SZUFLAMI Z ASFALTU ZBIERAĆ!

Po czym raptownie zamknął okno i opadł na łóżko, dysząc ciężko.

- I czego się śmiejesz?! – prychnął, słysząc ten wredny chichot Rukii. Spojrzał na nią z wyrzutem, założywszy ręce na piersiach.

- Kto by pomyślał, że z ciebie taki świętoszek? – posłała mu swój kpiący uśmieszek numer piętnaście, odkładając książkę na parapet i opierając się wygodniej o ścianę.

- Kto by pomyślał, że z ciebie taka leniwa baba, która woli siedzieć i ryczeć, bo jej włosy powłaziły do oczu zamiast je po ludzku odgarnąć.

Nie słysząc z jej strony żadnego protestu ani durnowatej uwagi, zaniepokoił się. Spojrzał na nią, a widząc jej minę, poczuł, jak przechodzi go dreszcz.

- Serio. I tylko o włosy w oczach chodziło, tak?

- No a nie?

- Idiota. – prychnęła na odchodne, kierując się w stronę swojej szafy i zatrzaskując za sobą jej drzwiczki.


To nie był jedyny raz. Z trudem przyznawał się sam przed sobą, że ta filigranowa brunetka budziła w nim bardzo niechciane, niewygodne uczucia. I nie potrzeba było tu półmroku, tajemniczych cieni padających na jej twarz czy zbyt dużej koszulki na jej drobnym ciele.

Zwolnił kroku, widząc siedzibę Kapitana XIII Dywizji. Musiał jakoś opanować ten niechciany natłok wspomnień, które czasami chciał usunąć z pamięci, lecz z drugiej strony pragnął, by towarzyszyły mu już na zawsze, choćby zapomniał, jak ma na imię.


- Te dwa tygodnie to nie był deszcz. To był pieprzony potop. A ty wciąż trzymałaś mnie za rękę i nie pozwoliłaś mi zatonąć.

Nawet jeśli próbowałby zwalić swoją reakcję na dwa tygodnie trudnej, nierównej walki ze śmiercią, zdawał sobie sprawę, że okłamałby sam siebie. Widząc łzy spływające na niezdrowo zaczerwienione policzki Rukii, kiedy tak wpatrywała się w niego, przygryzłszy wargę, jego instynkt nakazujący mu chronić krzyczał, że ma chronić tę drobną kobietę także od łez.

I ten sam instynkt sprawił, że wziął ją w ramiona i nachylił się do niej, nie spuszczając z niej wzroku. Miał wrażenie, jakby świat na chwilę zatrzymał się, kiedy jedna dłoń Rukii wczepiła się w koszulkę na jego torsie, delikatnie pociągając go ku sobie, zaś druga ląduje na jego karku.

Choć spodziewał się, że zaraz może dostać w łeb na ostudzenie emocji, nic takiego nie nastąpiło. Widział, jak przymyka oczy, zbliżając się do niego. Jej drobna dłoń przesunęła się z jego karku wyżej, błądząc w jego gęstych, rudych włosach.

Nagle duszna przestrzeń między nimi, skąpana w ich oddechach, w cieple bijącym z ich ciał, skurczyła się do tego stopnia, że jego spierzchłe wargi napotkały jej różane, delikatne usta.

Zawahał się. Wiedział, że być może będzie żałował tego do końca życia, lecz zdawszy sobie sprawę, że to pragnienie wynika z obustronnej tęsknoty, z krzyku spragnionych serc, odrzucił na bok wszelkie zbędne myśli i musnął jej wargi.

I właśnie wtedy do pokoju wparowała reszta jego rodzinki.


Tuż przed wejściem do budynku zatrzymał się, pozwalając zimnemu wiatrowi smagać okryte części swojego ciała jak najdłużej i jak najmocniej. Zdawał sobie sprawę, że gdy Rukia zobaczy go w takim stanie, do końca roku co najmniej nie pozbędzie się jej durnych docinek o rozszerzonym repertuarze.

Był wściekły, był zagubiony i tak kurewsko osamotniony w tym wszystkim. Już po raz drugi cudem uniknął śmierci ze świadomością, jak bardzo tchórzy. Czuł się okropnie, kiedy wspominał chwile, gdy jako ostatnie w świadomości majaczyły mu obecność Rukii oraz myśl, że już nigdy nie powie jej dwóch prostych słów. Odejdzie, nie mówiąc jej nigdy o swej najskrytszej tajemnicy.

A jednocześnie wiedział, że przecież jej serce należy do kogoś innego i nie zamierzał z własnych, egoistycznych pobudek tego bezcześcić.


- Kurosaki-san? Wszystko w porządku?

Dopiero głos Kapitana Ukitake, który wyszedł na zewnątrz, przywołał go do rzeczywistości. Podniósł się pospiesznie, mając nadzieję, że to gorączkowe zanurkowanie rozognioną od niechcianych myśli głową wprost w zaspę nie wyglądało nazbyt idiotycznie.

- Cholernie tu ślisko – udając, że był to wypadek, zaczął otrzepywać się ze śniegu, po czym spojrzał na Jūshirō. – Zastałem Rukię?

- Mógłbym zapytać o to samo – westchnął białowłosy, opierając się o próg.

Kurosaki miał wrażenie, że coś w nim właśnie z lekka umarło.

- Jak to? Zostawiła mi wiadomość, że...

- ...tak, byliśmy umówieni i czekam na nią od ponad dwóch godzin.

Pomyślał, że może zabłądziła gdzieś, miała coś do załatwienia. No przecież Rukia nie zniknęłaby ot tak bez powodu!

A jednak. Nie był w stanie zlokalizować jej energii duchowej. Czując, jak serce podchodzi mu do gardła, już miał coś powiedzieć, gdy usłyszał za sobą ciężkie dyszenie i pospieszne kroki tłumione przez śnieg.

- Kapitanie... - wysapał Arthur, który przystanął tuż obok rudzielca, rozgorączkowanym wzrokiem patrząc na dowódcę. – Condie... ciało Concordii zniknęło!...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro