Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Trzydziesty pierwszy października, nigdy nie był dla Harry'ego przyjemnym dniem. Nawet mimo całego świątecznego nastroju, który panował zarówno w świecie mugoli, jak i czarodziejów, chłopiec po prostu nie potrafił się zmusić do ani odrobiny radosnego humoru, czy uśmiechu.

Wiele osób pomyślałoby, że opłakuje śmierć matki i mężczyzny, który gotów był chronić go niczym własnego syna, ale była to jedynie część prawdy. Tak naprawdę nigdy przecież ich nie poznał. Posiadał jakieś odległe, mętne wspomnienia. Ciepłe ramiona, przytłumiony głos, śmiech, czy pluszowe zabawki wirujące wokół niego pod wpływem zaklęcia, rzucanego przez mężczyznę z burzą rozczochranych włosów.

Ciotka Petunia rzadko myślała o swojej siostrze, a co dopiero o niej mówiła. Wolała udawać, że ktoś taki jak Lily Evans nigdy nie istniał. Wuj Vernon również nie miał zbyt wiele do powiedzenia, ponieważ zwyczajnie nie znał ani swojej szwagierki, ani Jamesa Pottera.

Tak więc Harry nie posiadał praktycznie nic, a to, co miał, nie wystarczało, by tak naprawdę mógł opłakiwać jakąkolwiek stratę.

Jego cierpienie wiązało się bardziej z faktem, iż nigdy nawet nie było mu dane zaznać rodzinnego ciepła. Z rozżaleniem i zazdrością, obserwował inne dzieci biegające od domu do domu i zbierające cukierki, by potem z uśmiechem chwalić się swoim rodzicom.

Poza tym Halloween wiązało się również z pamiętną i bolesną lekcją, którą chłopiec dostał od swojego wuja.

Tego dnia Harry, wracając ze szkoły, dostrzegł, jak jego kuzyn kopie coś, leżącego na ziemi. Ze wszystkich stron otaczali go jego koledzy, śmiejąc się i skandując. Kiedy wreszcie Dudley znudził się tą „zabawą" i odszedł, Harry dostrzegł na ziemi nieruchome ciałko ptaka. Podbiegł do stworzenia, klękając obok i wyciągnął ręce, przez chwilę wahając się nawet dotknąć poturbowane maleństwo.

Z dużego dzioba wydał cię pełen cierpienia pisk, a chłopiec poczuł, jak do jego oczu napływają łzy. Czuł to cierpienie, ulatujące w zastraszającym tempie życie. Wnętrzności podchodziły mu do gardła, a ciałem wstrząsał szloch.

Kiedy wziął ptaka na ręce, czuł pod palcami ledwo bijące serduszko. Z paniką widoczną w oczach pobiegł w stronę domu. Po tym, jak drzwi otworzyła mu ciotka, rozpoczęło się piekło.

Kobieta uderzyła go w dłonie, a ledwo żywy ptak wypadł i uderzył o ziemię. Harry załkał, czując, jak jego serduszko nie wytrzymuje i ustaje. Ciotka zaciągnęła go do domu i zamknęła w komórce, aż do przyjazdu wuja. Harry aż do późnego popołudnia kulił się w rogu komórki i kiwał w przód i w tył, starając się uspokoić i zrozumieć, skąd nagle wzięło się do uderzające poczucie pustki w jego sercu, skąd wzięła się ta dusząca ciemność rozlewająca mu się przed oczami, w momencie, kiedy ranny ptak definitywnie zakończył swój żywot.

Kiedy tylko wuj Vernon dowiedział się o „przewinieniu" chłopca, wpadł we wściekłość. Harry krzyczał i łkał, kiedy czerwony ze złości mężczyzna spuścił mu manto stulecia. Zaraz potem Dudley zrobił awanturę, bo prawie spóźnili się na zbieranie słodyczy. Za to też później obwiniono Harry'ego.

Tamten dzień był głównym powodem, dla którego chłopiec nie cierpiał Halloween. Następne święta spędzał zawsze zawinięty w koc, starając się sprawić, by ludzie zapomnieli o jego istnieniu. Dzięki temu czuł się bezpieczniej.

Kurczowo zacisnął swoją drobną dłoń na palcach ojca. Podświadomie szukał wsparcia, choć nie łudził się, że zyska cokolwiek. Z zainteresowaniem przyglądał się wyrazowi twarzy Mistrza Eliksirów. Mężczyzna marszczył brwi, a jego dłonie trzęsły się lekko, kiedy trzymał je sztywno. Usta przypominały jedynie wąską kreskę.

Chłopca zaskoczyło, jak przytłumione były emocje i myśli profesora. Zupełnie, jakby docierały do niego zza grubej ściany. Owszem zauważył to już wcześniej, ale zwalił to na karb swojego roztrzepania i barku skupienia. Tymczasem, teraz kiedy był już w pełni skoncentrowany na mężczyźnie, zwyczajowe fale były jeszcze mniejsze i bardziej zagłuszane. Gdyby nie fakt, że mógł swobodnie pławić się w rozmyślaniach dyrektora, Harry pomyślałby, że to jego wina.

Przysunął się bliżej Mistrza Eliksirów i położył mu rękę na dłoni. Fizyczny kontakt pomagał mu, kiedy dopiero uczył się kontrolować ten dziwny „talent".

Właściwie miał go, odkąd pamiętał. Stojąc przed swoją ciotką, nie tylko wysłuchiwał jej ciągłej mantry, jak wielkim jest ciężarem, ale też wiedział, że w tych słowach nie ma ani odrobiny przesady. Kobieta wręcz starała się hamować podczas tyrad, wygłaszanych przy dziecku.

Pierwszym, co poznał, była nienawiść i strach, że pewnego dnia, jego obecność sprawdzi na Dursleyów nieszczęście. Uczucie odrzucenia i pogardy znał lepiej niż czułość i miłość rodzicielską. Jedyne jej przejawy, mógł obserwować, kiedy ciotka patrzyła na swojego syna, jego kuzyna Dudleya.

Były takie chwile, kiedy Harry nienawidził go całym swoim sercem. Kiedy jedynym czego pragnął, było, by ten tłuścioch zniknął z jego życia. Łudził się, że wtedy ciotka Petunia podarowałaby mu, choć odrobinę ciepła.

Potem przyszło jednak zrozumienie. Gorzka prawda, która spłynęła na niego jednego dnia. Dnia, kiedy jego wujostwo dowiedziało się, co tak naprawdę rozumiał przez tyle lat. Byli tak przerażeni, że mogłoby mu się wymsknąć którykolwiek z ich sekretów.

To, że wuj oszukiwał na pieniądzach w biurze. To, że ciotka miała romans ze znajomym swojego męża. To, że Dudley kradł i znęcał się nad słabszymi... Nie byli idealni, choć na takich właśnie próbowali się kreować. Żyli w urojeniach, wyśnionym przez siebie śnie, z którego nie chcieli się obudzić. Harry mógł tę piękną utopię roztrzaskać i zmienić w koszmarną rzeczywistość, a więc postanowili się go pozbyć.

Pamiętał zimno, wilgoć letniej burzy w powietrzu, światła błyskawic nad swoją głową, kiedy chował się na drewnianej wieżyczce zjeżdżalni. Szukał, choć minimum suchej przestrzeni.

Nie wiedział, jak głupie to było.

Błyskawica uderzająca tuż przy jego schronieniu przeraziła go do tego stopnia, że uciekł w pobliskie krzaki. Długo płakał i szlochał, wzywając pomocy, błagając nawet swoich własnych, jak w tedy myślał, martwych rodziców o ratunek. Nikt nie odpowiedział na jego wezwania. Przez trzy dni nikt nie przejmował się drżącym ze strachu dzieckiem ukrytym wśród trawy i krzaków.

Nikt go nie zauważył.

Porzucił wszelką, złudną nadzieję. Stracił poczucie czasu i udało mu się zignorować nawet głód. Nim jednak znalazła go pani Figg, mała rysa na jego sercu, rozrosła się do rozmiarów wielkiej, krwawiącej rany. Skoro swoimi słowami zgotował sobie taki los, odstraszył swoją ostatnią rodzinę, to po co w ogóle potrafi mówić? Czy byłoby lepiej, gdyby już wiecznie milczał, nie zdradzał tego, co kryją fałszywe, ludzkie serca?

Cóż za ironia, że tego dnia również wypadało Halloween. 

Przez chłodną barierę, przedarło się do jego umysłu wspomnienie pięknej, rudowłosej kobiety z maleńkim zawiniątkiem na rękach. Patrzyła na trzymane dziecko z tak wielką miłością, że Harry aż zachłysnął się ze zdziwienia. Takich uczuć nie widział nawet u ciotki Petunii. Kobieta kochała tego uśmiechniętego berbecia całym swoim sercem, dla niego gotowa była oddać życie.

Skąd mogłaby wiedzieć, jaki los zgotuje mu, stając pomiędzy nim a mordercą?

Tuż za nią, nad jej ramieniem pochylał się mężczyzna w okrągłych okularach. Uśmiech nie schodził z jego twarzy, kiedy patrzył na kobietę, ale było w tym uśmiechu coś... smutnego, pełnego żalu i tęsknoty. Patrzył tym samym wzorkiem, jakim czasem Harry obserwował dzieci idące z rodzicami za rękę. Jakby wiedział, że nigdy nie będzie w stanie mieć czegoś podobnego, że to, czego tak bardzo pragnął, nigdy nie będzie jego.

Przez jedno dziecko, które jego ukochana trzymała teraz w ramionach, a które za nic w świecie nie potrafiłby znienawidzić.

W całej scenie było coś ujmującego, łapiącego za serce. Uśmiechające się niemowlę, owinięte w czerwony kocyk, z radością wyrzucało pulchne piąsteczki ku niebu. Jeszcze nie miało pojęcia, jak wiele przyjdzie mu przeżyć.

Kobieta przytuliła je mocniej do piersi i zadrżała jakby od wstrzymywanego szlochu.

– Harry? – Głos dyrektora przedarł się przez jego zamglony umysł. Potrząsnął głową, starając się skupić myśli. Kiedy spojrzał na staruszka, dostrzegł jedynie odrobinę zaniepokojony uśmiech.

– Wszystko w porządku, mój chłopcze? – zapytał Dumbledore. Harry skinął mu głową w odpowiedzi i odwrócił twarz w kierunku swojego ojca. Mistrz Eliksirów ciągle siedział tuż koło niego i nawet nie starał się wyrwać swojej dłoni z uścisku.

Przez jedną, krótką chwilę, chłopiec rozważał, czy nie lepiej byłoby, gdyby znał prawdę. Gdyby miał pełną świadomość tego, jaki jest jego syn, co potrafi. A potem przed oczami stanęła mu pełna gniewu twarz wuja, grymas obrzydzenia ciotki i pożegnalne manto spuszczone mu przez Duldeya...

Zadrżał.

Nie. Nikt nie miał prawa wiedzieć. Nie o tym. Znowu musiałby przez to przechodzić, znowu postanowiliby pozbyć się niepotrzebnego balastu. Jeśli była choć jedna lekcja, którą przyswoił sobie bez problemu, to, że ludziom nie można ufać. Nie ważne jak bardzo było się z nimi spokrewnionym, czy jak mili mogliby się wydawać.

Duża, chłodna dłoń wzmocniła uścisk na jego drżących palcach. Delikatnie szorstki kciuk czule gładził jego knykcie i przez chwilę chłopiec zatracił się w tym nieznanym sobie przejawie czułości. Tylu rzeczy jeszcze nie rozumiał, tak wiele miał do odkrycia, kiedy chodziło o relację z ludźmi.

Pytanie tylko, czy mógł sobie na to pozwolić?

Ile jeszcze wytrzyma jego, ledwo poskładane do kupy serce, ile wytrzyma rozrywana dzień w dzień na strzępy, dusza? Ile zawodów będzie musiał jeszcze przetrwać i czy w ogóle uda mu się wyjść cało z kolejnego? Ile czasu minie, nim całkowicie się rozpadnie?

Odpowiedź na to znał już od dawna.

Niewiele.

Następny upadek mógłby być jego ostatnim. Dalej nie było już niczego, na czym mógłby się oprzeć. Żadnej marnej nici, której mógłby się chwycić, żadnej brzytwy, która od biedy mogłaby posłużyć mu jako ratunek na oceanie. Jedynie pustka, w której mógł tonąć coraz bardziej, rozpacz, w której mógłby się zagubić.

A on sam, stojący na krawędzi i kiwający się niebezpiecznie raz w przód, raz w tył. Czekając, aż grunt załamie mu się pod nogami.

***

I znowu przychodzę do was z depresyjną litanią... Tak wiem, zabijecie mnie kiedyś za to, no ale cóż, taki już mój urok, po tym opku nie spodziewałbym się jakiegoś specjalnego humoru, no chyba że czarnego... 
Sama traktuję go odrobinę jako taki sposób na rozładowanie emocji i swoiste wyżalenie, a więc jest dla mnie odrobinę osobisty. 

Nie było co prawda chomika ale... no dobra, dobra... już siedzę cicho...

Jak zawsze zachęcam do napisania paru słów w komentarzach. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro