Rozdział XXIII - Ufam ci, nie schrzań tego
Piętno ciemnych, zbliżonych kolorem do ołowiu ciężkich, śniegowych chmur wisiało tamtego dnia nad Rukongai. Choć zbliżało się południe, w cieniu wzgórz otaczających dolinę u stóp góry Koifushi, skąpaną w zimnym, białym puchu, było szaro i przygnębiająco.
Wszechobecna pustka zamarzniętej ziemi, która ponad dwa tysiące lat temu skosztowała niewinnej krwi, milcząca przez wieki o dawnej zbrodni, potęgowała jedynie uczucie osamotnienia, kiedy stanęło się pośród łysych gałęzi drzew drżących od lodowatego wiatru, jakby one także lękały się nadchodzących wydarzeń. Nawet śnieg nie miał odwagi spaść na biały grunt. Zawisł gdzieś w niebiosach, nie chcąc mieszać się w to, co lada moment miało mieć tutaj miejsce.
Kamieniste zbocza góry także były przykryte śniegiem, przez co nie widać było wydeptanej przez wiele dusz ścieżki wiodącej do doliny. Arthur, trzymając pod rękę Concordię, szedł powoli, uważając na każdy krok. Milczeli. Wszelkie ważne kwestie zostały poruszone dzień wcześniej. Wszystko, co winno zostać wyjaśnione, zostało objaśnione. Wszystkie bieżące sprawy były doprowadzone do końca lub poprowadzone tak, by w razie niepowodzenia tej kontrowersyjnej terapii następcy zajmujący się nimi nie mieli zbytnich trudności.
Pozostała przytłaczająca cisza, pośród której rozlegały się jedynie jękliwy szum wiatru oraz skrzypienie śniegu pod butami Bogów Śmierci. Miecz, który przez ostatnie dni służył Concordii za laskę, spoczywał teraz w pochwie przytroczonej do jej pasa; odpoczywał przed ostatnią być może walką, zaś jego właścicielka najwyraźniej wolała przedramię szatyna.
- Przepraszam – to właśnie chłopak przerwał milczenie. Nie patrząc w stronę dziewczyny, starał się zachować pozory spokoju. – To mogłoby się dawno skończyć, gdybym-
- Dajże wreszcie temu spokój, co? – westchnęła dziewczyna, także nie patrząc w stronę rozmówcy. Czując, że grunt pod nogami zrobił się bardziej grząski, złapała się mocniej przedramienia Boga Śmierci. – Nigdy nie winiłam cię za to, co się stało. Nie mieliśmy na to żadnego pieprzonego wpływu, więc przestań tu zapodawać smęty, bo mi wszystko więdnie.
- Wybrałaś sobie trudnego przeciwnika.
- Jestem tego świadoma. To będzie dobry test dla niego, czy energia duchowa Nikuyi nie napieprzyła mu w jego własnej.
Przed ich oczami już rozpościerała się ośnieżona dolina. I kiedy tak stali na skraju wzniesienia, spojrzenie jednych i drugich zielonych oczu spotkały się. W jednych i drugich dominował smutek. Jedne i drugie były przy tym pełne zrozumienia.
Nie pamiętała, do której w nocy siedzieli i rozmawiali. To nie był pierwszy raz, kiedy przyłapała się na tym, że przy tym rudym imbecylu czas płynął niezauważalnie. Nawet jeśli była to dość osobliwa sytuacja, bo jak od wielu miesięcy bezczelnie okupowała jego szafę, tak teraz mogła wreszcie pokazać mu, jak mieszka w Społeczności Dusz, kiedy nie jest u swojego brata.
Coś jej tam świtało z konserwatywnych, szlacheckich rozmów, że prawdziwa dama nie powinna wpuszczać do swojego pokoju obcego faceta, ale jakby nie patrzeć, to ona mniej lub bardziej świadomie zaczęła powolne zacieranie granic. Kiedyś warczał na nią, że to jego szafa. Potem nabijał się z jej lokum, a jakiś czas później, kiedy gościli Sado, Ishidę i Inoue, ze zdziwieniem obserwowała skonsternowaną minę Orihime, kiedy usiadła na łóżku tego naburmuszonego debila.
A jednak kiedy wspominała tamtą noc przed ostateczną bitwą z wojskami Aizena, miała pewne obawy co do tego, jak to się może skończyć. Z drugiej strony jednak wczorajsze zapewnienie, że są nakama, jakoś ją nieprzyjemnie uwierało.
Kiedy obudziła się rano, zobaczyła jedynie pusty futon, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej zasypiał ten rudy głąb, zaś na poduszce odnalazła wiadomość od niego.
Uszanowała jego prośbę i dlatego, zamiast towarzyszyć mu w drodze na wzgórze Koifushi, szła samotnie, zastanawiając się, czy jej przełożona celowo wybrała to miejsce. W końcu to tam Kaien z nią trenował i godzinami rozmawiał. Tam też doszło do pierwszego aktu załamania ładu Społeczności Dusz.
Na tym zakończyła się jej samotna wędrówka, gdy usłyszała za sobą znajomy, żeński głos:
- Poczekaj chwilę! Też idziesz obejrzeć ten jakże intrygująco zapowiadający się pojedynek?
Przystanęła i odwróciła się, by ujrzeć pospiesznie idącą do niej wysoką, biuściastą blondynkę o jasnoniebieskich, pogodnych oczach.
- Rangiku-san! – nie kryła zaskoczenia; była przekonana, że kwestia pojedynku Ichigo i Concordii pozostała w dość wąskim gronie, ale najwyraźniej się myliła. – Skąd ty...
- Powiedzmy, że mam swoje źródła – odparła tajemniczo Matsumoto, a kiedy zbliżyła się do brunetki, uściskała ją mocno. – Próbowałam do was dotrzeć, ale wszystko się pieprzy logistycznie przez te cholerne zamiecie. Słyszałam od Kapitana, co się stało i cieszę się, że wszystko już u was dobrze.
- U nas? – wydukała Kuchiki, odnosząc wrażenie, że pomimo panującego ziąbu zaczyna jej się robić podejrzanie gorąco w twarz.
- Kogo ty próbujesz oszukać? – jak zwykle bezpośrednia Rangiku zaśmiała się pogodnie, obejmując niższą Boginię Śmierci ramieniem, a po chwili klepiąc ją po plecach, kiedy ruszyły w dalszą drogę. – Wygląda na to, że nasza niewinna Rukia weszła w ten wiek!
- Rangiku-san!
Wiedział, że nie będzie go szukać i cieszył się, że uszanowała jego potrzebę pobycia samemu przed tak trudnym zadaniem. O ile jego moce były w stanie sprostać osobie, która od lat borykała się z zanikającym i niszczejącym reiatsu, tak wciąż miał opory przed zadaniem sojusznikowi śmiertelnego ciosu.
Zwłaszcza że ta mała, czarnowłosa wiedźma wyjawiła mu kilkanaście godzin wcześniej prawdę o tym, co działo się, kiedy leżał nieprzytomny po walce z Aizenem i jego świtą.
Dopiero wtedy zrozumiał, skąd w Byakuyi obudziła się ta chęć przeprosin i dlaczego inna inwazyjna, z metra cięta baba zdawała się znać ich aż za dobrze.
Concordia przyjęła na siebie cios, który miał go zabić. Skierowała mknące ku niemu ostrze Senbonzakury na siebie, ocaliła mu tym życie, a przez te dwa trudne tygodnie czuwała nad Karakurą i uprzedzała wszystkich w zwalczaniu Pustych.
To był właśnie jego dług. Nie rozumiał jednak, dlaczego za ocalenie jego życia ma odpłacić jej śmiercią. I wtedy właśnie przypominał sobie powód, dla którego nazywał Rukię wiedźmą.
„Ichigo, ty idioto. Tu nie chodzi o to, że w zamian masz ją zabić, tylko zrobić to, co ona wobec ciebie rok temu. Gdyby pozwoliła tej infekcji wykończyć swoją energię duchową, to byłby dla niej koniec. Pokonując ją, masz szansę na ocalenie jej życia. Zaufała ci, powierzyła ci swoją jedyną szansę, więc nie schrzań tego."
Dzięki niej odsunął od siebie myśli o sobie jako o przyszłym mordercy niewinnej dziewczyny i pojął swoją rolę tak, jak powinien ją pojąć od początku. W jednym jednak Concordia się pomyliła – miała powierzyć swoje życie komuś, komu ufa, ale bez zbytniej zażyłości. A on przecież w imieniu wypisane miał, by chronić.
W końcu jednak, tak jak ta mała, inwazyjna brunetka zmieniła całe jego życie, tak potrafiła zmienić jego nastawienie, kiedy się wahał. I w tym przypadku pomogła mu zrozumieć, że chronienie kogoś może mieć także dość specyficzne oblicze, jak miało to miejsce w przypadku nietypowej prośby Concordii.
Kiedy tak przemierzał kolejne metry pośród ośnieżonych rubieży Rukongai skąpanych w ciszy i łagodnym szumie lodowatego wiatru, nie potrafił nie uśmiechać się, gdy wspominał dzień, w którym Rukia pojawiła się w jego życiu.
No i wreszcie miał okazję zobaczyć, jak ta mała franca miesza w Seireitei. Widząc jej pokój, od razu rzuciły mu się w oczy dwie rzeczy – wszędobylskie, pieprzone bazgroły jej autorstwa oraz dwie ramki ze zdjęciami na komodzie. Na jednym z nich rozpoznał od razu siostrę Rukii, zmarłą żonę Byakuyi. Na drugim zaś zobaczył swojego kuzyna od strony ojca, Kaiena.
Gdzieś za nimi leżała zwrócona grzbietem do góry trzecia ramka. Nie był chujkiem wtykającym nosa nie w swoje sprawy, więc nie dopytywał, co tam może być. Najwyraźniej, jeśli Rukia zakryła to zdjęcie, miała ważny powód. Mogła na przykład nie chcieć widzieć zakazanej mordy Renjiego albo wstydziła się przed koleżankami, że ma zdjęcie swojego brata na takim miejscu.
To między innymi cenił w ich relacji. Zresztą pamiętał słowa, które padły tamtego pamiętnego siedemnastego czerwca, kiedy za sprawą tej drobnej brunetki jego serce, do tej pory spowite deszczem, zaczęło odżywać.
„Nie mam żadnego dobrego sposobu, by wejść w głąb twojego serca, nie plugawiąc go. Dlatego zaczekam. Pewnego dnia, gdy zechcesz o tym powiedzieć, powiesz mi. Zaczekam do tego czasu."
Szanowali swoje granice, swoje sprawy, swoje sekrety i choć nieraz sprzeczali się o terytorium, to jedno nie naruszyłoby celowo prywatności drugiego i nie wlazłoby z buciorami w najbardziej intymne sprawy i rozterki. Albo w temat zakrytego zdjęcia na komodzie.
A przecież i bez tego potrafiła obudzić w nim wolę walki i dać mu kopa, nie tylko fizycznego, kiedy zaczynał wątpić w sens tego, co robi. Podobnie było wtedy, gdy minionej nocy powiedział jej, że trudno będzie mu wziąć na poważnie ten pojedynek, walcząc z tak mocno osłabioną przeciwniczką.
„Kapitan Ukitake zdradził mi kiedyś swoją filozofię walki i tego się trzymam. Bo widzisz, są dwa jej rodzaje – w obronie życia oraz w obronie dumy. Dziś Concordia nie tyle będzie walczyć o swoje życie, tylko o swoją dumę. Gdybyś nie zgodził się na ten pojedynek i zaczekał, aż Concordia umrze pokonana przez energię duchową tamtego Arrancara, może i nie przyłożyłbyś fizycznie ręki do jej śmierci, ale pogrzebałbyś jej dumę. Akceptując jej prośbę, dałeś jej nie tylko szansę na ozdrowienie; nawet jeśli się nie uda i przyjdzie nam się z nią pożegnać, zachowa swoją dumę do końca. Odejdzie, ale pokonana nie przez to, co było przez lata powodem jej cierpienia i uczucia upokorzenia, lecz pokonana przez godnego przeciwnika w uczciwej walce."
Słuchając tych słów, patrzył na jej oczy zwrócone gdzieś w dal, zatopione we wspomnieniach. W półmroku jej szafirowe tęczówki, błyszczące w świetle księżyca zerkającego mało dyskretnie przez okno, przypominały rozgwieżdżone niebo.
I tym bardziej bolało go, że powiedział o niej jako o nakama, choć w sumie ta mała wiedźma sama tak ich określiła, kiedy tłumaczyła Kazuyi, że chyba coś za daleko się posuwa w swoich dzikich teoriach.
Pośród całego bólu, który zdominował kilka ostatnio minionych dni, wciąż przecież była przy nim. Dotyk jej drobnych dłoni, jej cichy głos, któremu wybaczał nawet to pieprzone zdrabnianie jego imienia. Dziwił się sam sobie i przeklinał siebie, ile był w stanie jej odpuścić. Wiedział, że w jej ustach jego imię jest bezpieczne.
Ledwo przyznawał sam przed sobą, że jego zaufanie do niej było tak wielkie, że ujrzała jego najbardziej bezradne oblicze. Łzy bezsilności i rozpaczy. Jego niemoc. Wiedział, że przy niej może sobie pozwolić, by nie kryć swych emocji, nawet w obliczu śmierci.
Może dlatego też rozumiał Concordię. Sam wolałby zostać pokonanym w walce z godnym przeciwnikiem niż bezsilnie czekać na śmierć, stopniowo tracąc świadomość i kontrolę nad coraz mocniej osłabionym ciałem. Przecież jeszcze niedawno sam przeklinał się w myślach, kiedy słyszał przyjaciół, którzy przyszli się z nim pożegnać. Był zły sam na siebie, że doprowadził bliskich do łez.
Był wściekły na siebie, że doprowadził do łez tę małą jędzę podpierdalającą mu koszulki.
I właśnie przez ten wielki mętlik w głowie i sercu chciał pobyć sam, nim przyjdzie mu stanąć do walki z przeciwniczką, którą Kapitan Ukitake określił jako dość problematyczną.
Choć atmosfera i tak była gęsta, niespodziewane pojawienie się Hitsugayi dodatkowo burzyło i tak z trudem utrzymywany spokój Concordii.
- I dlatego właśnie mu o tym nie mówiła – westchnęła Matsumoto, patrząc w stronę swojego dowódcy oraz Porucznik XIII Dywizji. – I tak niewiele osób wie o tym pojedynku, więc skąd ty tutaj?
- Wszystko jest lepsze od burdelu w moim oddziale – przyznał Kira, który od czasu śmierci Kapitana Ichimaru miał na głowie wszelkie sprawy związane z III Dywizją.
- No ładnie, ładnie. Tak zostawić swoich ludzi?...
- Od razu ludzi. Papiery nie uciekną – westchnął Izuru, założywszy ręce na piersi i wpatrując się w miejsce, gdzie rozmawiali Hitsugaya i Jujitori. – A zresztą wypadałoby być podczas tak ważnego pojedynku własnej dowódczyni, nie?
Rukia z kolei przyglądała się z daleka to swojej przełożonej i Hitsugayi, to zerkała na Arthura, który w momencie, kiedy pojawił się białowłosy, stał się milczący i opuścił na chwilę towarzystwo. Wrócił dopiero w towarzystwie rudowłosego debila, którego potargane kudły były w tej bieli najbardziej rzucającym się w oczy elementem krajobrazu.
Tymczasem Kapitan X Dywizji mierzył się z mieszaniną gniewu i bólu, które zawładnęły jego sercem. Patrzył na Jujitori, która uciekła wzrokiem w bok. Wiedział, że dla niej także nie była to ani łatwa rozmowa, ani łatwa decyzja.
- Dlatego nie chciałam ci o tym wspominać – blondynka obstawała przy swoim – Wiedziałam, że tak to się skończy. Nie chciałam o tym mówić zbyt wielu osobom.
- Przecież wiesz, że zrozumiałbym.
- No właśnie to, kurwa jego mać, widzę.
- Bo to jednak trochę słabo, że dowiedziałem się o tym nie od ciebie.
Jujitori przygryzła wargę. Nie powiedziała wprost Hitsugayi o tym, że podjęła już decyzję i że zamierza raz na zawsze rozprawić się z cholerstwem, które wykańczało od lat jej ciało i duszę. Nie powiedziała mu o tym wprost, ale celowo wybrała osoby oraz moment, które sprawiły, że białowłosy i tak się dowiedział, ale konfrontacja nieco przesunęła się w czasie. Chciała, żeby wiedział. Dla niej powiedzenie mu o tym wprost także było trudne i bolesne. Był dla niej ważną osobą i długo mierzyła się z dylematem, jak przekazać mu taką niewesołą nowinę.
- Przepraszam – westchnęła, kapitulując. Nie chciała na sam koniec się z nim kłócić.
- Ja też, Concordio – przygarnął ją do siebie i przytulił mocno i czując, jak jej drobne dłonie wczepiają się w szaty na jego plecach. – Niezależnie od tego, co przyniesie ten pojedynek, bądź z siebie dumna.
Kiedy odsunął się od niej nieznacznie i spojrzał w jej ciemnozielone oczy, uśmiechnął się niemrawo i położył dłoń na jej głowie, czochrając ją tak, jak za minionych czasów, kiedy była dzieckiem i gdy między innymi pod jego okiem szkoliła się w walce. W odwecie dziewczyna kopnęła go w piszczel, a gdy syknął z bólu, uśmiechnęła się do niego szelmowsko, po czym odwróciła się i spojrzała prosto na rudzielca, idąc w jego stronę.
- Gotów na wpierdol, Marchewo?
Pogoda zrobiła się bardziej łaskawa dla pojedynkujących się. Wiatr ucichł, chmury nieco rozstąpiły się, a przez niewielkie przerwy pomiędzy nimi padały na ziemię bajeczne smugi promieni grudniowego słońca.
Dysproporcje pomiędzy wielkościami ich ostrzy oraz wzrostem były zauważalne, a jednak wciąż ta niska, kulawa blondynka miała w sobie coś, co budziło respekt. Srebrzyste ostrze jej Zabójcy Dusz jaśniało w słonecznym świetle i zdawało się wręcz iskrzyć pośród śnieżnej bieli.
Stali z dala od innych, w pewnej odległości od stóp wzgórza. Zniecierpliwiona Concordia zachodziła w głowę, jak sprowokować tego rudego debila do ataku. Na razie trzymał miecz w pogotowiu, wpatrując się w nią czujnie.
- Rozumiem, że na czas dogorywania miałeś tu jakieś lokum, ale jestem ciekawa, gdzie spędziłeś ostatnią noc – posłała mu dwuznaczny uśmieszek.
- Nie twój interes, kurduplu – odburknął Kurosaki, którego brew drgnęła niebezpiecznie.
- Mam nadzieję, że jesteś chociaż wyspany, bo jakbyś był zbyt zajęty w nocy, to-
- Cholera jasna, co ona mu nagadała? – Arthur, z oddali obserwując dość gwałtowny początek pojedynku, parsknął śmiechem, widząc nagłe natarcie Kurosakiego na Jujitori.
- Pewnie nic szczególnego – odparła Kuchiki, sama dość rozbawiona reakcją Ichigo. – Jego nie jest tak trudno sprowokować.
- Ale że aż tak? – Matsumoto szturchnęła brunetkę łokciem, uśmiechając się do niej porozumiewawczo. – A może wiesz, co mogła mu powiedzieć, hm?
Wkurwiony rudzielec ruszył na blondynkę i zamachnął się na nią mieczem i kiedy spodziewał się, że dość mocne pchnięcie choć trochę wytrąci ją z równowagi, zamrugał kilka razy, upewniając się, że wzrok go nie myli.
- No co tam, spuchnięty radiatorku? – Concordia westchnęła cicho, kręcąc z politowaniem głową. – Tylko na tyle cię stać?
Ostrze Zangetsu zatrzymało się na... gołej, lewej dłoni dziewczyny. Nie wyrządziło jej najmniejszej krzywdy.
Od samego początku Porucznik XIII Dywizji wykazywała się piekielnym sprytem. W ten sposób starała się nadrobić dysfunkcje swojego układu ruchu. Dzierżyła miecz w jednej ręce; jej ruchy były dość oszczędne, kiedy starała się wybadać styl walki Kurosakiego. Niejednokrotnie hamowała ostrze rudzielca gołą, lewą ręką. I choć jej ruchy były dość niezgrabne, miały w sobie dziwną lekkość. Przez lata godziła się z tym, że choroba odbiera jej powoli sprawność i dostosowywała styl walki do swej sprawności, nie tracąc wiele na skuteczności. Kiedy była atakowana w głowę, błyskawicznie nurkowała i uciekała spod nóg przeciwnika. Zaatakowana w nogi wdeptywała Zangetsu w śnieg lub przeskakiwała po nim prosto na plecy Ichigo. I choć dokuczliwy ból stawów nie odpuszczał, na twarzy Concordii gościł sardoniczny uśmieszek.
W Kurosakim z lekka się gotowało. Nie szarżował jeszcze zbyt mocno, starając się rozgryźć ruchy Concordii. Póki co mierzyły się nie tyle ich moce duchowe, co kunszt walki. I zdecydowanie górowała tu Jujitori.
- Wygląda na szczęśliwą – westchnął Arthur, wpatrując się w bliską mu, niziutką blondynkę. – Nigdy nie stroniła od walk, nawet wtedy, gdy zachorowała.
- Widać – odparła Rukia, z pewną satysfakcją przyglądając się temu pojedynkowi. Lubiła oglądać tego rudego dekla w akcji, zaś widząc, jak jej przełożona zmusza go do wypracowania sensownej strategii i nie pozwala mu bezmyślnie machać mieczem, uśmiechnęła się lekko.
- Aczkolwiek znając ją tyle lat, nie umiem nie dostrzegać zmian w jej stylu walki, które wymusiła choroba.
- Była kiedyś bardziej... inwazyjna?
- Zdecydowanie. Ichigo-san miałby z nią wtedy naprawdę spory problem.
- Mówiąc o upływie lat... ile się znacie? Jeśli oczywiście mogę spytać.
Stali nieco na uboczu, trzymając pewien dystans od Kiry, Rangiku i Tōshirō.
- Od zawsze – odparł szatyn. – Obchodzimy urodziny tego samego dnia.
Tymczasem Concordia, rozgryzłszy już z grubsza strategię Ichigo polegającą na kompletnym braku strategii, przeszła do ofensywy. Zangetsu nie był w stanie jej zranić. Kontry opierały się głównie na szybkich pchnięciach rodem z szermierki i krótkich cięciach. Kiedy nadarzyła się dogodna okazja, dokonywała prób cięcia z boku lub od góry, kiedy przeskakiwała po mieczu Kurosakiego. I gdy ten po raz kolejny usiłował drasnąć ją choćby w skroń, Jujitori wykorzystała pozycję, w jakiej się znajdował, by zasadzić mu soczystego kopniaka w żebra z półobrotu. To wystarczyło, by Bóg Śmierci wylądował na ziemi.
- Człowieku, idzie przy tobie zasnąć z nudów – westchnęła Concordia, oddalając się nieco i dając przeciwnikowi chwilę na otrzepanie się ze śniegu. – Odpalże chociażby Shikai.
- To jest Shikai – odburknął poirytowany rudzielec, na powrót chwytając miecz w obie ręce.
- No nie pierdol, że pokonałeś Aizena, nie umiejąc ogarnąć swojego Zabójcy Dusz tak, by nie latać z tym jebanym, uwolnionym tasakiem w kółko.
- Musisz się przypieprzać do szczegółów?!
- Ano muszę. Rozumiem, że wypracowałeś tę formę, nie umiejąc kompletnie kontrolować swojej energii duchowej, ale do pokonania Yamamoto będziesz musiał nauczyć się panować nad swoją mocą. Bankai naprawdę tu nie wystarczy. Wierz mi lub nie, ale to jest przebiegły sukinkot.
- Zdążyłem zauważyć.
- No to chociaż tyle, że cokolwiek zauważyłeś, jełopie.
- Fakt, kogoś twojego wzrostu dość łatwo przeoczyć.
Po Getsudze ciśniętej w stronę dziewczyny Kurosaki spodziewał się, że choć trochę ostudzi to jej zapędy do kłapania dziobem. Co prawda jednym cięciem miecza rozproszyła jego atak, lecz zaczęła lekko dyszeć. Uśmiechnął się pod nosem i ruszył do ataku.
- Hamujesz się – odpierając kolejny cios rudzielca, Jujitori syknęła z bólu. Ból coraz mocniej jej doskwierał i wiedziała, że zaczyna się ta mniej przyjemna część walki.
- Nie zrozum mnie źle, kurduplu – odburknął, coraz intensywniej napierając na dziewczynę – Wolałbym, żeby jednak coś z ciebie zostało.
- Nie schlebiasz sobie zbytnio? Cienkiś jak barszcz, jełopie.
- Co?
Wykorzystała chwilę, kiedy przetwarzał to intrygujące porównanie; odbiła jego miecz. Zniknęła mu sprzed oczu; nim obrócił się, by sprawdzić, gdzie się podziała ta irytująca baba, cięła go prosto w bok. Zaklął z bólu, odpłacając jej pięknym za nadobne i wykorzystując moment, gdy odsłoniła plecy, by zadać jej bolesny cios.
- Dopiero teraz widzę, do jak silnego regresu u niej doszło – westchnęła Matsumoto, wpatrując się w pojedynkującą się Concordię, która coraz gorzej radziła sobie z atakami Ichigo.
- Wciąż jednak potrafi zmusić Kurosakiego, by tańczył tak, jak jej zagra – Tōshirō do tej pory milczał, obserwując walkę. – A Kurosaki daje się jej podpuszczać. Dobry wojownik nie powinien ulegać prowokacjom przeciwnika.
Arthur, z daleka słysząc słowa Kapitana X Dywizji, westchnął cicho.
- Jasne. Pokazać ci zaatakowaną Hinamori i już byś odpalił Hyōrinmaru – mruknął pod nosem. – Przecież na to można złapać prawie każdego. Fakt, że jesteśmy Bogami Śmierci, nie czyni z nas pozbawionymi emocji golemami. Ichigo-san też pewnie ma kogoś takiego i Condie musiała mu tym wdepnąć na odcisk.
- Oczywiście, że ma – odparła Rukia, zaciskając rękę na przedramieniu. Słowa szatyna spowodowały, że wróciły do niej wspomnienia, które dla dobra jej relacji z tym rudym debilem starała się odrzucić. – Rodzinę, przyjaciół.
Zielonooki nie drążył więcej tematu, jedynie od czasu do czasu zerkając na Kuchiki.
Walka trwała w najlepsze. Jujitori czuła, że zbliża się moment, kiedy być może po raz ostatni przyzwie uwolnioną formę swojego miecza, która i tak za każdym razem traciła na mocy oraz na świetności. Pamiętała jednak, że jeśli źle wyczuje, kiedy będzie odpowiednia chwila, cały pomysł spali na panewce, więc postanowiła nieco bardziej zagrzać Kurosakiego do walki.
- Te, ruda fujaro – rzuciła zaczepnie, skupiając się teraz na tym, by blokować ciosy Boga Śmierci i patrzeć mu prosto w oczy. – Pomyślałeś, o ile rzecz jasna twój mózg obsługuje taką opcję, dlaczego wybrałam to miejsce na pojedynek?
- Jest dość daleko od Seireitei i minimalizuje ryzyko, że ktoś niepożądany się o tym dowie – odparł, również patrząc prosto w oczy przeciwniczki.
- Trafnie, ale to nie wszystko.
- Żeby nikt nie widział, jaka z ciebie słaba frajerka?
- No przecież znasz ten powód. Pamiętasz słowa swojego wuja?
- Tobie udało się uniknąć mojego losu, ale-
- Nie kończ.
Nie chciał tego słuchać. Nie chciał nawet o tym myśleć. Przecież nigdy nie pozwoliłby, żeby ktoś zrobił to właśnie jej. Prędzej dałby się zarżnąć w najbardziej bolesny sposób i pociągnąć oprawcę ze sobą do grobowej niszy.
- Nie ta liga, wujaszku. Nie wykitowałem od tych Pustych w ciągu kwadransa jak ostatni frajer. Choćby starto w pył każdy mój pieprzony atom i choćbym miał dać się posiekać stu milionom ostrzy, nie dopuszczę do tego.
- No i tu cię mam, Ichigo – westchnęła Concordia, uśmiechając się z mieszaniną satysfakcji i kpiny. Wzrok kasztanowych oczu rudzielca na chwilę uciekł z niej na zbocze góry, gdzie stała Kuchiki.
- Pierdol się, Lufthansa. Nie masz mojego aktu własności – odburknął poirytowany na ten jej wredny uśmieszek.
- Jakby wejście w jego posiadanie było jakimś szczególnym wyczynem.
- Wyjdziesz stąd cała i zdrowa. Innego scenariusza nie przewiduję. Choćbym miał zginąć tu i teraz!
Jujitori odskoczyła gwałtownie, nim uderzyła ją fala energii duchowej oponenta, która wzbiła z zmarzniętej ziemi biały, sypki, skrzący się puch; kiedy opadła, jej oczom ukazał się Kurosaki już z uwolnionym do Bankai Zangetsu.
- Chyba nie mogę ci pozostać dłużną, co? – blondynka uniosła miecz, sięgając ku końcowi jego ostrza i powoli przesuwając po nim otwartą dłonią aż do samej tsuby. – Jestem zbyt osłabiona, by odwdzięczyć ci się Bankai, ale nie jestem też taką ciotą jak ty, żeby nie mieć Shikai w zanadrzu. Zasiądź na niebiosach i sprawiedliwie wyrokuj, Shiren!
Miecz nie zmienił diametralnie swej formy; przypominał teraz sejmitar, zaś z niewielkiego rozbłysku energii duchowej na lewym ramieniu uformował się swego rodzaju naramiennik podtrzymujący coś, co przypominało szarfę przewiązaną przez ramię, lecz po chwili, za sprawą porywistego podmuchu wiatru, okazało się szarawym haori o specyficznym kolorze podbicia. Dokładnie takim samym, jaki Ichigo zaobserwował u ducha jej zmarłego wuja.
- Sąd Boży, co? – uniósł ostrze w górę, gotów do ataku. – A podobno to Zangetsu ma arogancką nazwę.
- Póki co twój Rozszarpujący Niebo Kieł Księżyca nie jest w stanie sięgnąć niebios, na których zasiada moja Shiren, miernoto – odparła kpiąco dziewczyna. - A będzie musiał sięgnąć zdecydowanie wyżej niż do jednej z metra ciętej kobity, której nie jesteś w stanie porządnie zranić. I o tym ma przypominać ci to miejsce, Ichigo.
- Nie rozumiesz, mała wiedźmo?! Zawsze będę z tobą, kapujesz?! Niezależnie od tego, w jakie bagno się wpakujemy! A jeżeli sama się wpieprzysz w kłopoty, pobiegnę za tobą choćby na drugi koniec świata, żeby wpieprzyć się w nie razem z tobą!
- Ufam ci, Ichigo, więc nie schrzań tego.
- Zaufała ci, powierzyła ci swoją jedyną szansę, więc nie schrzań tego.
Ruszył w jej stronę, a po chwili ich ostrza ponownie się skrzyżowały. Kiedy miecz Jujitori zdawał się wręcz zapłonąć od jasnoniebieskiej energii duchowej, Ichigo instynktownie odskoczył, lecz Concordia była szybsza; dzięki shunpo pojawiła się tuż przed nim i cięła go na odlew prosto w pierś. Śnieg, do tej pory upstrzony jedynie niewielkimi plamkami ich krwi, zaczerwienił się pod ich nogami.
- Kurwa, co to miało być?! – burknął przez zaciśnięte z bólu zęby. Rana zdawała się płonąć na jego ciele żywym, palącym ogniem, jakby chciała weżreć się głęboko w jego tkanki.
- Ognista Pieczęć – odparła niewinnie blondynka, odskakując w bok. – Wydaje mi się, że jest ciut bardziej humanitarna niż inkwizycja.
- W chuj humanitarna – odwarknął, wbijając miecz w śnieg i opierając się na nim. Spuścił głowę, wpatrując się w krew skapującą z jego torsu.
To sprawiło, że Jujitori opuściła gardę i niepewnie, aczkolwiek z wyraźnie zaniepokojoną miną zaczęła się zbliżać do rudzielca.
- Hej, wszystko w porządku, Marchewo?
Głośny świst przeciął powietrze, zaś śnieg rozjarzył się od potężnej Getsugi, która trafiła prosto w Concordię, lądując kilkanaście metrów dalej. Gdy wygrzebała się z zaspy, która pod wpływem uderzenia uformowała się na niej, oczom Kurosakiego ukazał się obraz zniszczeń, jakich dokonał jego atak. Lewa strona ciała dziewczyny była sponiewierana i zakrwawiona.
- Weźże się postaraj, impotencie – choć dyszała ciężko, a jej twarz była wykrzywiona z bólu, zdobyła się na jeszcze jeden wredny uśmiech, patrząc prosto w oczy Ichigo.
- Twoja gra aktorska to większe dno niż mój staruszek – odparł, podchodząc do niej powoli. – Shikai to twoja gra na zwłokę. A może... na zwłoki?
- Pamiętaj, idioto, że jak z ciebie zostaną zwłoki, ktoś będzie bardzo, bardzo niepocieszony.
- Lepiej pomyśl nad swoim ostatnim życzeniem.
- Nie muszę długo myśleć – czując, że osiągnęła limit swych sił, Concordia po raz ostatni uniosła Zabójcę Dusz, gotowa do ataku. – Ale jak ci powiem, to się nie spełni.
Raz jeszcze natarli na siebie. Mocnym pchnięciem Jujitori wbiła miecz w ramię Kurosakiego, zaś on, czując jak nigdy wcześniej coraz bardziej rozedrganą i niestabilną energię duchową blondynki, zadał jej cios prosto w serce.
Kuchiki popędziła za szatynem, który momentalnie poderwał się z miejsca i puścił się pędem ku Concordii. Kiedy wszyscy zmierzali na dół, gdzie zakończył się pojedynek, Porucznik XIII Dywizji raz jeszcze spojrzała w brązowe oczy rudzielca, w których coś jakby przygasło. Wyszeptała „dziękuję", kiedy wycofywał z niej powoli swoje ostrze; nim upadła na plecy, schwycił ją Arthur, który zdążył w ostatniej chwili, by złapać ją w ramiona, gdy jego kolana uderzyły o śnieg.
Uwolnione formy mieczy powróciły do swych pierwotnych kształtów i rozmiarów, podobnie ubiór towarzyszący tym formom został zastąpiony tym, co mieli na sobie wcześniej. Kurosaki dopiero teraz poczuł, jak bardzo palą go rany zadane przez Jujitori. Chciał po prostu runąć w chłodny śnieg, który ukoiłby choć trochę ten przeklęty ból. Cofnął się kilka metrów chwiejnym krokiem, nie chcąc zakłócać tej trudnej chwili zarówno Concordii, jak i tak podobnemu do niej z oczu Bogu Śmierci.
I kiedy już myślał, że upadnie na zaśnieżony grunt, gdy zakręciło mu się w głowie i zachwiał się mocno, poczuł na swoim torsie dwie drobne, ciepłe dłonie.
- Wystarczy! Ani ty, ani on nie możecie dłużej walczyć. Walka skończona!
- Jeszcze nie! On nie jest jeszcze martwy! Ja wciąż nie...
- Ichigo!
Miał wrażenie, że na chwilę stracił świadomość. Kiedy się ocknął, jego głowa spoczywała na kolanach tej małej wiedźmy, która patrzyła w stronę Arthura trzymającego w ramionach Concordię, a te same drobne dłonie, które uchroniły go przed upadkiem, leczyły jego rany.
Za nimi stali Matsumoto i Kira, Tōshirō był jeszcze dalej.
Ledwo docierały do niego słowa wypowiadane przez szatyna i blondynkę. A nawet jeśli je słyszał... kompletnie ich nie rozumiał. Język, w jakim były wypowiadane, z pewnością nie był japońskim.
Jujitori coraz bardziej walczyła ze sobą, by nie zamykać oczu, lecz kiedy zielonooki nachylił się do niej i szepnął jej coś na ucho, westchnęła ciężko, ufnie wtulając głowę w jego pierś. Trzymał ją za rękę, nie mówiąc wiele i jedynie jej odpowiadając.
I dopiero wtedy, kiedy uścisk jej dłoni zelżał i gdy umilkła na dobre, przeniósł rękę na jej szyję, próbując wyczuć tętno. Nie wyczuwszy ani tętna, ani nie słysząc jej oddechu, przygryzł wargę i przytulił jej drobne, sponiewierane ciało, przymykając oczy i pozwalając łzom płynąć.
Czuł, że dłonie, które go leczyły, zaczęły lekko drżeć. Podniósł się powoli, przygarniając do siebie przyjaciółkę, która bez słowa protestu wczepiła się w jego szaty i wtuliła w niego twarz.
Piwnice pod dawnym biurem Porucznika Shiby były jedną z najbardziej zapomnianych części siedziby XIII Dywizji. Tam właśnie, kierując się instrukcjami udzielonymi przed śmiercią Concordii, kierował się Arthur. Złożywszy ciało Jujitori w niewielkim pomieszczeniu, odsunął się od niego i zaczął po kolei nakładać kolejne bariery, mrucząc pod nosem inkantacje. Dopiero wówczas, kiedy zwłoki Porucznik XIII Dywizji były ledwie widoczne zza aur wszystkich zaklęć, szatyn odwrócił się i ruszył ku schodom, gdzie czekali na niego Kurosaki i Kuchiki, którzy towarzyszyli w tej osobliwej ostatniej drodze niedawno poznanej blondynki.
- Tylko Condie mogła wpaść na tak popieprzoną kombinację – westchnął, powoli wspinając się ku wyjściu z piwnicy. – Bariera jest w zasadzie nie do złamania zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz. Nie da się jej opuścić inaczej, niż ją niszcząc.
- To wszystko po to, by nikt niepożądany nie zabrał jej ciała? – rudzielec, idąc po schodach jako ostatni, rzucił w stronę Arthura.
- Dokładnie.
- Jest jakaś górna granica, po której... dalsze oczekiwanie nie będzie miało sensu? – brunetka zapytała cicho, starając się ubrać w słowa myśl pod tytułem „kiedy będzie wiadomo, że umarła na śmierć?".
- Zważywszy na to, kto jest pomysłodawcą tej metody, to zakładam, że będą to trzy dni. A przez ten czas muszę uważniej przyglądać się dalszym krokom dziadka Yammy. Dziękuję, że byliście w tym ze mną, ale pozwólcie, że udam się do biura i-
Na tym skończyły się jego wywody, gdyż w momencie, gdy miał skręcić w stronę biura Concordii, został mało dyskretnie pociągnięty przez Ichigo i Rukię w kompletnie innym kierunku; posłali sobie porozumiewawcze spojrzenie zza pleców zaskoczonego Arthura.
Doskonale wiedzieli, że w takich chwilach lepiej jest nie być samemu.
____________________________
[A/N] Przepraszam za koszmarnie długą przerwę. To był jeden z trudniejszych rozdziałów do zrewrite'owania, a trochę wyszłam z wprawy w pisaniu scen walk. Za to komuś obiecałam na Ćwitrze, że opowiem historię o tym, jak Luba zniszczyła mi spojrzenie na pięknego arta.
Przeglądałyśmy sobie Pinteresta, a konkretniej moją zakładkę na wybielaczowe arciki. I postanowiłam Lubej - artystce zresztą - pokazać jednego z moich ulubionych artów.
Dalej jaram się nim jak kościoły w Norwegii, bo jak samej Rukii nie idzie odmówić osobliwego uroku, tak tutaj ktoś tak, urwał jej nać, tak ją ładnie narysował, że banan sam mi się wkleja na facjatę, jak patrzę na tego arta.
Co powiedziała Luba, patrząc na tego arta?
"Ładny łokieć".
ŁADNY ŁOKIEĆ, MY ASS
Oczywiście, że przyjęłam argumentację, że łokcie same z siebie do rysowania są trudne i nieszczególnie estetyczne i Luba autentycznie zachwyca się dalej tym, jak ktoś kurna pięknie narysował jebany łokieć xD
Przy czym rzecz jasna przyznaje, że sam art jest śliczny, ale do tej pory, jak rzuci do mnie randomowo, że mam ładny łokieć albo jak sobie tego arta przypomnę, dostaję ataku głupawki :')
Z serii: jak jednym komentarzem zniszczyć komuś patrzenie na arta, tej!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro