Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

21 grudnia

Dzisiaj za rozkazem mojej mamy muszę wręczyć Williamowi prezent, co nie zbyt mi się podoba. Robię to na siłę, ale z drugiej strony może to będzie krok do tego, aby zakończyć naszą wojnę?

Czeszę i czeszę te moje włosy, które już chyba dawno powinnam ściąć, ale mama mi nie pozwala. Mówi, że mam piękne i długie, tak samo jak ich kolor. Każda dziewczyna by pozazdrościła, ale to jest denerwujące czesać taką długość! Zajmują trzy czwarte pleców!

Naglę mój telefon zadzwonił i wyszłam z toalety prosto do pokoju. Sięgnęłam po komórkę i odebrałam dając na głośnik, powracając tym samym ponownie do łazienki.

- Halo?

- No cześć, gdzie jesteś? - spytała Rachel.

- Szykuje się, niedługo będę - odstawiłam telefon na umywalkę i zabrałam się za pomalowanie rzęs.

- No to szybko, bo ja już dojeżdżam do centrum.

- Okej, do zobaczenia - pocmokałam jej.

- No, hej - rozłączyła się.

Po skończeniu zabrałam się za usta, które pomalowałam bezbarwną pomadką. Chciałam je optycznie podkreślić. Usta to mój kolejny atut razem z włosami. Można w sumie je porównać do ust Angeliny Jolie, które naturalnie są przepiękne. Tylko jej są bardziej brzoskwiniowe, a moje naturalnie czerwone.

Wróciłam do swojego pokoju i wzięłam wszystko, co potrzeba i zeszłam na dół.

- Mamo, ja idę! - krzyknęłam.

- Gdzie idziesz? - wychylił się mój tata, przybierając tą nadopiekuńczą postawę.

- Do centrum z Rachel - założyłam kurtkę i obwiązałam się szalikiem.

- Po prezent dla Williama? - spytał.

- Tak - burknęłam marszcząc brwi. Wyglądałam, jak obrażone dziecko.

- Kup coś przyzwoitego, proszę cię, Jane - spojrzał na mnie z nadzieją, że nie zrobię czegoś głupiego.

- Dobrze...- założyłam buty. - Wychodzę! - otworzyłam główne drzwi i zatrzasnęłam za sobą.

Wyciągnęłam słuchawki i włożyłam sobie do uszu, puszczając od razu jakąś piosenkę z telefonu. Zaczęłam nucić pod nosem, nie zwracając tym uwagi na sobie. Szłam prosto na przystanek, a stamtąd do centrum, gdzie czeka już na mnie Chel.

$$$$$$$$$$$$$$$

- Cześć. Sorki, że tak długo - zdjęłam słuchawki z uszu, stojąc nad siedzącą blondynką.

- E tam, przed chwilą skończyłam rozmawiać z Loganem - uśmiechnęła się, a na jej twarzy pojawiły się rumieńce.

- Był tutaj? - zaczęłam się rozglądać.

- Tak, z kolegą, ale poszli już... - posmutniała.

- Boże, Chel! Dlaczego ty z nim nie porozmawiasz? Pasujecie do siebie! - zaczęłyśmy kierować się w stronę sklepu z biżuterią.

Logan, to jej westchnienie od pierwszej klasy. Widzę, jak rozmawiają ze sobą, a nawet się już spotykali po szkole i weekendy! Poza tym go obserwowałam i muszę stwierdzić, że mu też zależy na niej, co jest takie oczywiste, a ona dalej nieświadoma niczego boi się zrobić krok do przodu...

- Jwow, to trudne... - mruknęła zawstydzona pod nosem. - Kończymy za pół roku szkołę i kto wie, czy on nie pójdzie do collage'u.

- Na twoim miejscu bym z nim porozmawiała - wzruszyłam ramionami.

- To samo mogę powiedzieć tobie, jeśli chodzi o Williama! - fuknęła.

- Ej, to zupełnie co innego! My się nienawidzimy, a wy... kochacie - uśmiechnęłam się przy ostatnim wypowiedzianym słowie.

- Nie kochamy się! - sprzeciwiała się, płonąc z rumieńców.

- Tak jasne, a ja się lubię z Williamem - prychnęłam.

Burknęła coś pod nosem z dezaprobatą i weszłyśmy do sklepu z biżuterią. W tak dużym sklepie znajdowało się może z dwie, trzy osoby, a to same kobiety. Pustki.

- Co mu kupujesz? - spytała i oglądała bogato zdobione naszyjniki, pierścionki i kolczyki.

- Nie wiem, kolczyki? - zakpiłam sobie.

- W sumie, tunel ma - uśmiechnęła się.

- Chujowy - burknęłam.

- Ej, ale przyznaj, że William jest przystojny - zaczęła, a rozmowa przybierała typowych tematów u dziewczyn, na temat mężczyzn.

Gdybym powiedziała, że nie jest, wyszłabym na hipokrytkę. Jest przystojny i to bardzo, ale ma paskudny charakter. Arogancki, wywyższający się i denerwujący... Dlaczego tylko on mnie tak denerwuje? Dlaczego normalnie dogaduje się ze wszystkimi, a ze mną tak się kłóci? Dlaczego tylko ja zauważam jego prawdziwą naturę?

Może się mylę? Może nie dałam mu szansy?

Ugh, o czym ja myślę!

- No jest, ale to nie zmienia faktu, że jest idiotą - przyglądałam się zegarkom.

Jedynie, co mogę mu kupić, to chyba zegarek. Nie zauważyłam, żeby nosił jakikolwiek, dlatego sama mu go podaruję.

- Ten ładny - wskazała na złotego rolexa.

- Zbyt damski... - pokręciłam głową i wzrokiem szukałam odpowiedniego, do jego stylu.

William nie ubiera się, jak pilny syn, uczeń, czy cholera wie kto. Nie jest strojnisiem i nie zważa tak mocno uwagi do wyglądu, co niektórzy mężczyźni w tych czasach, którzy przypominają pindrzące się kobiety... Ubiera się najczęściej w ciemne kolory. Luźno, wygodnie, ale schludnie. Czasami nawet jego styl podchodzi pod punk. Oczywiście to nie zmienia faktu, że nie ubiera się brzydko, a ładnie. Ma styl, tylko swój własny, co jest odróżniające się od reszty.

- Ten będzie odpowiedni! - rzuciłam triumfalnie, uśmiechając się przy tym.

Wzięłam czarnego rolexa ze srebrnymi pierścieniami, wskazówkami i cyframi. Był idealny do jego wyglądu.

- Myślę, że mu się spodoba - uśmiechnęła się.

- Nie obchodzi mnie to, czy mu się spodoba. Mama kazała mu dać prezent, to daje ze względu na jej prośby. Czy mu się spodoba, czy nie, nie obchodzi mnie - skierowałam się do kasy.

Rachel pokręciła tylko oczami i podążała za mną, rozglądając się jeszcze po pułkach z mieniącymi się pierścionkami.

- Zapakować? - spytała ekspedientka, uśmiechając się przy tym.

- Tak, proszę.

Podała mi czarne, kwadratowe pudełeczko, trochę większe od mojej dłoni, obwiązane białą wstążką na krzyż. Elegancko zapakowany prezent wrzuciłam do torebki i udałam się z Chel do wyjścia.

- Kiedy mu to dasz? - spytała.

- Dzisiaj pod wieczór. Jutro wyjeżdżam i wracam dwudziestego ósmego - wyszłyśmy z centrum.

- Jezu, niedługo sylwester! - zachwycała się. - Co my będziemy robić?! Boże, dziewczyny pewnie zrobią jakąś imprezę...

- Już mamy plany - powiedziałam poważniej i skierowałyśmy się do parku, gdzie często przesiadujemy.

Powoli robiło się ciemno, jak to zwykle bywa o takich godzinach w zimę. Już po piętnastej niebo przybiera szarej barwy, a po siedemnastej jest kompletna ciemność. Dochodziła godzina szesnasta, dlatego ciemne kolory otuliły chmury i całe niebo w Nowym Jorku.

- O czym mówisz? - zmarszczyła brwi i usiadła na ławce, zaraz obok mnie.

- Zack nas zaprosił na imprezę do siebie. Mam nadzieję, że przyjdziesz ze mną - wyciągnęłam jednego papierosa i zapalniczkę - Na pół? - spojrzałam na nią.

- Jasne - pokręciła głową. - Ale... czy ja się nie wproszę? - spytała niepewnie.

- Co ty gadasz? - skrzywiłam się. - Przecież obie nas zaprosił, dlatego przychodzisz i koniec, kropka! - odpaliłam papierosa.

- No dobra... - zarumieniła się i wzięła ode mnie papierosa. - Masz plany na urodziny? - spojrzała na mnie przymykając jedno oko.

- Nie wiem... Boje się, że wszystko zjebie jedna osoba - warknęłam pod koniec ze złości i wzięłam papierosa do buzi, zaciągając się od razu.

- Może zrobicie razem urodziny? - palnęła, na co zareagowałam szokiem.

- Chel, czy... czy ty się słyszysz? - prychnęłam unosząc brwi w górę i spoglądając na nią, jak na debila. - Wiesz, że to niemożliwe?

- No co? - wzruszyła ramionami. - Znacie te same osoby, moglibyście wynająć salę i zrobić imprezę.

- Oj nie, nie, nie, nie... - kategorycznie zabrzmiałam. - Nie ma mowy, żebym miała z nim urodziny! Rozumiesz to, że to moja osiemnastka?! - spojrzałam na nią. - Na pewno nie zjebie ich, z jego powodu!

- Ja bym dała temu szansę - zaciągnęła się. - Wiesz, możecie mieć w tym samym klubie, ale nie musicie się trzymać ze sobą. Po prostu bawcie się dobrze tego dnia.

- Bawić się będę, ale nie w jego obecności.

- Jane... - zabrzmiała poważniej, bardziej na prośbę to brzmiało.

- No co? - zmarszczyłam brwi. - Nie moja wina, że...

- Wiesz, jak mi jest ciężko? - spojrzała na mnie takim wzrokiem, który mówił już wszystko, a słowa tylko to utwierdziły.

- Przepraszam... - spuściłam głowę w dół.

- Ugh, ty jesteś moją przyjaciółką i on moim przyjacielem... Nie możecie mnie stawiać w takiej okropnej sytuacji... Nie chcę, żeby Williamowi było przykro z takiego powodu, że znowu na jego urodziny nie przyjdę, ze względu na ciebie... Wiesz, ja też patrzę na swojego przyjaciela...

- Jejku, Chel, ja wiem... Przepraszam, ale co ja mam pora...

- Zrób to dla mnie, i ignoruj go tego dnia. Chcę świętować twoje i jego osiemnaste urodziny w tym samym czasie. Możesz to zrobić dla przyjaciółki? - spojrzała na mnie błagalnie. - Dla najlepszej przyjaciółki? - szturchnęła mnie ramieniem, chcąc rozluźnić atmosferę. - Dla siostry..? - uśmiechnęła się cwaniacko.

- Dobra! Dobra... - wyrzuciłam. - Nie obiecuję, ale postaram się...

- Jest!

$$$$$$$$$$$$$$$

- Wróciłam! - krzyknęłam na wejściu, trzepiąc butami o wycieraczkę.

- Co kupiłaś? - wychyliła się mama.

- Zegarek - zdjęłam kurtkę i szalik i powiesiłam na haczyku.

- Kiedy mu go dasz? - spytała.

- Ogarnę się, zjem coś i pójdę do niego - skrzywiłam się.

Samo słowo ''pójdę do niego'' mnie denerwuje...

Przekierowałam się do pokoju i wszystkie rzeczy odłożyłam na łóżko, zabierając się także za poukładanie ich. Jego prezent odstawiłam na biurko, gotowy do wręczenia mu i powędrowałam jeszcze do toalety się trochę ogarnąć. Rozczesałam włosy, nałożyłam pomadkę na usta i poprawiłam rzęsy.

Wróciłam się do pokoju i poszłam do kuchni, ale jednak pożałowałam. Każdy pewnie zna to uczucie, kiedy widzi się igraszki rodziców... Kiedy próbują coś ze sobą działać, a ty przychodzisz właśnie nie w porę. Dziwne, krępujące, zawstydzające, jeszcze raz dziwne. Od razu palisz się ze wstydu, gdzie twarz ci cała czerwienieje, a uśmieszek momentalnie pojawia ci się na twarzy, chcąc złagodzić sytuacje.

Weszłam w momencie, kiedy tata już coś tam z mamą majstrował, a ta siedziała na wyspie kuchennej. W sumie nie raz widziałam ich w podobnych sytuacjach, ale za każdym razem czuję się tak, jak teraz. To takie upokarzające! Nie tylko im jest głupio, ale mi samej, to dziwne...

- Przepraszam... - momentalnie odwróciłam wzrok.

Tata odsunął się od mamy, która tylko zachichotała pod nosem i zeszła z blatu, poprawiając bluzkę.

- Nie idziesz do Williama? - spytała, zmieniając temat i przy okazji odchrząknęła.

- Przyszłam zjeść - spojrzałam na nią, jakby było to oczywiste.

- A, tak, jasne... - uśmiechnęła się, a jej policzki w ciągu dalszym były zarumienione.

- Co kupiłaś Williamowi? - zapytał tata, chcąc nie siedzieć cicho, w tej krępującej sytuacji.

- Zegarek - usiadłam przy stole i zabrałam się za jedzenie pancakes'ów.

- O, widzisz, jak łatwo poszło z prezentem? - uśmiechnął się. - Myślę, że mu się spodoba.

- Mam to gdzieś, czy mu się spodoba, czy nie - burknęłam.

- Jane... - skarciła mnie matka.

- No co? - spojrzałam na nią. - Ty mi to karzesz robić, ja nie chcę!

- Pomagam ci!

- W czym?! - prychnęłam.

- Może coś się zmieni między wami, nie wiem... Kochanie, wiem, że ciebie te kłótnie męczą i nie mów, że nie. Daj pomóc chociaż w ten sposób.

- Nie lubię, jak dorośli się wtrącają.

- Ale wy, dzieciaki, nic nie zrobicie w tym kierunku.

- Po co? To nie ma sensu - wzruszyłam ramionami.

- Twoja mama ma rację - wtrącił się tata, krzyżując dłonie pod piersi. - Macie niedługo osiemnaście lat, lepiej wyrosnąć już z tego dzieciaka, bo to nie ma sensu - pokręcił przecząco głową.

- No, no... - kiwałam głową z obojętnością. - Coś jeszcze? - spojrzałam na obojga.

- Nic. Nic już - burknęła mama, a w jej głosie słyszałam zdenerwowanie. - Rób, co chcesz. Próbujemy ci pomóc, a ty jak zwykle nic sobie z tego nie robisz! - krzyknęła.

- Bo nie chcę! Zrozumcie, że nie potrzebuje waszej pomocy w sprawie z Williamem!

- Powiesz mi, że sama to rozwiążesz? - prychnęła. - Kłócicie się, jak dzieciaki! Wytrzymać się z wami nie da! - oburzała się, a tata siedział cicho i tylko słuchał. - Spójrzcie na innych i zobaczcie, jak oni muszą się z tym czuć! Biedna Rachel siedzi między młotem, a kowadłem i codziennie musi wysłuchiwać waszych kłótni... Pomyślcie o innych, Jane - skarciła mnie srogim spojrzeniem, a ja słowem się nie odezwałam. - Przez wasze kłótnie mogą odwrócić się od was przyjaciele, a wtedy to będzie wasza wina, nikogo innego - wyminęła nas i poszła w swoją stronę.

Nie cierpię, kiedy ktoś inny ma rację.

- Mama ma rację... - odezwał się łagodniejszym tonem tata.

- I to mnie denerwuje - burknęłam.

Uśmiechnął się pod nosem i leniwym krokiem ruszył za moją mamą. Ja w spokoju i ciszy siedziałam przy stole i w sumie zabrakło mi już apetytu. Opadłam czołem na blat i spojrzałam na swoje buty, które teraz mnie zaciekawiły.

- Leave me out with the waste
This is not what I do
It's the wrong kind of place
To be thinking of you
It's the wrong time
For somebody new
It's a small crime

And I've got no excuse - mruknęłam wpatrzona w sznurówki.

$$$$$$$$$$$$$$$

Owinęłam się szalikiem i wyszłam na zewnątrz. Mroźne powietrze zaatakowało moją gołą skórę na policzkach, które jeszcze kilka sekund temu były przyjemnie ciepłe. Włożyłam ręce do kieszeni, gdzie w jednej wyczuwałam kwadratowe pudełeczko i zaczęłam iść przed siebie, chowając nos w duży szalik, owinięty na mojej szyi.

Stresuje się, bo mam mu dać ten okropny prezent, którego nie chcę dawać, ale słowa mojej mamy jakoś... zadziałały. Nie chcę, abym była z Williamem powodem do rozpadu znajomości z kimkolwiek. Czuje się okropnie wiedząc to, że nasi znajomi nie wytrzymywali przez nas, a na siłę grali takich, jak gdyby nigdy nic się nie stało, a tak naprawdę mieli zjebany humor. Przez nas.

Wszystko jest naszą winą. Moją i jego. Nie mogę teraz zganiać na niego, bo byłabym zadufanym w sobie pępkiem świata, a nie jestem taka.

Nacisk mojej stopy na biały puch pode mną, powodował skrzypienie, szeleszczenie go. Śnieg wolno kruszył i dodawał tylko atmosfery w ten piękny wieczór. Może piękny, ale nie dla mnie. Gdybym szła teraz na randkę, to byłabym szczęśliwa będąc przy takiej pogodzie, z tak pięknie sypiącym się śniegiem, którego jeszcze oświetlają lampy. Niestety tak nie jest, bo idę wręczyć prezent mojemu wrogowi, co mnie dołuje.

Kiedy wstąpiłam do parku, który chyba głównie dzieli mój dom, od jego - odpaliłam papierosa i w spokoju kroczyłam dalej. Rozglądałam się na boki i nie dostrzegałam nikogo, byłam sama. Każde zaciągnięcie się, każdy narkotyk przekazywany do moich płuc w ogóle mnie nie uspokajał. Ja idę dać mu prezent, to nie jest normalne i nie w moim stylu!

Może warto zaprzestać temu? Może wreszcie podać sobie dłoń i zakopać ten mur? Co by było, gdybym poznała Williama z innej strony..?

Phi! Też mi coś...

Pokręciłam głową i wyrzuciłam z siebie te okropne myśli. Zaciągnęłam się po raz ostatni i wyrzuciłam papierosa przed siebie, robiąc krok do przodu. Coraz bliżej i bliżej do jego domu. Serce wali mi, jak szalone i w brzuchu ściska od stresu. Uczucie węzła, zaciskającego się coraz bardziej, czułam w żołądku.

Pomaszerowałam jeszcze kilka kroków i wreszcie stanęłam przed jego domem, który był świątecznie ozdobiony, jak każdy w sumie w tej okolicy. Rozejrzałam się po oknach i tylko w jego pokoju się paliło światło i na przedpokoju na parterze.

Zaciągnęłam się mocno powietrzem przez usta i zapukałam do drzwi, robiąc krok do tyłu. Schowałam nos w szalik i podskakiwałam na nogach, bo czułam, jak stopy mi marzną. Po chwili drzwi się otworzyły, a w nich stanął nie kto inny, jak Will.

Roztrzepane włosy, ułożone w nieładzie. Szare, luźne dresy opuszczone na jego biodrach i zwykła, czarna koszulka na krótkim rękawie. Że mu nie było zimno?

- Proszę - wystawiłam prezent w jego stronę.

Pomrugał kilka razy i spojrzał na moją dłoń, gdzie trzymam podarunek. Nie dowierzał, widziałam to po nim. Widziałam, jak William był zdziwiony, że ja, Jane, dałam mu prezent. Jestem jego wrogiem numer jeden, a dałam mu prezent. Pierwszy raz w życiu.

- Bierz to - burknęłam.

- Dzięki... - powiedział niepewnie i chwycił na pudełko.

Poczułam się... niezręcznie teraz. Co ja mam zrobić?

- No to... - wzrokiem uciekałam od niego. Wszystko dookoła zaczęłam oglądać. - Miłych świąt - spojrzałam w jego błękitne oczy, które także przyglądały się mi.

Dalej stał, jak ten kołek, nie odzywając się nic. Trzymał w dłoni prezent tak, jakby nie chciał go nikomu oddać, jakby ta cenna rzecz była dla niego ważna. Odwróciłam się na pięcie i usłyszałam za sobą ciche ''Miłych świąt'', a później zatrzaśnięcie drzwiami.

Wypuściłam głośno powietrze, bo dopiero teraz zauważyłam, jak długo je powstrzymywałam. Moje dłonie całe drżały i chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu, pod ciepłą kołdrą, z muzyką i samą sobą.

Pierwszy i ostatni raz robię takie coś. Czego mogłam się spodziewać po nim? Po Williamie? Hah, przecież go nawet nie stać na serdeczne podziękowanie, na uczciwe i szczere przede wszystkim! Jestem idiotką, że się zgodziłam na takie coś. Mogłam ten prezent wyrzucić do kosza albo podarować bezdomnemu człowiekowi, który i tak pewnie by sprzedał zegarek warty dwa tysiące dolarów, za nieszczęsne pięć dolców.

Przekroczyłam drogę do parku i kroczyłam powolnym krokiem do swojego domu. Stopy miałam całe zmarznięte, dlatego nie mogłam sobie pozwolić na szybki ruch. Było okropnie zimno. Dłonie miałam zawinięte w piąstki i schowane w rękawy swetra, a później kurtkę i na koniec w kieszeniach. Moje włosy na czubku głowy na pewno posiadały płatki śniegu.

- Jane.

Drgnęłam całym ciałem i stanęłam w miejscu. Odwróciłam się do tyłu i spojrzałam na Williama, który wyglądał tak samo, jak poprzednio; Dresy, koszulka i zwykłe, czarne buty. Dlaczego wyszedł tak ubrany? Dlaczego mu nie jest zimno? Dlaczego w ogóle on ma ciarek na ciele, ani dreszczy? Nie trzęsie się i oddycha spokojnie, ale widzę, jak jego klatka piersiowa unosi się w przyspieszonym tempie.

- Co? - burknęłam i spojrzałam mu w oczy, chowając bardziej nos w szalik.

- Proszę - podszedł do mnie i wystawił białe pudełko, owinięte czerwoną wstążką na krzyż.

Co do chuja?

Niepewnie zrobiłam krok do przodu i wyciągnęłam rękę po prezent, którym obdarował mnie Will. On dał mi prezent. William dał mi prezent!

- Dz-dzięki? - powiedziałam, ale bardziej brzmiało to na pytanie.

- Wesołych świąt - schował dłonie w kieszenie od dresów i spoglądał na mnie.

Między nami zapadła niezręczna cisza, która mnie dziwnie krępowała. Poczułam się dziwnie, nie wiem jak, ale dziwnie. Nieznane mi uczucie wstąpiło w moje serce, które dziwnie zabiło, ale i zabolało.

Gapiliśmy się na siebie cały czas w ciszy, żadne z nas się nie odezwało. Kruszący śnieg, oświetlony przez lampy nad nami padał na nas, a jego końcówki czarnych włosów przybierały białej barwy. Nagle mocno zawiało i zobaczyłam, jak całą zadrżał przez to.

Czy poczułam się jeszcze dziwniej? Tak. Każda dziewczyna ma w sobie taki opiekuńczy instynkt, że musi się o płeć męską zatroszczyć, pomóc, czy też zadbać. Nie ważne kto to, po prostu każda kobieta reaguje takim instynktem, gdzie ja w tej chwili nie spodziewałam się, że zareaguje teraz w tej chwili, w tej sytuacji, w tym momencie, przy tym chłopaku, a zwłaszcza przy Williamie.

W ciszy zdjęłam z siebie bordowy szalik w czarno-białe kratki i wyciągnęłam w jego stronę.

- Nie chcę - powiedział od razu i zmarszczył brwi.

- Zabieraj to - rzekłam stanowczo.

- Nie - nie odpuszczał.

- Ja też tego nie chcę. Masz to wziąć, Will - naciskałam dalej. - Upuszczę to, jak nie weźmiesz.

Dlaczego ja to robię?

Niepewnie chwycił za mój szalik i rozwinął go, żeby się nim okryć. Wyglądał, jak czerwony kapturek, ale bez nakrycia głowy.

- To... Cześć - powiedziałam niepewnie.

- Cześć - odparł brzmiąc... nijak.

Ostatni raz spojrzałam mu w oczy i odwróciłam się do tyłu, kierując się od razu w stronę swojego domu. Nie słyszałam za sobą niczego podobnego, dlatego jestem pewna, ze jeszcze stoi i się gapi. Wręcz czułam jego spojrzenie na sobie.

Zacisnęłam dłoń na pudełku, który znajduje się w mojej kieszeni. Wzięłam ponownie głęboki i duży wdech przez usta i wypuściłam przeciągle, a para wyglądała, jakbym wypuszczała właśnie dym papierosowy.

Co się właśnie przed chwilą wydarzyło?

$$$$$$$$$$$$$$$

:-)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro