Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Następnego dnia, w trakcie przerwy na papierosa, stało się coś co wcześniej się nie działo. Podszedł do mnie ktoś kto nie był Ryanem. Wiem szok. Ktokolwiek do mnie sam z siebie podchodzi.

Ale nie skończyło się na tym, że ktoś nie był Ryanem. Wręcz przeciwnie. Był to wysoki, opalony blondyn w granatowym garniaku z bukietem kwiatów w dłoniach. Na twarzy miał przyklejony sztuczny uśmiech, a z jego oczu można byłoby powiedzieć, że leciały iskry. Na jego widok, aż mnie ciarki przechodziły. Te negatywne.

Niesamowite jakim przeciwieństwem gość jest od Ryana i chyba wiem już nawet dlaczego i kto to.

- Dzień dobry Panu - przywitał się mężczyzna, skłaniając głowę w moją stronę. Nie zdziwiłbym się, gdyby miał melonik to by go przede mną zdjął. Poczułem się dziwnie. Jakbym był za mało ubrany co do sytuacji, patrząc na mężczyznę przede mną i jego frak.

- Dobry - odpowiedziałem, zapalając papierosa, którego w tym czasie wsadziłem do ust. Na moje cholerne nieszczęście, gaz w zapalniczce mi się kończył i zapalenie papierosa była czymś okropnie trudnym.

Wysoki blondyn przede mną wyjął z kieszeni zapalniczkę i podpalił mi papierosa. Wymamrotałem ciche podziękowanie i zaciągnąłem się wypragnioną używką.

- Wie Pan może gdzie znajdę kogoś o imieniu Ryan Frosch? - zapytał blondas i od razu domyśliłem się kto to może być. Wszystkie moje podejrzenia się spełniły co do tego kim może być nieznajomy mężczyzna.

Dokładnie zmierzyłem mężczyznę wzrokiem, starając się go porównać do tego co sobie mogłem wyobrazić słysząc imię "Kendall" i "właściciel sklepu". Na pewno nie tego typka. Wyobrażałem sobie kogoś chudego, niskiego, z poważną starą buzią, coś około 40. Ten ktoś był wysoki, dobrze zbudowany, przystojny i mniej więcej w moim wieku. Strzelam, że ma 29 lat, tak maksymalnie jeśli miałbym się uprzeć że ma być starszy.

- Może i wiem - odpowiedziałem mężczyźnie, wypuszczając z ust dym - Pan Kendall, jak mniemam?

- Kendall McDonelly - przedstawił się, jeszcze raz skłaniając mi się wpół. Autentycznie zacząłem współczuć Ryanowi. Wszystko nabrało zupełnie nowego światła.

- Ta, ta, jasne. Skoro już się schylasz to możesz mi laskę zrobić - rzuciłem sarkastycznie, zaciągając się ponownie papierosem. Gość z jakiegoś powodu już mnie denerwował, a jedyne co zrobił to się przedstawił i spytał o Ryana.

- Proszę?

- Nie musisz się tyle kłaniać. Mamy XXI wiek, nikt już tak nie robi, chyba że gra w filmie - wyjaśniłem zdezorientowanemu mężczyźnie - Nicolas Coccinele.

- Miło mi pana poznać - odpowiedział radośnie blondyn, wyciągając w moją stronę dłoń. Westchnąłem ciężko i uścisnąłem ją pewnie. Mężczyzna zdawał się być przez to wniebowzięty - Więc, znasz Ryana? Pracuje z tobą?

- Cóż... Czy ja go znam... - zastanowiłem się głęboko nad odpowiedzią, a kątem oka zauważyłem ruch zielonego mundurka daleko, po drugiej stronie ulicy, dokładnie za blondynem. Ryan stał w wejściu dla pracowników i machał do mnie rękami w przeczący sposób - Eee... Wie Pan co? Tak, znam go. Zaprowadzę pana do niego! - zaproponowałem, otrzymując od Ryana głośnego plaskacza w jego własne czoło. Ah. Tak, właśnie tej reakcji oczekiwałem.

- Byłoby cudownie - powiedział przeszczęśliwy blondyn, prostując się i poprawiając swój granatowy garniaczek. Śmiać mi się tym bardziej chciało na jego widok.

- Proszę za mną, panie McDonald - powiedziałem z jak najbardziej poważną miną byłem w stanie. Położyłem dłoń na ramieniu mężczyzny, który widocznie nie był zadowolony z mojego przekręcania nazwiska i zacząłem prowadzić go przez ulicę do żabki, gdzie w środku ukrywał się jeden z poszukiwanych pracowników. Skurczybyk się schował, kiedy tylko Kendall się obrócił w jego stronę.

- Żabka...? - zdziwił się lidlowiec, przyglądając się zielonemu szyldowi - Ryan tu pracuje?

- Przekonasz się na własne oczy - zapewniłem mężczyznę, którego uścisk na kwiatach stawał się mocniejszy. Nie mogłem się doczekać miny Ryana, miałem już teraz ochotę wybuchnąć śmiechem.

- Jesteście przyjaciółmi? - zadał strasznie niezręczne pytanie blondyn, więc uznałem to za moment, aby zaprzestać tej do niczego nie prowadzącej rozmowy.

- RYAN TWÓJ CHŁOPAK PRZYSZEDŁ! - krzyknąłem przez drzwi malutkiego sklepiku.

- PIERDOL SIĘ NICOLAS, JA NIE MAM CHŁOPAKA! - odkrzyknął mi czarnowłosy mężczyzna ze środka sklepu, jednak po chwili stanął w drzwiach, aby się z nami przywitać. No czy nie jest grzecznym pieskiem? Dobrze go wytresowałem.

- Dzień dobry Ryan - uśmiechnął się szeroko blondyn - To... Te kwiaty są dla ciebie.

- Dzięki - powiedział pod nosem Ryan, jednak nie przyjął bukietu. Nawet jeśli Kendall próbował mu je wcisnąć w dłonie, nie przyjął ich. Nie wiedziałem, że wpisałem się na aż taką komedię i to na najlepsze miejsca, za zupełnie darmo. Dzisiaj jest szczęśliwy dzień.

Zakryłem usta dłonią, powstrzymując się resztką sił i godności od śmiechu.

- Więc... Em...

- Nie chcę ich, Kendall.

- To zdążyłem zrozumieć - odparł wyższy z mężczyzn, a ja byłem przekonany że zaraz posikam się ze śmiechu.

- Po co tu przyszedłeś?

- Nie odbierałeś telefonu, martwiłem się o ciebie.

- I dlatego budujesz swój sklep obok mojego mieszkania? - zapytał opryskliwie Ryan.

- Cóż...

- Nie odpowiadaj. Nie chcę nawet wiedzieć - przerwał mężczyźnie, zakładając ramiona na piersi.

- Miałem nadzieję, że..

- Odpuść - naprawdę się zacząłem w tym momencie zastanawiać w jaki sposób Ryan traktował wcześniej Kendalla skoro teraz jest... Taki. To trochę smutne.

- Daj mi chociaż szansę, zobaczysz że ci się to opłaci.

- Odpuść, Kendall.

- Ryan...

- Nic z tego nie będzie, nie rozumiesz? - zapytał czarnowłosy, chociaż po jego oczach widziałem jak traci cierpliwość, to jego twarz pozostała w neutralnym spokoju. Zaskakujące.

Co ciekawe, w oczach Ryana skrywał się ból. Rozdarcie. Jakby sam widok Kendalla sprawiał w nim negatywne wspomnienia.

- Chyba rozumiem.

- Nareszcie kurw-

- Nicolas namieszał Ci w głowie, jesteście razem prawda? - zapytał z absolutną powagą lidlowiec, a ja już nie mogłem wytrzymać. Wybuchłem głośnym i szczerym śmiechem.

Obaj mężczyźni patrzyli na mnie jak na idiotę. Jeden z większym obrzydzeniem na twarzy niż drugi.

- Nick jest moim rywalem na rynku - wyjaśnił Ryan, uderzając mnie łokciem pomiędzy żebra, abym przestał się śmiać - Nic nas nie łączy.

- Huf - sapnąłem głośno, biorąc głębszy oddech i uspokajając powoli śmiech - Tak, Ryan z trudnością to przyznaje, ale jesteśmy sprzedawani oddzielnie, więc jeśli chcesz to-

- Błagam cię, nie kończ.

- Mogę się dla ciebie-

- Nick.

- Sprzedać tak jak robił to Ryan-

- Nicolas.

- Mogę naprawdę dobrze udawać, że coś mnie z Panem łączy i-

- Nicolasie Coccinele.

- Udawać pana chłopaka za odpowiednią cenę - dodałem ostatecznie, starając się utrzymać odpowiednio poważną facjatę. Ciężkie wyzwanie. Absolutnie bardzo ciężkie.

- Nie wierzę w ciebie - fuknął najniższy z grona i zgromił mnie wzrokiem.

- Nie poszukuję kogoś udawanego - odpowiedział Kendall, unosząc zaintrygowany brew. W jego oczach kryło się zainteresowanie, a kącik jego ust uniósł się ku górze.

- Cóż, twoja strata - wzruszyłem ramionami, uznając że w takim razie kiedy indziej znajdę sobie sugar daddy albo sugar mommy. Nie wybrzydzam.

- Kendall, idź już lepiej. Nie mam na ciebie sił - westchnął ciężko Ryan, nie spuszczając ze mnie nawet na chwilę wzroku.

- Oh. Dobrze. To może chociaż spotkamy się na kawę, aby porozmawiać jak to starzy przyjaciele? - kontynuował swoje fiasko Kendall, starając się dalej przegadać swój pomysł do umysłu Ryana. Aż się naprawdę zastanawiam ile musiał mu płacić, skoro Ryan musiał to wytrzymywać. Nie żebym ja odmówił jakiejkolwiek sumy, zarobione pieniądze nie śmierdzą. A tym bardziej w taki sposób, aby udawać że jest się zainteresowanym kimś bogatym.

- Idź już - powtórzył Ryan, jednak nie zaszczycił właściciela sklepu nawet spojrzeniem. Cały czas patrzył na mnie. Czułem jak zbliża się moja chwila śmierci z każdą sekundą, kiedy Ryan się na mnie wgapia.

- Zostawię ci swój numer, gdybyś zmienił jednak-

- KENDALL IDŹ JUŻ - krzyknął na mężczyznę Ryan, w końcu zwracając na niego uwagę. Była to jedynie sekunda, jedno spojrzenie, nawet nie było ono w moją stronę, a ja i tak odczułem przechodzące przez moje ciało ciarki.

Kendall coś markotnął jeszcze pod nosem i odwrócił się do nas tyłem na pięcie. Zaczął iść gdzieś przed siebie, zostawiając mnie i Ryana na środku chodnika przed bramami piekieł. Znaczy, wejściem do żabki. Jeden pies.

Nie minęła sekunda, a spojrzenie Ryana znowu wróciło na mnie, a wraz z nim plaśnięcie dłoni o mój policzek i przeszywający ból skóry. Ała.

- Coś ty sobie myślał!? - krzyknął na mnie żabkownik, wpatrując się w moje oczy z czystą furią. Policzek szczypał mnie i piekł.

- Łatwe pieniądze, a gość jest zdesperowany plus dałby ci spokój. Jaki jest Twój problem co do tego? To tak naprawdę czysta przysługa, odwaliłby się od ciebie - warknąłem na mężczyznę, przykładając dłoń do swojego uderzonego policzka - Cholera, piecze.

- Ma piec. Nawet nie zdajesz sobie sprawy na co byś się pisał - pokręcił głową Ryan, łapiąc mnie za nadgarstek i ciągnąc mnie do środka sklepu. Coś mamrotał pod nosem, trudno było mi powiedzieć co, ale czy to było ważne? Nie. Ja tu CIERPIĘ, a Ryan trzyma mnie za RĘKĘ i wprowadza mnie do ŻABKI. Uznaję to jeszcze raz za słaby dzień. Nie najgorszy, bo miałem niezły cyrk, ale KURWA JAK TO BOLI.

- Wo, przynajmniej zaproś mnie na kolację zanim pokażesz mi swoją komnatę piekieł - burknąłem do chłopaka, który wszedł za ladę i wyjął kubek z lodem - To... Jakaś metafora? Ten lód?

- Jesteś naprawdę, aż tak głupi czy tylko udajesz? - warknął na mnie Ryan, zabierając dłoń z mojego policzka i przykładając do niego kubek z lodem. Z moich ust wypłynęło ciche syknięcie.

- To było konieczne?

- Abyś zrozumiał, że ta propozycja da mu jakiś pomysł do głowy? Tak, było to konieczne. Módl się lepiej, aby skupił się na mnie i zostawił cię w spokoju. Ciebie i twój cholerny pomysł.

- A co, zazdrosny jesteś? - zapytałem, puszczając mężczyźnie wredny uśmiech. Spotkało się to ze spojrzeniem spod byka, ale na całe szczęście następnie pojawił się u niego nawet delikatny uśmieszek.

- Jeśli taka myśl pozwala Ci spać... - odpowiedział po chwili, zwalczając uśmiech, byleby nie pokazać swojego aparatu na zębach. Wow, ma nawet różowe gumeczki na aparacie. Cudny materiał na szantaż.

- Nie zaprzeczyłeś.

- Pierdol się Nick.

- Jesteś pewien, że to tylko groźba, a nie zaproszenie? - zapytałem, wtulając bardziej policzek w lodowaty kubek z lodem. Kto by się spodziewał, że lód jest lodowaty. Normalnie powinni o tym pisać w gazetach. LÓD JEST LODOWATY. ODKRYCIE ROKU. NICOLAS COCCINELE ODKRYŁ, ŻE LÓD JEST LODOWATY.

- Jesteś pewien, że pytając o to już któryś raz nie jesteś tym, któremu bardziej zależy na tym aby było to zaproszenie? - zapytał Ryan, ukazując w uśmiechu swoje białe zęby w srebrnym aparacie. Pierwszy raz widziałem jego zęby. W sensie całe zęby. Bo aparat widziałem chwileńkę temu.

Pierwszy raz się tak szeroko uśmiechnął. Nawet jeśli miało być to bardziej przyjęte jako sarkastyczny uśmiech, to przysiągłbym że ociekał kokieterią. Plus był szeroki. Szeroki uśmiech a'la Ryan Frosch. Uh. Cholera.

Cały mój świat się zawalił w jednej chwili. Wszystko skupiło się na uśmiechniętym Ryanie za ladą. Na jego srebrnym aparacie z różowymi gumkami, na dołeczku w lewym policzku, na pieprzyku dokładnie na nasadzie nosa, na piegach, które znikały przez brak słońca jesienią, na rozdrapanych krostkach na czole, na ciemnych brwiach i na oczach, które wciągnęły mnie w jeszcze większą, nieznaną przepaść niż przepaść w której byłem przedtem i o niej nie wiedziałem. Wpadłem w zupełnie nieznane i nie wiedziałem co w związku z tym.

Granatowe tęczówki patrzyły na mnie i ciągnęły do siebie, łapały za nici trzymające moje serce, zwodziły moją duszę, topiły mnie w swojej głębi, dusiły i uzależniały. Były trochę tak jak lód na uderzony policzek. Okropnie bolesne z początku, jednak z czasem kojące i roztapiające się wraz z twoim ciepłem. Stające się czymś co daje ci możliwość życia. Jak woda. Ryan był jak lód, który po roztopieniu był powodem do życia.

To dopiero romantyk się we mnie obudził. Mickiewicz się w grobie przewraca.

W życiu nie myślałem, że będę brzmieć jak poeta, a tu proszę. Przebijam wieszcza narodowego.

Patrzę się w jedną parę oczu i jednocześnie nie chcę w nie patrzeć i nie potrafię przestać. Jedna para gałek ocznych, która sprawia we mnie zdecydowanie za dużo emocji jak na jeden raz. Zajebiście. Mogę zwymiotować, iść się zadźgać, zwymiotować tym razem krwią i powiesić tak dla pewności, że na pewno nie żyję.

- Nick, ja wiem że jestem atrakcyjny, ale patrzysz się na mnie bez słowa od pięciu minut i to zaczyna być chore - mruknął Ryan, siegając po kubek przyciśnięty do mojego policzka - Nie skończyła Ci się przerwa?

- Pewnie tak, ale warto było, aby posłuchać tego całego cyrku pomiędzy tobą, a Kendallem - przyznałem szczerze, oddając chłopakowi kubek z lodem. Wodą. Można uznać, że czymś pomiędzy wodą a lodem. Jeden pies - Myślisz, że Kendall tu wróci?

- Na pewno - zapewnił mnie niższy chłopak - Ma interes, sklep i możliwości.

- Ale czy wróci tutaj. Do ciebie - sprostowałem pytanie.

- Pewnie tak - mruknął, wrzucając kubek do śmietnika - Idź już. Żeby cię jeszcze nie zwolnili z tej twojej "pracy marzeń".

- Dobra tam żabkowniku, nie masz nic do gadania - parsknąłem cicho śmiechem i wyszedłem przez bramy piekła.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro