Rozdział 3 - Ślepa uliczka
Po powrocie do chatki wiedźma wysłała swojego kruka na zwiad w poszukiwaniu najbliższych koni.
Tymczasem Mirosławowi poleciła nazbierać na obiad kłączy i łodyg pałek wodnych z pobliskiego stawu.
Podczas taplania się w mule i płukania roślin zastanawiał się, czy kazała mu to zrobić specjalnie, by potem musiał się umyć. Bo przecież nie zażywał kąpieli od kiedy wyruszył z wioski. No ale nie potrzebował się myć, by znaleźć konia.
W aktualnej sytuacji nie mógł niczym przyśpieszyć zwiadów kruka, więc postanowił dobrze wykorzystać czas. I tak był mokry, więc po nazbieraniu wystarczającej ilości jedzenia postanowił zmyć z siebie wszelki brud.
I tak też zrobił.
Potem zaniósł całe zielsko przed chatkę i zaczął obdzierać łodygi z liści i twardej osłonki.
Niedługo dołączyła do niego Ścibora z kociołkiem z wodą, nożami i razem z nim obrała większość nazbieranych roślin ze skórki. Rozmawiali ze sobą przez ponad połowę czasu.
Czarownicę głównie interesowało jak wygląda normalne życie poza lasem w obecnych czasach, zaś Mirosława jak wygląda życie w lesie, co było raczej oczywiste.
Dowiedział się przy tym, że dzikie zwierzęta jakoś wyczuwały, że ona umie czarować więc trzymały się od niej na dystans. Drzewa jednak - jak sama powiedziała - są królami Mrocznego Boru. Każde jest potężne, a jak się zrani albo zetnie jedno, to wszystkie są obrażone. Można się wtedy spodziewać tego, że wszystkie znajome ścieżki zmienią kierunki lub, w najgorszym wypadku las nie zechce już wypuścić wędrowca do domu.
Ogólnie Ścibora okazała się w miarę normalną staruszką. Jak się okazało, wcale nie jadła dzieci ani nie rzucała złych uroków na wszystkich, który weszli jej w drogę, chociaż potrafiła.
Wkrótce ugotowali to, co było przeznaczone do ugotowania i to zjedli.
Następnie Mirosław spakował się, wziął również nieobrane kłącza i łodygi po czym zaczął czekać na kruka.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Zbliżał się wieczór.
Mirosławowi już od dłuższego czasu się nudziło czekanie, jednak kruk mógł przylecieć w każdej chwili. Czuł lekkie zdenerwowanie i zniecierpliwienie, ale nic na to nie mógł poradzić. Już od jakiegoś czasu wykonywał drobne czynności takie jak podostrzenie sobie noża, obcięcie paznokci czy rysowanie patykiem w ziemi.
Bezczynność go dobijała.
Wyprostował się na stołku przed chatką i spojrzał w niebo między koronami i liśćmi drzew.
Stracił pół wczorajszego dnia oraz cały dzisiejszy. Przez ten cały czas nie chodził i nie szukał konia.
Co prawda pewnie i tak znajdzie go szybciej niż gdyby nie spotkał Ścibory, jednak czuł się trochę niekomfortowo nie robiąc nic w tym kierunku.
Jednakże przeżył spotkanie z dwoma groźnymi stworzeniami: czarownicą i szalonym gryfem, a to jest wyraźny plus jego sytuacji. Na dodatek dostał miecz i został wzmocniony jakimiś mutacjami.
W sumie nie wiedział co to są mutacje, ale chyba są dobre. Wyraźnie widział różnice w jego sile, orientacji, szybkości i czymś dziwnym, czego nie potrafił nazwać. Wszędzie wyczuwał jakąś energię, wyczuwał ją nawet w sobie, ale to nie było mu do niczego potrzebne.
Dodatkowo, zostanie poprowadzony bezpośrednio do koni.
Więc jeśli jego plan się powiedzie, cała ta wyprawa przyniesie dużo korzyści, a jeśli nie, nie zostanie bez niczego.
Te myśli go nieco uspokoiły.
Odetchnął.
W pewnym momencie usłyszał stukanie dzięcioła. Przez chwilę szukał go wzrokiem, aż znalazł go na pobliskiej sośnie. Przypatrywał się mu dłuższą chwilę, a im dłużej to robił, tym bardziej przemawiał do niego fakt, że temu ptakowi świecą tęczówki na żółto.
Miał co do niego złe przeczucia.
Po jakimś czasie ptak odleciał dalej w las, jednak złe przeczucia nie opuściły Mirosława.
Zaczął zastanawiać się, czy to było normalne zwierzę, czy może jakiś stwór, demon. Niestety nie doszedł do żadnych wniosków.
Nagle, ni stąd, ni zowąd przed chatką wylądował kruk.
- Nareszcie! - powiedział uradowany wstając, czym nieco go spłoszył.
- Dobrze, że się cieszysz, ale Zmierzch musi troszkę odpocząć po całodziennym patrolu. - powiedziała Czarownica zza progu.
- Nie... - jęknął Mirosław z powrotem opadając na taboret. - A kiedy będzie mógł zaprowadzić mnie do konia?
- Jutro.
- Jutro? - jęknął.
- Tak, jutro. Jak Zmierzch miały cię prowadzić w ciemności? I to zmęczony?
Nie odpowiedział.
Dlaczego nie może nic zrobić? Dlaczego musi tyle czekać? Każdego dnia, każda godzina w chorobie jest bolesna dla jego matki. A on nie może zrobić nic oprócz czekania.
Westchnął.
Jego denerwowanie się nic nie da.
Patrząc w niebo zaczął się zastanawiać co może zrobić by szybko sprowadzić konia do domu.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Dobrze, że ptaki wstają o świcie - pomyślał Mirosław, po czym ziewnął. Źle mu się spało ostatniej nocy, jednak wstał skoro świt by wyruszyć w celu dojścia do koni.
Od kilkunastu minut szedł przez zarośla, prowadzony przez kruka. Czasami tracił go z oczu ze względu na ilość gałęzi i liści, mimo, że ptak zazwyczaj utrzymywał się mniej więcej na wysokości jego wzroku. Czasami jednak wzlatywał on ponad korony drzew, prawdopodobnie by zorientować się, czy nie zboczyli z trasy.
W pewnym momencie stanął przed krzakiem, za dużym by nad nim przejść. Tak więc go przeskoczył. I kolejny. Potem kępę trawy.
Poczuł, że przy przeskokach jego miecz zawadza mu bardziej niż gdy przechodzi dużymi krokami nad niższym zielskiem.
Odpiął zawadzającą mu od dłuższego czasu pochwę od lewego boku i przymocował do prawego, po czym ruszył dalej.
Niestety zawadzał tak samo, z tym, że z prawej strony.
Po dłuższym czasie spróbował go sobie przyczepić z tyłu, za pośladkami, jednak wtedy zawadzał bardziej niż gdy wisiał z boku.
Gdy już miał ruszyć dalej zniecierpliwiony, z mieczem poprawej stronie, zauważył jakąś białą plamę między drzewami.
Chwilę później, gdy plama się ruszyła, dostrzegł, że w jego kierunku zmierza jakiś człowiek w białej szacie czy czymś podobnym.
Mirosław skrzywił się. Nie miał zamiaru napotykać kolejnej magicznej postaci, która może go zabić.
Pośpieszył więc za krukiem chcąc jak najszybciej oddalić się od potencjalnego niebezpieczeństwa.
Przedzierał się szybko przez las dopóki nie stwierdził, że postać w białej szacie na pewno go już nie znajdzie.
Później wędrówka wyglądała tak samo monotonnie jak wcześniej, z tą różnica, że w międzyczasie spotkał stado jeleni.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
W pewnym momencie zauważył przed sobą jasne plamy wskazujące na to, że przed nim jest polana.
Mimo zmęczenia, przyśpieszył przedzieranie się przez zarośla.
Po drodze się potknął i wdepnął w wielkie odchody. Końskie.
Nie wiedział czy się cieszyć czy denerwować.
Z mieszanką emocji wyjął stopę ze śmierdzącej, kulkowatej masy i ruszył do najbliższej kępy trawy.
Po wytarciu ruszył dalej ku polanie.
Gdy wszedł na nasłonecznioną trawę, poczuł zawód.
Na polanie nie było koni.
Kruk zaś wzniósł się wyżej kołując.
Czy to miało być tutaj? - pomyślał Mirosław.
Rozejrzał się po okolicy.
Zauważył parę ścieżek w trawie, w paru miejscach była jakby przygięta.
Przeszedł się kawałek wgłąb polany.
Nagle usłyszał końskie rżenie gdzieś z oddali.
Zwrócił głowę w tym kierunku zaskoczony i uradowany, po czym zaczął biec.
Nie zważał na pojedyncze rośliny drapiące mu łydki, ponieważ czuł, że wreszcie znajdzie to, czego szukał.
Kruk zniżył i przyspieszył lot nurkując.
Gdy młody mężczyzna dotarł do lasu, zatrzymał się na chwilę, bo zauważył, że jest w nim parę ścieżek.
Ruszył w kierunku najbliższej i zaczął sprawnie iść między zaroślami.
Po jakimś czasie się zmęczył i poczuł, że chce mu się pić.
Stanął na chwilę i zaspokoił pragnienie. Po krótkim odpoczynku ruszył dalej.
Kruk oczywiście znowu zaczął prowadzić.
Po dłuższym czasie, w którym Mirosławowi zdążyło się lekko znudzić, natknęli się konie.
Stało to się tak nagle, że stanął w miejscu wpatrując się patrzące na niego w szaro-brązowe zwierzę stojące jakieś dziesięć metrów dalej.
Otworzył powoli torbę i wyjął z niej lekko obtłuczone jabłko.
Słyszał, że konie są płochliwe, więc postanowił oswajać je bez pośpiechu, delikatnie.
Płynnym ruchem wyciągnął przed siebie rękę, przeniósł ciężar ciała na jedną nogę i zrobił powolny krok do przodu patrząc na reakcje zwierza.
Gdy nie ruszył się, zrobił kolejny. I jeszcze jeden.
Trawojad zastrzygł uszami i ruszył powoli oddalając się od człowieka.
Mirosław chrząknął lekko. Nie wiedział, czy zrobił coś źle, czy może koń nie miał ochoty na jabłko...
Postanowił podjąć kolejną próbę.
Gdy zauważył zza zarośli pozostałych członów stada, których było sześcioro, w tym dwa źrebaki, stanął, gdyż wszystkie konie go obserwowały, nie wiedząc, co zrobić.
Stali tak dłuższą chwilę, ponieważ Mirosław bał się, że może zrobić jakiś niewłaściwy ruch.
W pewnym momencie w jego stronę ruszył największy z nich, różniący się od pozostałych tym, że był brązowy oraz wyższy.
Młody mężczyzna wyciągnął rękę z jabłkiem nieco bojąc się zwierzęcia. Miało ono takie duże kopyta, a słyszał, że potrafią mocno kopać.
Gdy byli jakieś półtora metrów od siebie, koń zwolnił i wyciągnął nos w kierunku trzymanego przez człowieka owocu i powąchał nieufnie.
W końcu jednak powrócił do stada, które zaczęło odchodzić od Mirosława beznamiętnie.
On zaś czuł się, jakby ktoś go okłamał. Myślał, że łatwiej się oswaja konie, a on przecież nie miał dużo czasu. Skoro jabłka nie działają, musiał szybko coś wymyślić, ale nie miał pojęcia co zrobić.
Czując bezsilność ruszył za stadem, by nie stracić ich z oczu.
Przy okazji rozejrzał się w poszukiwaniu kruka, ale już go nie zobaczył.
Po dłuższej chwili wpadł na pomysł, że mógłby postarać się pogłaskać jednego z koni, słyszał, że one lubią głaskanie, jednak bał się, że może go przestraszyć.
Postanowił bardziej zbliżyć się do stada i poczekać na odpowiednią chwilę.
Gdy szedł, zaburczało mu w brzuchu. Uświadomiło go to, że będzie musiał niedługo rozbić jego skromne obozowisko.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Korzystając z tego, że konie zaprowadziły go do małej rzeczki postanowił wymienić wodę w bukłaku.
Co prawda gdy zrobił sobie postój na późny obiad one poszły dalej, jednak miał nadzieję, że nie odeszły wystarczająco daleko, by ich nie dogonić.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Siedział już dłuższy czas na trawie a jakieś czterdzieści metrów przed nim pasły się konie.
Wcześniej próbował usiąść bliżej jednak one ciągle od niego odchodziły, a nawet jeden z nich ugryzł go w ramię, gdy podszedł za blisko. Najgorszą wpadką było jednak podrzucenie im jabłka, bo przestraszyły się lecącego kolorowego owocu i odskoczyły.
I siedząc tak rozmyślał nad sensem jego wędrówki. Czasu miał niewiele, a konie nie chciały zostać tak łatwo oswojone. Dodatkowo im więcej czasu spędzał w Mrocznym Borze, tym większe prawdopodobieństwo, że zginie.
Położył się na suchej trawie w lekkiej nadziei, że nie złapie jakiegoś demonicznego kleszcza.
Odetchnął, pozwalając sobie na odpoczynek i poczuł, że od dawna mu go brakowało.
Spojrzał w niebieskie, lekko zachmurzone niebo i słońce chylące się ku zachodowi.
Czy to koniec? - pomyślał. Ze trzy dni zająłby mu powrót do domu, gdyby już teraz zaczął wracać. Nie wiedział jednak, czy jego matka zaczęła zdrowieć, czy może z każdym dniem jest gorzej... Nie mógł jednak zaciągnąć konia do domu siłą, by ewentualnie zdążyć go sprzedać. Można by powiedzieć, że cały ten plan był skazany na porażkę, gdyż był aktem desperacji.
Po prostu nie miał szczęścia. Czemu lekarz nie chciał pomóc jego rodzinie? Dlaczego musieli być ubodzy?
W końcu jednak postanowił dalej próbować oswoić konia. Nawet, gdyby nie uratował matki, jego rodzinie będzie się lepiej żyło z koniem.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Gdy zbliżała się noc, powrócił do obozowiska przy rzeczce, bo było niedaleko.
Po kolacji poszedł spać.
-------------------------------------------
Wstawiam nieco krótszy rozdział, bo po głębszym zapoznaniu się z tematem koni, akcja poszła inaczej niż zaplanowałam (widzicie, nawet ja byłam zaskoczona, gdy Mirosławowi nie udało się oswoić konia).
Zedytowane
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro