Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ǝɔzsnpod ɐu sʎɹI

Również serdecznie zapraszam Was do przesłuchania audiobooka!

https://youtu.be/eVkLO6re-Ag

Perighan, rok 813, e. p. V, lato

Słońce kołysało się na nieboskłonie gotowe zniknąć za horyzontem. Brzoskwiniowe chmury błądziły po nim, ścigając się ze sobą niczym szalone rumaki. Wielkie, nieco wymyślne budynki o półkolistych dachach i fikuśnych wieżyczkach, na których powiewały długie wstęgi, przedzierały czerwień nieba. Lampiony spływały po sznurach, a wraz z nimi drobne ozdoby wykonane z pachnącego drewna. Tworzyły wokół budynków przepiękną mozaikę emanującą odcieniami czerwieni i brązu. Ciągnące przez rozentuzjazmowane niedźwiedzie powozy z zawrotną prędkością przemierzały ulice Caises.

Piękny obraz stolicy Perighanu, który przerwał huk przewracanych stoisk.

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Wydech.

Krew huczała mu w głowie. Serce biło jak szalone, kiedy przeskakiwał przez kolejne przeszkody. Słyszał za sobą krzyki wściekłych handlarzy, którzy dodatkowo ciskali w niego wszystkim, co udało im się dopaść w swe pracowite dłonie. Młodzieniec ich zignorował. Biegł. Ile sił w nogach.

A uśmiech mimo wszystko nie schodził mu z twarzy.

Spojrzał za siebie i przykładając dłoń do czoła, zasalutował dwóm oprychom, którzy z nadętym wyrazem twarzy próbowali pojmać go w swe brudne łapy. Killian pamiętał ich z ubiegłej nocy, kiedy to ni stąd, ni zowąd wygrał partyjkę kości.

Oczywiście nie obeszło się bez oszustwa.

Mimo wszystko chłopak bawił się przednio. Nie byłoby mu jednak do śmiechu, gdyby nie zdołał uciec im w odpowiedniej chwili. Mogli imponować nietuzinkową sylwetką, lecz nie grzeszyli zbytnio rozwiniętym intelektem. Wykiwanie ich było dla niego tak dziecinnie proste.

Młodzieniec skupił się na drodze. Przepychał się przez ludzi, którzy pakowali swe toboły. Killian miał szczęście, że tym razem jego nogi były stabilne, a umysł trzeźwy. Raz już uciekał upojony alkoholem, co nie skończyło się dla niego zbyt dobrze. Pobudka w niedźwiedzich odchodach z rozwalonym nosem i wykręconymi nadgarstkami nie należała do jego ulubionych.

Choć zdecydowanie nie była najgorszą w jego życiu.

Killian zwinnie przemierzając ulice, gwałtownie skręcił. Zaciskał mocno dłonie. Oddychał ustami. Serce biło mu z ekscytacji. Biegł. Taranował. Przeskakiwał. Raz się nawet przewrócił. Wstał. Biegł dalej. Przez długie uliczki, które wyrzucały go na kolejne. Biegł w zaparte, a jego kości trzeszczały od ogromnego wysiłku. Młodzieniec słyszał za sobą warczenie oprychów, którzy z trudem omijali porozrzucane skrzynki. Ich tłuste nogi plątały się pod równie obfitymi torsami. W pewnej chwili dostrzegł, jak jeden z nich się potyka, a jego twarz z impetem uderza o ziemię.

Chłopak nie pohamował śmiechu. Musiał zwolnić, aby całkowicie nie stracić oddechu. Głośne bluzgi dosięgły jego uciekającej sylwetki, jednak ten miał je w nosie.

Biegł.

Nie zastanawiał się.

Biegł.

A głośny rechot i krzyki zdegustowanych ludzi towarzyszyły mu w tej ucieczce.

Oczy Killiana rozbłysły, kiedy dostrzegł swój punkt docelowy. Wąski korytarz, przez który tylko człowiek tak drobnej postury, jak on mógł przejść. Zawsze tutaj zbiegał, kiedy tylko wpakowywał się w kolejne kłopoty. Mervelon obejrzał się za siebie, a wtedy wielka dłoń mignęła mu przed oczami. W ostatniej chwili się uchylił. Bandyta zdołał go dogonić, jednak zrobił to stanowczo za późno. Przemknął do przejścia, a oprych nie zdoławszy się zatrzymać, wpadł w porzucone taczki, które dodatkowo przewrócił. Spadły na jego mięsisty tors, a koło odpiąwszy się, uderzyło go w czoło. Wiązanka przekleństw wypłynęła z jego odpychających ust.

Z oddali było tylko słychać śmiech Killiana, przeciskającego się przez wąski korytarz między budynkami.

Znowu mu się upiekło.

Oddychając ciężko, młodzieniec uśmiechał się od ucha do ucha. Nie pamiętał, kiedy ostatnio zmusił się do takiego wysiłku. Jeszcze w tak niewygodnych trzewikach! Kto by pomyślał, że przyjdzie mu przebiec pół miasta w podobnych butach?! Killian powinien przestać zadzierać z nieodpowiednimi ludźmi, albo raczej ograniczyć spożywanie alkoholu.

Młodzieniec przepchał się przez przejście i wpadł do ciemnej uliczki. Niebo nad nim powoli zaczynało przyjmować odcień wyblakłego granatu, a nietoperze wylatywać ze swych kątów. Killian zgiął się w pół, próbując złapać powietrze do płuc. Śmiał się i charczał. Był z siebie taki zadowolony!

Kiedy tylko młodzieńca przestały boleć płuca, wyprostował się, po czym z uśmiechem na ustach poprawił koszulę, odgarnął włosy z twarzy i podgwizdując, ruszył alejką w kierunku wyjścia.

Może jeszcze uda mu się załapać na jedną partyjkę kości?

Młodzieniec, idąc przez liczne rozwidlenia, niespodziewanie usłyszał dziwne szmery, jednak kiedy tylko się zatrzymał, te ucichły. Rozejrzał się po uliczce, lecz nikogo nie dostrzegł. Uznał, że się przesłyszał i ruszył dalej.

Dźwięki ponownie rozbrzmiały.

Killian poczuł niepokój. Serce zaczęło mu głośniej bić. Czuł suchość w gardle. Gwałtownie przyspieszył.

Nie odwracał się. Szedł szybciej. I szybciej. Aż w końcu jego chód przerodził się w bieg. Dźwięki nabrały na sile. Serce podeszło Killianowi do gardła. Uciekał, tracąc przy tym orientację w labiryncie przejść. Zgubił się. A wszystkiemu winien był paraliżujący go strach.

Szmery się nasiliły. Coś gwałtownie zbliżało się w jego kierunku. Słyszał głośne uderzenia serca. Przerażony oglądał się za siebie, jednak było zbyt ciemno, aby mógł cokolwiek dostrzec.

Trzask!

Killian gwałtownie podskoczył, kiedy coś metalowego uderzyło o ziemię, a kot przebiegł mu pod nogami. Ciche miauczenie sprawiło, że ten złapał się za pierś.

Cholerny sierściuch.

Młodzieniec gwałtownie się wyprostował, a strach w jednej chwili opuścił jego ciało. Przestraszył się kota. Kota! Chłopak zaśmiał się ze swojej głupoty, po czym odwrócił. Przed oczami stanęła mu blada postać o przeszywającym go spojrzeniu przekrwionych ślepi. Mężczyzna wyszczerzył do niego spiłowane w kły zęby.

Niespodziewanie nieznajomy dźgnął młodzieńca sztyletem w brzuch.

Ból spiorunował całe ciało Kiiliana.

Czas się zatrzymał. Krzyk zamarł na ustach chłopaka.

Przerażony Killian cofnął się o krok, potem drugi i trzeci. Dotknął miejsca, z którego spływała ciemna ciecz. Kiedy zrozumiał, czym owa substancja była, jego dłonie zaczęły drżeć. Mara uśmiechała się do niego jadowicie, odsłaniając mordercze zębiska, które gotowe były rozszarpać jego szyję.

To się nie działo naprawdę. Nie mogło. Przecież udało mu się uciec! Dlaczego? Dlaczego on?

Nieznajomy się zbliżył, a instynkt przetrwania Killiana momentalnie zareagował. Cofnął się o kolejny krok, po czym zacisnął palce na ranie. Nie mógł tak tu stać i czekać na to, aż ponownie go zaatakuje. Musiał ratować swoje cholerne życie! Killian zmuszając się do ruchu, zaczął uciekać, a szalony mężczyzna o dziwo mu na to pozwolił.

Krew huczała w głowie młodzieńca. Serce biło mu jak szalone, a łzy podeszły do oczu. Słyszał za sobą stąpania oprawcy, przez co nie był w stanie skupić się na drodze. Ciecz obficie spływała z rany, tworząc za nim krwiste smugi.

— Dawno, dawno temu... — zanucił nieznajomy.

Chłopak wlókł się po alejce. Ręką próbował podtrzymać się ceglastej ściany, jednak to nic nie dawało. Siły wyparowywały z niego w zawrotnym tempie. Z każdą kolejną sekundą tracił coraz więcej krwi. Czarne mroczki tańczyły mu przed oczami, lecz ten nie ustępował. Mimo zmęczenia i paraliżującego jego ciało strachu szedł dalej. A kroki i szemrania za jego plecami stawały się coraz wyraźniejsze.

Skręcił. Zakasłał. Syknął z bólu. Splunął krwią na ziemię. Ponownie skręcił. Ujrzał światło i usłyszał głośne śmiechu. Gwałtownie przyśpieszył.

I to było jego błędem.

Killian się potknął i rozdarł materiał swych spodni. Krew spłynęła z drobnej rany, a on wylądował twarzą na piachu.

— Kiedy słońce na niebie tańczyło — nucił oprawca, będąc tuż za nim.

Młodzieniec czołgał się w kierunku światła. Krew ciągnęła się za nim smugami, a on zagryzając mocno wargi, czuł gorące łzy, spływające po napuchniętych policzkach.

Nie chciał umierać.

Nie w takim miejscu.

Nie w tak żałosny sposób.

Był zdesperowany. Walczył, lecz zmęczenie powoli dawało za wygraną, a krew upływała. Krzyczał. Prosił. Błagał. Wiedział jednak, że nikt nie przyjdzie mu na ratunek. Wiedział, że nie posiadał nikogo, kto mógłby się nim zainteresować.

Przecież ludzie go nienawidzili.

— Mały niedźwiedź bez swej mamy... 

Młodzieniec ujrzał nagle wyjście i w oddali przemierzających uliczki ludzi.

— Pomocy — wyszeptał drżącym głosem Killian, a łzy zaleciały mu do ust.

Nikt nie przyjdzie. Nikt cię nie uratuje, Killianie. Pogódź się z tym.

— Zgubił się w lesie starym...

Młodzian usłyszał gorzki śmiech oprawcy, który z podziwem w oczach obserwował jego starania. Krew skapywała z ząbkowanego sztyletu, a mężczyzna napawał się jego cierpieniem. Desperacją i strachem.

Nie chciał umierać.

Nie chciał umierać.

Nie chciał umierać!

Nagle poczuł okropny ból kostki. Zaczął krzyczeć, kiedy nieznajomy przygniótł ją swym potężnym buciorem. Chłopak próbował się wyrwać, lecz to było na nic. Przepadł. Wpatrywał się w śmiejących się w oddali ludzi i krzyczał. Jednak nikt nie zwrócił uwagi. Nikt nie był zainteresowany. Niektórzy nawet odwrócili się plecami.

Umrze.

Wargi Killiana zadrżały, a szloch doprowadził jego ciało do drżenia.

— Szukał mamusi, lecz ona w chowanego bawić się chciała...

Mężczyzna nagle szarpnął Killiana za ramię i przewrócił go na bok. Uśmiechnął się do księcia z szaleństwem w oczach. Chłopak, jak przez mgłę, wpatrywał się w swego oprawcę, skrycie prosząc bogów o to, aby cały ten koszmar jak najszybciej się skończył.

Stracił zbyt dużo krwi.

Umierał.

Mężczyzna podsunął mu ostrze do gardła i już miał zamiar je poderżnąć, jednak wtedy ponownie rozbrzmiały słowa jego pieśni:

— I malca zostawiła, aby otchłań go...

Nie zdołał dokończyć.

Nastała cisza.

Cisza, którą przerwał nieprzyjemny dźwięk rozrywanej skóry. Wielkie szpony zalśniły przed oczami Killiana, a krew buchnęła z rozoranego gardła bestii.

— Zabrała. — Szept rozbrzmiał po alejce.

Oszołomiony chłopak widział tylko, jak głowa mężczyzny bezwładnie zwisa z karku, po czym pada na ziemię. Chciał zacząć krzyczeć, jednak w jednej chwili ogarnęła go zupełna ciemność. Killian przed utratą przytomności zdołał dostrzec błękitną poświatę, która przegnała mrok.

Ból był nie do zniesienia.

Killiana obudziło ciche stukanie w szybę. Niemrawo uchylił prawą powiekę, a promienie słońca podrażniły jego wrażliwe oko. Syknął z bólu, czując ciepło palące jego brzuch. Mimo wszystko zmusił się do uniesienia na łokciach. Chłopak rozejrzał się po pomieszczeniu. Obudził się swojej sypialni, jednak nie miał bladego pojęcia, jak dokładnie się tu znalazł. Nie pamiętał zbyt wiele. A raczej nie chciał pamiętać. Momentalnie chwycił się za miejsce, w które został dźgnięty i pod materiałem piżamy, poczuł szorstki opatrunek.

A więc to nie był koszmar.

Killian nie obudził się z niego, całe to zdarzenie działo się naprawdę. Ktoś próbował go zamordować w ciemnej uliczce. Potraktować jak zwyczajnego szczura. Młodzieniec był załamany. Przyłapał ciało na drżeniu, co dodatkowo go zirytowało. Łzy napłynęły mu do oczu, a syk wyrwał się z jego gardła. Prawie umarł. Kiedy potrzebował pomocy, bogowie go opuścili. Zadrwili z niego i pozwolili czołgać się po brudnej ziemi. Śmiali się z jego niedoli.

A chłopak nigdy w życiu tak się nie bał, jak w tamtej chwili. Był zupełnie sam. Nie miał oparcia w nikim. I nikomu na nim nie zależało. Przerażało go to bardziej niż świadomość rychłej i nic nieznaczącej śmierci. Łzy pociekły po policzkach młodzieńca i pojedynczymi kroplami spadły na jedwabną pościel.

Czy naprawdę jego życie znaczyło tyle, co zwykłego szczura?

Nagle stukanie w okno się nasiliło, wybijając Killiana z rozmyślań. Spojrzał w kierunku obszernego okna i dostrzegł nerwowo uderzającego dziobem w szybę gołębia.

— Cholerne ptaszydło! — warknął.

Z głośnym jękiem uniósł się do siadu, po czym z wielkim trudem wstał na niepewne nogi. Zachwiał się, lecz w ostatniej chwili odzyskał równowagę i uchronił przed zderzeniem z ziemią. Czerwony ze złości podtrzymywał się, na czym tylko mógł i kuśtykając, podszedł do okna. Wystraszony gołąb odleciał na jego widok, zostawiając na szybie brzydkie smugi.

Killian jęknął wściekle, odrywając dłoń od ramy łóżka, aby dostać się do upragnionego miejsca. Zachwiał się i tracąc równowagę, wpadł na komodę. Syknął pod nosem, uderzając biodrem o wystające gałki.

— Ty wstrętny pierzasty potworze! — krzyknął na odlatującego gołębia.

Gniewny warkot wydobył się z jego ust. Chłopak uderzył pięścią o pachnące drewno, kiedy nagle ściągnął pytająco brwi. Na leżącej na meblu bajce dla dzieci, ujrzał lśniącego w porannym świetle irysa. I dołączoną do niego elegancko złożoną karteczkę. Młodzieniec niepewnie ujął kwiat i delikatnie go podniósł. Przyjrzał się uważnie drobnym płatkom, które emanowały potęgą, a zarazem ukrytym pięknem. Dreszcze przeszyły całe jego ciało, a wspomnienie błękitnej poświaty i wielkich, ptasich szponów zawładnęło jego umysłem.

Istota, która go ocaliła.

Bestia.

Killian odłożył irysa na książkę, a następnie zabrał karteczkę i ją rozłożył. Schludne pismo z charakterystycznym, lekko zakrzywionym wykończeniem wyryło się w umyśle młodzieńca. Adres, data oraz słowa skierowane bezpośrednio do niego.

Zleceniodawczyni mieszka pod tym samym dachem, co Ty.

Czy może usłyszałeś już jej krzyki, Killianie?

Gwarantuję, że ukoją Twoje zszargane myśli.

Sokół

— Krzyki? — wydukał pod nosem.

Pod tym samym dachem?

Pytania nasunęły mu się na myśl, lecz chłopak nie potrafił ich zrozumieć. Słowa nieznajomego nim wstrząsnęły, do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał, jak powinien oddychać.

A oliwy do ognia dodał wrzask, który w jednej chwili obudził cały zamek. Damski krzyk wyrył się w jego umyśle, a oczy gwałtownie rozszerzyły.

Co na Bestię Nocy?! 

Młodzian odruchowo złożył liścik i schował za gumkę spodni od piżamy. Powoli ruszył w kierunku drzwi, nie zważając na to, że z wielkim trudem się poruszał.

Minęła dłuższą chwila, zanim Killian dotarł na miejsce. Powitał go tłum w postaci służby, która z przerażeniem w oczach, wlepiała spojrzenia w coś znajdującego się w sypialni jego macochy. Okropny smród wydobywający się z pomieszczenia doprowadzał młodzieńca do mdłości. Chłopak przepchnął się przez oszołomiony personel, a następnie z impetem wpadł do pełnej strażników sypialni. Oczy rozszerzyły się gwałtownie, a pisk kobiety rozbrzmiał echem w jego uszach.

Bezgłowe i już rozkładające się ciało jego oprawcy zwisało nad łożem Tatii Mervelon. Fioletowy irys leżał niewinnie na szkarłatnej pościeli, porozumiewawczo uśmiechając się do młodzieńca.

Killian spojrzał na macochę i już wszystko zrozumiał.

Minęły dwa tygodnie od wydarzenia z zaułka.

Killian nie chciał już dłużej się bać. Postanowił spotkać się ze swoim wybawicielem.

Młodzieniec wiedział, że Tatia go nienawidziła, jednak nigdy nie posądziłby jej o podobne działania. Zleceniodawczyni jego morderstwa mieszkała z nim pod jednym dachem. Ten w obawie przed zatruciem przestał nawet jeść posiłki na zamku. Miał się cały czas na baczność, czekając na powrót ojca. Bezustannie oglądał się za siebie. Adres zapisany na kartce był mu dobrze znany. Szemrane miejsce, które przyciągało do siebie wszystkie okoliczny kanalie. Tak było na powierzchni, piwnice rządziły się własnymi zasadami. Nikt nie miał prawa do nich wchodzić, nikt, kto nie sypnął groszem.

Albo budził postrach.

Młodzieniec czuł napięcie w powietrzu. Miejsce, które zwykle charakteryzowało się luźną, wręcz chaotyczną atmosferą milczało. Niektórzy siedzieli jak na szpilach, inni zaciągali się dymem, aby zniwelować stres, czy też wciągali się w grę w karty bądź już znienawidzone przez Mervelona kości. Czuł na sobie nikczemne spojrzenia wszystkich obecnych. Kobiety rechotały na jego widok, mężczyźni drwili.

Jednak wszelkie dźwięki ucichły, kiedy Killian położył przed barmanem emanującego potęgą, fioletowego irysa.

Kobiety opuściły wzrok, a mężczyźni, prychając, wrócili do gry w karty. Nikt już nie odważył się spojrzeć z pogardą w kierunku młodzieńca.

Czyżby aż tak bardzo się go obawiali?

Prowadzący młodzieńca, barczysty barman przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, co jeszcze bardziej go zaniepokoiło. Szli przez ciemny korytarz, napawający Killiana strachem, po czym skręcili w stronę wschodniego skrzydła budynku. Zeszli schodami w dół, a towarzyszący im ogień rozświetlał wąską przestrzeń. W pewnym momencie obskurne drewno odchodzące od ścian zastąpił chłodny kamień, który lśnił w nikłym płomieniu. Podłoże stało się stabilniejsze i już nie lepiło się do jego podeszew. Smród palonego tytoniu został na górze, a zastąpił go słodki zapach, który sprawił, że młodzieńca ogarnął błogi spokój.

Woń czarnego bzu kolidowała z delikatnym, świeżo ściętym jesionem. Był intrygujący, zachęcający...

Przerażający.

Barman zniknął, kiedy tylko stopy Mervelona zetknęły się z ziemią. Chłopak momentalnie poczuł ścisk w żołądku. Szedł za tajemniczym zapachem, który z każdym kolejnym krokiem nasilał się coraz bardziej, aż w końcu zupełnie zawładnęła całą przestrzenią.

W pomieszczeniu panował półmrok, lecz Killian mimo wszystko zdołał dostrzec sylwetkę postaci siedzącej w obitym niedźwiedzią skórą fotelu. Światło rzucało nikły blask na mężczyznę, trzymającego w dłoni szklankę ze złocistym trunkiem. Młodzieniec momentalnie się cofnął. Długie szpony, emanujące potęgą zastępowały palce nieznajomego. Bladą skórę szpeciły podłużne blizny oraz nabrzmiałe, czarne wręcz żyły.

A więc sobie ich nie wyobraził.

— Każdy inaczej na nie reaguje.— Niski głos mężczyzny sprawił, że młodzieńca przeszedł dreszcz. Opierając policzek na nadgarstku, dodał: — Niektórzy mdleją, inni uciekają, a czasem po prostu z przerażeniem w oczach się w nie wpatrują.

Sokół nagle uchylił powieki, spojrzał na młodzieńca, a błękitne oczy zalśniły w ciemnościach. Duże, tak jasne, że prawie podchodziły pod wykwintną biel. Pożerały go kawałek po kawałku. Nie potrafił odwrócić wzroku. Nie były ani złe, ani dobre. Obojętne, co sprawiło, że młodzieniec do końca nie mógł wyzbyć się strachu.

— U ciebie dostrzegam dziwne zafascynowanie zmieszane z lękiem. Trochę kuriozalne połączenie — szeptał, a pustka w jego spojrzeniu się pogłębiła. — Jednak bardzo intrygujące, Killianie.

Młodzieniec przyjrzał się uważnie mężczyźnie. Twarz nie zdradzała zbyt wiele, a blada wręcz śnieżnobiała cera dodawała jego postaci upiorności. Kruczoczarne włosy wtapiały się w otaczającą go ciemność, a mimo to Killian zdołał ujrzeć długi warkoczyk, który gładko opadał na jego ramię. Na pierwszy rzut oka wyglądał młodo, jednak emanująca od mężczyzny aura świadczyła o czymś zupełnie przeciwnym.

— Wzbudziłeś niemały postrach w tych ludziach — wyznał, próbując przy tym wyjść na pewnego siebie.

Mervelon dostrzegł cień zjadliwego uśmiechu na ustach Sokoła.

— Nie trzeba wiele, aby wystraszyć tchórza. Czasem wystarczy tylko ściągnąć rękawiczkę — oznajmił, stukając szponami o blady policzek.

Killian przełknął nerwowo ślinę. Powinien drżeć ze strachu i w razie kłopotów obmyślać plan ucieczki, ale z drugiej strony ten spokój w jego głosie, każdym geście, czy spojrzeniu, przemawiał do niego tak bardzo, że zapragnął go poznać. Zrozumieć.

— Dlaczego mnie ocaliłeś? Zrobiłeś to z litości? — zapytał niespodziewanie.

Mężczyzna cichuteńko się zaśmiał, co spowodowało, że chłopak zacisnął nerwowo wargi. Dłonie mu się pociły, a serce biło nieco szybciej niż zwykle. Starał się unieść dumnie brodę, lecz jego ciało nie zdołało wykonać narzuconego polecenia. Ten nie potrafił nad nim zapanować.

— Nie jestem osobą, która robi coś, nie otrzymawszy nic w zamian — stwierdził, a kącik jego ust uniósł się w drobnym, ale jakże problematycznym uśmieszku. — Ocaliłem cię, ponieważ twoja śmierć nie jest mi na rękę.

— Czego dokładnie ode mnie chcesz?

Złowrogi błysk zalśnił w ślepiach uśpionej bestii.

— Rozmowy — wyszeptał Sokół, przechylając trzymaną szklankę ze złotym trunkiem. Nawet nie oderwał wzroku od młodzieńca. — Bo wiesz, dzieciaku, do bycia w pełni usatysfakcjonowanym potrzebuję tylko jednej rzeczy. — Płyn spływał po szkle. Już kroplą miał wyciec, jednak wtedy mężczyzna postawił szklankę na stoliku obok. Stan cieczy się nie zmienił. — Kontroli. Pełnej kontroli.

Wzrok Killiana jak zaczarowany zatrzymał się na szkle. Złoty trunek zastygł w zupełnym bezruchu, przez co chłopak miał wrażenie, że ten po prostu zamarzł. Próbował pojąć słowa mężczyzny, lecz nie potrafił. Sokół zemścił się za niego i pokazał prawdę. Odsłonił szemrane karty Tatii Mervelon, dając mu broń, którą mógł codziennie ostrzyć, aby w odpowiedniej chwili wymierzyć sprecyzowany cios.

Zrobił dla niego tyle, a w zamian żądał rozmowy?

— Nie rozumiem.

Mężczyzna nawet nie drgnął. Uniósł chłodne spojrzenie na młodzieńca, po czym zapytał z uprzejmością w głosie:

— Może usiądziesz?

Puste. Tajemnicze. Przerażające.

Takie były jego oczy.

Killian nie potrafił się poruszyć. Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w ślepia mężczyzny. Chciał ruszyć się z miejsca, lecz ciało mu na to nie pozwoliło. Młodzieniec nabrał powietrza w płuca, po czym zmusił się do odpowiedzi:

— Postoję.

— Jak chcesz. Wiedz jednak, że nie masz się czego obawiać — wyszeptał, opierając łokieć na udzie, a brodę na nadgarstku. Jego kącik ust uniósł się leciutko, a tajemniczy błysk zalśnił w oczach. — Myślę, że to będzie początek naprawdę wspaniałej przyjaźni.

Młodzieniec nerwowo zacisnął wargi. W jednej chwili odwaga go opuściła. Wystarczyło tylko dostrzec wyraz twarzy mężczyzny, aby ten w siebie zwątpił. Próbując oszukać lęk, ukrył trzęsące się dłonie za plecami. Nie mógł na nie patrzeć.

— O czym chcesz ze mną porozmawiać? — zapytał zestresowany.

— O twojej spłacie długu — odparł.

Mervelon momentalnie zbladł, co zostało dostrzeżone przez jego towarzysza. Mężczyzna się wyprostował i zaczął delikatnie uderzać szponem w szklankę.

— I o szansie, jaką chcę ci podarować.

— Za nią również będziesz żądał zapłaty? — rzucił bez namysłu Killian, przeklinając w duchu swój niebywale długi jęzor.

Sokół prychnął, sięgając po szklankę z trunkiem. Obserwował go niczym dzika bestia, gotowa pojmać go w swoje zabójcze łapy.

— Będziesz spłacać dług, czerpiąc przy tym samą przyjemność — stwierdził, popijając słowa lśniącym alkoholem. — Dołączysz do mnie.

Zaskoczony Killian myślał, że się przesłyszał. Co on miał niby zrobić? Ten albo wciąż był zamroczony alkoholem po nocnym zalewaniu smutków, albo za trzeźwy, a jego umysł płatał mu figle. Jak tak bezużyteczna i zapijaczona osoba jak on została dostrzeżona przez mężczyznę, który samą swoją obecnością wywoływał strach w tutejszych łotrach?

— Co masz przez to na myśli? — burknął niepewnie.

— Będziesz wykonywał moje rozkazy. Cenię sobie lojalność, nie zdradzam swych ludzi, dlatego oczekuję też tego od nich samych — wyznał, upijając trunek, bez choćby jednego skrzywienia. — Od ciebie również.

Killian kilkakrotnie zamrugał. Czyżby już nie miał żadnego wyjścia? Tak właściwie to pragnął być częścią czegoś wielkiego, w jakiś sposób zostać powiązanym z oporem, lecz nigdy nie miał na to dość siły.

Zawsze był nikim.

I niestety młodzieniec nie mógł przestać o tym myśleć.

— Nie sądzę, abym na coś ci się przydał. Jestem bezużyteczny.

— Raczej niedoceniony. — Mężczyzna zlustrował go spojrzeniem, po czym dodał: — I zwyczajnie w świecie głupi. Pochodzisz z mściwego, ale jakże potężnego rodu. Jeśli nie zaczniesz gryźć, sam zostaniesz zjedzony, a wtedy na nic mi się już nie przydasz.

Miał wobec niego plany?

— Dlaczego dopiero teraz postanowiłeś pojawić się w moim życiu?

Mężczyzna milczał. Chłodne spojrzenie wywiercało wnętrzności Killiana. Sokół wdzierał się pod jego skórę i zdzierał ją z kości. Próbował dociec do sedna i bez problemu mu się to udawało. Dostrzegł pokryte skazami serce młodzieńca, które ten uporczywie próbował przed wszystkimi skryć. Chłopak wbił spojrzenie w ziemię, kiedy jego towarzysz wstał, a wraz z nim uniosła się słodkawa woń jesionu i czarnego bzu. Przystanął przy jego boku.

— Ponieważ wcześniej nie zdołałbyś tego zrozumieć — wyszeptał, a Mervelon zaczął nerwowo plątać palce ze sobą. — Nadal wprawdzie jesteś tylko dzieciakiem, lecz ktoś w końcu musiał tobą wstrząsnąć. Inaczej zupełnie byś się zagubił.

Oczy Killiana otworzyły się szerzej, a on momentalnie poczuł, jak coś drapie go w piersi. Wiedział, że słowa mężczyzny były tylko dobrze skonstruowaną manipulacją, jednak ten i tak uparcie chciał w nie wierzyć.

— Brzmi, jak troska — wydusił cichutko.

Sokół z chłodem wyrytym na twarzy przyglądał mu się, doprowadzając tym Mervelona do dyskomfortu.

— Bo nią jest — odpowiedział, odchodząc. Krążył wokół niego niczym ptaszydło polujące na swą ofiarę. — Możesz coś osiągnąć, a ja oraz moi ludzie ci w tym pomożemy. W zamian oczekuję tylko twojej lojalności. — Mężczyzna zatrzymał się w półkroku, po czym obdarował młodzieńca krzywym uśmiechem. — Obiecuję, że twoja zemsta za wszelkie wyrządzone krzywdy będzie niezapomniana.

Młodzieniec przestał namolnie plątać ze sobą palce. Mimo tego, że dłonie nadal mu się trzęsły, wysunął je zza pleców i uniósł spojrzenie na mężczyznę.

— Jestem tylko cieniem, nikt mnie nie dostrzega. Nikogo nie obchodzę.

Twarz Sokoła złagodniała.

— Nie widzę nic złego w byciu cieniem — rzekł, a chłopak zmarszczył brwi. Mężczyzna ze spokojem dodał: — Możesz uczynić z tego swoją broń. Jakże potężną i bezwzględną broń.

— Jak? — Głos mu zadrżał.

Mężczyzna podszedł do Killiana i niespodziewanie dotknął szponem jego czoła. Serce zamarło w jego piersi, a oczy rozszerzyły się gwałtownie. Zapach jesionu i czarnego bzu jednak skutecznie odrzucił od niego wszystkie negatywne emocje. Mamił, ale i uspokajał.

— Używając tego — wyszeptał, ze spokojem głosie i powagą w błękitnych oczach. — To nie boli, a może uratować ci życie. Bycie cieniem nie jest przekleństwem, a darem, który powinieneś rozwijać. Nikt cię nie dostrzega, ale czy aby nie w tym tkwi cała twoja siła, Killianie? Pomyśl, ile możesz osiągnąć, odpowiednio używając swej indywidualności. Bycie cieniem pozwoli ci dotrzeć do każdego zakamarka tego kontynentu. Wtargnąć do książęcych komnat i prześledzić ich poczynania. Sabotować. Szpiegować. Niszczyć. Staniesz się katem swoich wrogów. Koszmarem, którego się boją, a nie patrzą na niego z drwiną.

Chłopak momentalnie wspomniał oprychów wścibiających w niego swe spojrzenia. Rechot drwiących z niego kobiet. A potem ciszę, która wraz z położeniem irysa na barze rozbrzmiała w jego głowie. Nikt nie odważył się z niego zakpić.

Ludzie nie bez powodu się go obawiali. Nie bez powodu też go podziwiali. Killian zaczął to rozumieć.

— Krocz dumnie wśród wrogów w świetle dnia, snuj się po nocach niczym mara gotów poderżnąć im gardło — wyszeptał, wtapiając się w ciemność. Jego chłodne spojrzenie sprawiło, że młodzieniec zesztywniał. — Okaż siłę, nie... — przerwał, lustrując jego niechlujny ubiór. — Niedojrzałość i niekompetencje. Spraw, aby cię szanowano. Abyś to ty ciągnął za sznurki swych marionetek.

Serce Killiana w jednej chwili się zatrzymało, kiedy mężczyzna niespodziewanie się do niego zbliżył. Stanął przy boku młodzieńca i położył mu dłoń na drobnym ramieniu. Mocno wbił w nie szpony, po czym nachylił się nad jego uchem i wyszeptał:

— A obiecuję, że przyczynisz się do zguby rodu, którego tak bardzo nienawidzisz.

Sokół odsunął się od niego. Młodzian zrozumiał, że przez cały czas wstrzymywał oddech. Jego twarz musiała być cała czerwona, a oczy wielkie, jak tarcze księżyca. A mimo wszystko młodzieniec poczuł dziwną ulgę. Ktoś wreszcie wyrzucił mu wszystkie brudy. Zainteresował się nim i ujrzał pewną wyjątkowość, której on sam nigdy nie dostrzegł.

— Kim ty jesteś? — zapytał z iskierkami w oczach.

Sokół się zawahał.

— Nikim ważnym, szczeniaku.

Młodzieńca ogarnęło zaciekawienie. Przez całe swoje życie jedynym jego celem było uprzykrzanie życia rodzeństwu oraz macosze. Teraz jednak dostrzegł to jak bardzo niedojrzałe były jego działania. Jak bardzo narażały go na gniew innych. Dlatego też nie posiadał nikogo, komu mógłby zaufać. Kto przybiegłby mu z odsieczą, kiedy niebo nad jego głową zaczęłoby płonąć.

I wtedy nagle zjawił się ktoś zupełnie mu obcy. Najprawdopodobniej osoba pragnąca go wykorzystać. Morderca, który uświadomił mu, że jest nikim z wyboru. Nie dlatego, że się taki urodził. A do Killiana w końcu dotarło to, jak bardzo przez ten cały czas plugawił imię swej dobrodusznej matki. Jak bardzo się stoczył.

Nagle z rozmyślań wyrwało go ciche westchnięcie. Młodzieniec uniósł spojrzenie na Sokoła, którego przytłaczający wzrost sprawił, że poczuł się naprawdę żałośnie.

— Musisz się jeszcze wiele nauczyć. W przeciągu dwóch dni otrzymasz wiadomość, gdzie następnym razem masz się wstawić. Porozmawiamy sobie od serca — powiedział, a ten tylko pokiwał głową. Mężczyzna obdarował młodzieńca kąśliwym uśmiechem, a następnie powiedział ze słodyczą w głosie: — A teraz zejdź mi z oczu, śmierdzisz gorzelnią.

Killianowi zrzedła mina. Cóż, jego wybawca okazał się dość skomplikowaną osobą. Mordercą, w którego oczach czaiła się otchłań. Z jednej strony się go obawiał, a z drugiej podziwiał.

Uratował go.

Chłopak się cofnął i już miał zamiar odejść, jednak wtem niespodziewanie się zatrzymał. Spojrzał w kierunku mężczyzny i bezmyślnie zapytał:

— Twoje imię, mógłbym je poznać?

Jego wybawiciel, złapawszy za szklankę ze złotym płynem, zakosztował trunku. Błękitne oczy porozumiewawczo uśmiechnęły się do niego.

— Acherone.

Acherone.

Przyrzekł, że zapamięta to imię. Dumnie będzie za nim podążał, dopóki starczy mu sił, a mrok nie postanowi przeżreć jego duszy. Nie tylko dlatego, że zawdzięczał mężczyźnie życie. Podarował mu sprawiedliwość i zasiał strach w sercu jego wroga. Młodzieniec posiadł cel, który pragnął wypełnić, lecz to, co najbardziej go uszczęśliwiło, była akceptacja.

Killian Mervelon stał się wtedy cieniem.

Od tamtego dnia chłopak już ani razu nie wrócił nad ranem zamroczony alkoholem. Uczył się pod pieczą Gołębi, którzy w pewnym momencie stali się nierozerwalną częścią jego życia. Killian zawsze dumnie unosił brodę, ubierał się schludnie, a jego wrogowie...

Patrzyli na to, jak się rozwijał.

I knuł.

Sokół natomiast obserwował go z cienia i czekał na to, aż młodzieniec wkrótce rozpęta za niego całe piekło.

I rozpocznie tym jego nowy ład...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro