Rozdział 18
Przyjęcie czas zacząć....
#denaro2 na twitterze/tiktoku
*'
Mam na sobie białą suknię, którą dał mi Vincenzo. Chciałam ubrać coś innego, by widział, że nie udało mu się nakłonić mnie do założenia czegoś, co on wybrał, jednak Val powiedziała, że przyjęcie urodzinowe ma ściśle określone zasady co do ubioru i wszyscy goście mają być ubrani na biało. Widok Vincenza w białym stroju nie powinien zaskakiwać, jednak jest czymś niespotykanym. Nie widziałam go w takim kolorze. Nawet kamizelkę ma białą, tylko delikatnym odcieniem wyróżnia się od koszuli.
Gdy dostrzega, że jestem tuż obok, patrzy mi prosto w oczy. Ubiorem przypomina niebiańską istotę zesłaną na ziemię, lecz spojrzenie ma istnie piekielne. Mrok jego tęczówek zdaje się ciągnąć mnie ku nicości, w którą z westchnieniem wpadam.
Powinnam znienawidzić go jeszcze bardziej za to, że moje kolana mają ochotę się ugiąć. Serce też nie słucha zdrowego rozsądku nakazującego się ogarnąć. Mam go nienawidzić, a nie pragnąć zdjąć z niego tę cholerną białą kamizelkę.
– Gotowa?
Odrywam myśli od wyobrażania sobie tej czynności.
Nienawidź go.
Pamiętaj, co ci zrobił.
Nienawidź go.
Otrząsam się. Pożądanie nie może mi zaślepiać oczu. Dałabym się w to wciągnąć pół roku temu, ale teraz sytuacja wygląda inaczej i choć mam ochotę go pocałować, chcę również wbić nóż w jego szyję. Moja zraniona dusza by na to pozwoliła. Głupie serce już nie. Dlaczego można kogoś kochać jednocześnie go nienawidząc?
– Tak.
I tyle z naszej dzisiejszej wymiany zdań. Wczoraj nie odezwał się do mnie słowem. Załatwiał jakieś sprawy, co chwila gdzieś wychodził, a ja próbowałam zająć umysł serialem. Z kolei tej nocy, jak i poprzedniej, nie mogłam spokojnie spać. Myślałam jedynie o swoim bracie, o tym, co robi, jak wygląda jego dzień i czy poradził sobie z moją ucieczką? Ze stratą. Bo mnie stracił. Nie wrócę do domu, do niego, do tamtego życia. Sama nie wiem, gdzie będę. Tutaj? Pod dachem Vincenza, czy może znów czeka mnie wygnanie?
Nie chcę o tym myśleć. Nic jednak nie poradzę na to, że zaczynam się bać nadchodzącej przyszłości. Mam być przygotowana na dzień, kiedy zostanę wysłana na koniec kraju?
*
Przyjęcie odbywa się w wynajętym lokalu z pięknym ogrodem. Wiszące nad nami lampki w kształcie żarówek oświetlają drogi między żywopłotami. Wszyscy goście są ubrani na biało, za wyjątkiem kelnerów, którzy z tacami szampana lawirują między ludźmi. Udaje mi się chwycić kieliszek.
Patrzę na tych wszystkich ludzi, choć staram się nie gapić dłużej nić trzy sekundy. Nikogo nie znam, nie kojarzę z twarzy, są zupełnie obcy i czuję się niepewnie. Przy Vincenzie na pewno sprawiam wrażenie przestraszonej. Kroczy dumne, z wypiętą piersią i nie obdarza nikogo spojrzeniem. Jest pewny siebie.
Wkurza mnie to. Naprawdę drażni, bo czuję się, jakby ciągnięto mnie za smycz. Idę obok niczym pies. Przy nodze.
– Ile z tych osób wie, gdzie byłam przez ostatnie pół roku?
– To nie ich sprawa.
– Czyli nie wiedzą?
Zbliżamy się do przejścia prowadzącego do głównej sali w środku budynku. Vincenzo umieszcza dłoń na moim krzyży, po czym przepuszcza mnie w drzwiach.
– Nie muszą – mówi mi na ucho.
Wzdrygam się, gdy oddechem owiewa mi nagą szyję. Zapomniałam, jakie to uczucie. Ile przyjemnych dreszczy może wywołać i sprawia, że motyle tańczą w podbrzuszu.
– Czyli co? Zachowujemy się tak, jakby nic się wydarzyło? Jakby ostatnie sześć miesięcy nie istniało? – oburzam się.
Nie dam się wciągnąć w kolejną grę. Nie wymażę z pamięci tych dni, szczególnie na samym początku, kiedy Cristian spojrzał na mnie po raz ostatni i zniknął za drzwiami. Płakałam wiele dni, zdemolowałam salon, a potem użyłam karty, którą mi zostawił, by kupić nowe meble. Tak właściwie urządziłam mieszkanie od nowa, ale długo mi zajęło przyzwyczajenie się do nowej sytuacji.
– Reeva, nie rób scen. Nie dziś i nie tutaj. – Patrzy na mnie surowo. – To naprawdę zły moment.
– Każdy moment jest zły.
– Nie teraz.
Mam już coś powiedzieć, ale ktoś pojawia się obok. Muszę schować złość i uśmiechnąć się, by nie zepsuć wieczoru jubilatce. Natasha chwyta mnie za dłonie i mocno je ściska. Nie muszę umieć z nią rozmawiać, by zrozumieć, co chce mi przekazać. Odwzajemniam uścisk oraz uśmiech. Potem patrzę na Jeffersona. Nie unosi kącików ust tak szeroko, jak jego żona, jednak rozpoznaję gest.
– Dobrze cię znów zobaczyć, Reeva.
– Was również – odpowiadam.
Znów czuję dłoń Vincenza na plecach i tym razem stawiam krok w bok. Nie chcę, by teraz mnie dotykał.
Natasha szturcha swojego męża. Miga do niego, a ten jej przytakuje, posyła ciepły uśmiech pełen uczuć, po czym zwraca się do mnie.
– Natasha chce przejść się z tobą po ogrodzie. Na końcu jest fontanna czekolady i truskawki, jeśli je lubisz.
– Z chęcią tam pójdę.
To lepsze niż stanie tu przy boku Vincenza. Zresztą widzę, że obaj mają coś do omówienia i nie chcę robić za głupią dekorację. I pewnie, albo niczego nie zrozumiem, albo się mnie pozbędą, bym nie usłyszała za dużo.
Wymuszam uśmiech, chwytając Natashę pod ramię. Zmierzamy do wyjścia, w prawo prowadzi droga, którą przyszliśmy, na wprost niewielki dziedziniec z marmurową fontanną oraz ławkami, za to ścieżka w lewo ciągnie cię między wysokimi krzewami. Tam właśnie idziemy. Powoli, nigdzie się nie spiesząc. Mam okazję nieco się rozejrzeć, lecz nic nie przykuwa mojej uwagi. Błądzę wzrokiem, gdzie tylko się da, bo tylko to mi zostało, skoro nie potrafię rozmawiać z osobami głuchoniemymi.
Ile może mi zająć nauka migowego?
Mijający nas ludzie witają się z Natashą. Uśmiechają się, kiwają głowami. Niektórzy wykonują gest rękoma. Powtarza się on tak często, że mogłabym go powtórzyć. Tylko nie wiem, co oznacza.
To przywitanie? Życzenie miłego dnia? Wszystkiego najlepszego?
Jest wiele możliwości.
Na końcu drogi znajduje się stół ze słodkościami oraz fontanną czekolady. Obok odnajduję przekrojone kawałki truskawek nakłute patyczkami. Natasha szturcha mnie w bok. Spoglądam na nią, a ona skinieniem głowy wskazuje na fontannę, wręcz zachęcając do skorzystania.
Z rozkoszą chwytam truskawkę, zanurzam w płynnej czekoladzie i wkładam do ust. Właśnie za to kocham lato. Mogłabym je jeść codziennie i nie miałabym dość. Natashy też smakują. I nie potrzebujemy słów, bym to zrozumiała.
*
Odkąd Natasha mnie zostawiła, ochroniarze depczą mi po piętach. Jest ich dwóch, czuję na plecach ich spojrzenia, a także wzrok niektórych osób na sali. Nikt inny nie ma obstawy, jak ja. Na pewno tu kogoś mają, lecz nie rzucają się w oczy. Drażni mnie ich obecność. Cały czas szukam okazji, by im zwiać, jednak w moim polu widzenia pojawia się Vincenzo. Większa złość wrze w moich żyłach. Idę ku niemu niczym taran, gotowa zaatakować. Wyobrażam sobie, jak go popycham, policzkuję i okładam rękoma po piersi, lecz tą chęć tłumi obecność gości. A potem jego ciemne spojrzenie.
– Musiałeś wysłać za mną ochroniarzy?
Chciałabym krzyczeć, lecz nie jesteśmy tu sami. Nie mam ochoty być główną atrakcją przyjęcia.
– To dla...
– Nie chrzań mi o bezpieczeństwie. Pozbądź się ich albo sama to zrobię.
Uśmiecha się wyniośle.
– Gdybyś spróbowała, wiedziałabyś, że cię nie posłuchają. Ale proszę, spróbuj.
Zaciskam wargi, po czym odwracam się do mężczyzn. Patrzę na nich, mam zamiar otworzyć usta i wydać polecenie, ale wiem, że moje słowa odbiją się od muru. Poddaję się. Z kolei Vincenzo nie potrafi ukryć satysfakcji.
– Idźcie już.
Jestem zaskoczona, że oddelegowuje ludzi. Przez moment się z tego cieszę, gdy dociera do mnie, że musi być haczyk. Tylko gdzie?
– To podstęp.
– Tak uważasz?
– Tak jest.
Jego mina mówi sama za siebie. Nie odesłał ich, bym poczuła się lepiej.
– Val z tobą będzie. Zaraz przyjedzie. Do tego czasu trzymasz się mnie?
Splatam ręce na piersi.
– Bo ktoś mnie porwie?
Vincenzo mruży oczy.
– Nie żartuj sobie – ostrzega. – Nie żartowałem mówiąc, że nie jest bezpiecznie.
Prycham.
– Ale żartowałeś wcześniej, gdy mówiłeś, że zagrożenie minęło. Skoro jesteś taki zabawny, może powinieneś zmienić zawód i robić za klauna w cyrku?
Już to widzę. Ma wymalowaną twarz, czerwony nos, nieco za duży, kolorowy kostium i perukę afro. Tęczową oczywiście. Myśl jest bardzo zabawna.
– Jeśli ja trafię do cyrku, to ty również. Pociągnę cię za sobą i będziesz jeździć na monocyklu.
– Na czym? Zresztą nieważne, nie mów. Nie będę na niczym jeździć. Będę obserwować twoje występy z pierwszego rzędu.
– Zatem przyjdziesz mnie podziwiać? – Nachyla się, jak do pocałunku.
– Co najwyżej rzucać w ciebie popcornem.
Parska śmiechem. Ja też prawie to robię, lecz w porę zamykam usta. Mam być na niego zła, a nie śmiać się wraz z nim. Muszę się opanować.
– Idę do łazienki – oznajmiam, by przerwać tę rozmowę i uciec.
Problem w tym, że Vincenzo idzie za mną. Krok w krok za mną, jak mój cholerny cień, którego się nie pozbędę. Przed samymi drzwiami zatrzymuję się i wymierzam w mężczyznę palec.
– Dalej nie idziesz. Zostajesz tutaj, jasne?
– Będę czekał.
Przewracam oczami i wchodzę do łazienki. W końcu mam chwilę, aby odetchnąć od ludzi, ochroniarzy i od niego. Nie ważne, że bywają dni, kiedy nawet się nie widzimy. Wystarcza chwila przebywania z nim i mam go dosyć. Walczę z chęcią nakrzyczenia na niego, rzucenia czymś, pocałowania go i ponownego wyznania uczuć. Tak bardzo za nim tęskniłam, ale jednocześnie nie zapomnę tego, jak mnie wtedy zignorował. Nie mogę go kochać, bo to mnie zabija. Muszę postawić na złość.
Jakoś mu to odpłacę. Niech poczuje ucisk w piersi, ból, zazdrość, żal, wszystko, co ja czułam, gdy mnie odesłał. I przyjęcie to idealna okazja.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro