Rozdział 3
Moje łapy skrzypiały na śniegu. Zimno nie było dla mnie dokuczliwe. Chroniło mnie futro. Tak, w końcu jest się tą humanoidalną kozą. Oh jak dobrze.
Wyszłam z mgły, która oddziela Waterfall od Snowdin. Nie lubię tego miejsca. Zawsze wydaje mi się, że ktoś mnie obserwuje i podąża za mną, a ja go nie widzę.
Ujrzałam w oddali domek dwóch szkieletów, tak zapadających w pamięć. Z tego, co wiem, są braćmi. Wyższy, Papyrus ma obsesję na punkcie spaghetti i według mnie, nieco przerośnięte ego. Zaś niższy, Sans jest leniem jakich mało. Prawie dorasta mi do pięt w tej dyscyplinie. Prawie, bo to ja od dwóch lat wciąż nie uprzątnęłam wnętrza swojej szafy.
Znaczy, jako tako zawsze ogarniam mój pokój za pomocą magii, bo na sprzątanie ręczne nie mam ochoty, ale robię to tylko dlatego, że przy zbyt dużym bałaganie musiałabym się teleportować z pokoju do pokoju, a nie chce mi się tego robić. Wiecie, taki szczyt lenistwa.
Szukałam wzrokiem brązowowłosego człowieka. Miałam nadzieję, że podczas mojej drzemki, nic mu się nie stało. Dużo potworów pochowało się w domach, ponieważ było już późno i bałam się, czy aby na pewno człowiek przeżył dzisiejszy dzień. Jakby tego nie zrobił, to ja nie wiem, co bym mogła począć bez niego.
Po obejściu całego miasteczka i sprawdzeniu większości budynków, człowieka wciąż nie było. Został mi do przeszukania jeszcze jeden dom i nie uśmiechało mi się to. Został dom braci szkieletów.
Podeszłam powoli do pokrytego śniegiem domku. Był on drewniany i wręcz związany świecącymi lampkami choinkowymi. Budynek sam w sobie wyglądał uroczo, ale ja nie chciałabym w takim mieszkać. Wolę osobiście moją własną dziurę, zwaną domem. Lub jamą, jak kto lubi.
Pewnie, gdyby nie człowiek, to bym jak zwykle kręciła się po Waterfall, a nie tkwiła w tym głupim mieście. Może nawet skoczyłabym do Hotland po zapas Glamburgerów...
Zapukałam do drewnianych drzwi. Musiałam czekać chwilę, bo ktoś nie kwapił się do ich otwarcia. Trochę jak ja.
Otworzył mi Sans, słynny władca sucharów.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro