Rozdział 1 - Podróż się zaczyna
Mirosław nie mógł spać całą noc, tak denerwował się wyprawą. Nie chciał na nią iść, chciał zostać w domu i opiekować się Matką, przy której obecnie siedział trzymając jedną dłonią zapakowane torby.
Kobieta kaszlnęła brzydko. Gdy z powrotem opadła na łóżko pokryte dużą ilością koców, spojrzała na swojego syna i pogładziła go po dłoni.
- Uważaj na siebie. - powiedziała cicho. Powoli nabrała powietrza i dopowiedziała:
- Codziennie módl się do Welesa... by dał nam jeszcze dużo czasu... - nagle coś stanęło jej w gardle i znowu zaczęła kaszleć.
Chłopakowi ścisnęło się serce. Musiał działać, musi coś zrobić by przestała cierpieć.
- Będę, mamo, nawet dwa razy dziennie, to może wrócę z koniem szybciej niż myślimy. - powiedział, po czym wstał zdecydowanie. Musi wypełnić obowiązek jak najszybciej. Ta chwila wydawała mu się nieodpowiednia do wyruszenia, ale nigdy nie będzie dobra.
Ruszył do wyjścia, gdzie czekał na niego ojciec i jego piątka rodzeństwa. Ci najmniejsi widzieli w nim bohatera, człowieka który ocali ich mamusię przed śmiercią, zaś starsi byli świadomi, że i on może nie przeżyć.
- Masz wszystkie amulety? - zapytał ojciec.
- Tak, nawet czosnek wziąłem. - odpowiedział lekko znudzony acz skupiony. Już pięć razy sprawdzał zawartość toreb, czy wziął wszytko, co potrzebne.
- Świetnie. - włożył mu do jednej z kieszeni trzy dodatkowe owoce. - Gdy zepsuje ci się ostatnie jabłko, wracaj do domu nie ważne jak daleko zajdziesz. - spojrzał młodemu mężczyźnie prosto w oczy.
I tak wiedział, że mają mało czasu.
- Dobrze.
Chciał jeszcze coś dopowiedzieć, ale nie wiedział co. Zamiast tego pożegnał się ze wszystkimi i niechętnie wyszedł z domu na oświetloną słońcem ścieżkę.
Musiał odbyć podróż pieszo, gdyż nie mieli konia, a ich jedyna krowa była potrzebna na miejscu. Nie miał też butów, no ale po co mu buty, jeśli skóra na stopach jest wystarczająco twarda i gruba?
Ruszył prosto na południowy wschód, najbliższą trasą do Mrocznego Boru. Dotychczas omijał to miejsce szerokim łukiem, jak każdy inteligentny człowiek, lecz teraz nie miał wyboru. To jest jedyne najbliższe miejsce, w którym ma szansę złapać dzikiego konia. A sprzedaż konia, nawet takiego dzikiego zapewni jego rodzinie pieniądze na wizytę lekarza i nie tylko.
Jako, że był młody i dobrze mu się żyło, nie miał najmniejszej ochoty na taką ,,przygodę". Nawet mu się nie chciało. No ale nic na to nie mógł poradzić.
Przez resztę drogi rozmyślał nad swoim losem, dopóki nie poczuł na sobie czyjegoś wzroku.
Zaczął się rozglądać, ale nie zobaczył wokół siebie ani jednego człowieka, czy chociażby zwierzęcia. Zobaczył jednak drzewa rosnące na skraju Mrocznego Boru. To właśnie od nich czuł ten wzrok. Wiedział, że to niemożliwe, by to one się na niego gapiły, jednak uczucie było tak mocne, że zaczął szukać w korze ukrytych oczu. Nie czuł się głupio, bo i tak nikt go nie widział, a przynajmniej miał taką nadzieję.
Gdy w ciągu paru minut nie znalazł w korze niczego dziwnego, ruszył dalej ścieżką wydeptaną przez dzikie zwierzęta.
Spojrzał w niebo na pozycję słońca, by dowiedzieć się w którym kierunku idzie. Okazało się, że idzie na wschód. Bo jedno to jest znaleźć konia, a drugie to wrócić z nim do domu.
Co prawda liście drzew w Mrocznym borze były w miarę gęste mimo wiosny, jednak co jakiś czas widniała w nich dziura przez którą można było dostrzec kawałek nieba.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Do wieczora nie działo się nic ciekawego. Mimo, że las tętnił życiem, Mirosławowi się nudziło. Ciągle szedł, wycinał sobie drogę między krzakami za pomocą długiego noża i patrzył w niebo. Zmęczenie i rutyna nieco zamgliły jego myślenie, zawężając tematy myślenia do martwienia się o zdrowie matki.
Gdy zaczynało się ściemniać, zebrał gałęzie na ognisko i rozpalił je w najbliższym miejscu, gdzie było mniej krzaków niż zazwyczaj.
Podczas przygotowywania posiłku usłyszał wycie wilków w oddali. Przeszedł go dreszcz. Mocniej chwycił nóż by dodać sobie chociaż odrobiny odwagi.
Gdyby był z nim chociaż ktoś, kto mógłby trzymać wartę. Jednak nie ważne ilu ludzi zapuściło się w te tereny, wracali wszyscy albo nikt. Jakby las wybierał kogo chce zachować przy życiu.
Przerwał gotowanie i zebrał cały najbliższy chrust jaki był w zasięgu ognia. Wiedział, że dzikie zwierzęta boją się ognia, a on nie zamierzał się znimi spotykać. Potem sięgnął jeszcze dalej, lecz wtedy prędko wracał.
W pewnym momencie zauważył świecące na żółto grzybki na pniu. Nie miał ochoty na magię w tym dniu. Nie miał ochoty na mierzenie się z czymś nowym.
Szybko podszedł do ognia i dokończył kolację drżąc na myśl o drapieżnikach jakie mogą czyhać na niego w tym lesie. W duchu błagał wszystkie dobre duchy jakie znał, by ochroniły go przed każdym złem jakie może go spotkać.
Gdy był w połowie jedzenia posiłku, znowu usłyszał wycie wilków, z tą różnicą, że nieco bliżej.
Przeklął. Równocześnie zaczął się czujniej rozglądać.
Tak, podczas dnia to miejsce wydawało się zdecydowanie bezpieczniejsze.
Teraz jednak im dłużej wpatrywał się w ciemność, tym straszniejsze rzeczy zdawało mu się widzieć.
Nagle zobaczył świecące oczy. Momentalnie skulił się i zacisnął tak, że nie mógł wykrztusić ani słowa oraz ciężej mu się oddychało.
Po ponownym spojrzeniu w to miejsce zauważył, że mają dziwny kształt. Kształt... grzybków.
Położył się zmęczony plecami na ziemi i rozluźnił. Był tak zmęczony swoim strachem.
Po niedługim czasie dokończył jedzenie i szczelnie owinął się odrobinę cuchnącym kocem. Położył się plecami do ogniska i niedługo zasnął otoczony odgłosami lasu w nocy.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Obudził się i z radością odkrył, że żyje i nic w nocy mu się nie stało. Odetchnął z ulgą. Zaczął dziękować wszystkim znanym mu bóstwom za opiekę jaką nad nim sprawują.
Mimo, że w nocy budził się i dorzucał do ognia, to czuł się wyspany.
Wobec tego sprawnie się zebrał, zjadł śniadanie i ruszył w dalszą drogę.
/\|/\|/\|/\|/\|/\|/\
Jakiś czas po obiedzie, gdy Mirosław zdążył się na powrót znudzić, zaczął rozmyślać, czy nie powinien już natknąć się na jakieś konie, skoro szedł już od tak dawna. Ponadto las wszędzie wyglądał podobnie nie ważne w jakim kierunku się udał.
W lesie żyło mnóstwo zwierząt, czy nie powinien natknąć się na coś większego niż dzik?
Nagle z daleka zaczął słyszeć trzaski, jakby ktoś łamał drzewa.
Pomyślał, że stało się to jak na zawołanie.
Zaczął się temu bardziej przysłuchiwać i ze zdziwieniem stwierdził, że rzeczywiście ktoś, a raczej coś łamie drzewa.
Podszedł do najbliższego drzewa, które miało gałęzie w miarę nisko i wspiął się na nie, by zobaczyć co się dzieje.
Gdy zobaczył w oddali gigantyczne brązowe skrzydła i złote błyszczące coś, co rzucało się wściekle, szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Na oko dzieliły go od niego trzy kilometry, jednak potwór zbliżał się zadziwiająco szybko.
Jeśli tak dalej pójdzie, to minie miejsce, gdzie aktualnie się znajduje.
Zszedł spokojnie z drzewa. Odwrócił się by wziąć plecak, a gdy na powrót obrócił się by iść dalej ledwo widoczną ścieżką, zauważył na niej jakąś staruszkę.
- Co ty tu robisz? - zapytał się jej.
- Chyba co TY tu robisz. To nie jest jakiś zwykły las, do którego się chodzi na spacer.
Zamrugał zdezorientowany.
- Nieważne. Jesteś mi potrzebny. Chodź. - powiedziała lekko skrzeczącym głosem i ruszyła w sobie znanym kierunku nie czekając na odpowiedź.
- Ale... do czego? - ponownie zapytał ruszając za nią.
Jak na stare lata poruszała się po lesie nad wyraz sprawnie.
- Ta gryfica, co ją widziałeś, od dwóch lat panoszy się po lesie i co jakiś czas niszczy wszystko co ją otacza. W tym moje grządki. - ostatnie zdanie powiedziała ciszej przez zęby i zacisnęła pięści.
- Więc?
- Chce byś zrobił coś, by przestała to robić.
- Ja?!
- Nie, ja. No oczywiście, że ty, jestem już za stara na takie rzeczy.
- A ja jestem za młody by umierać.
- To po co właziłeś do tego lasu? - zapytała patrząc mu w oczy.
- To długa historia. I z tego powodu mam mało czasu, którego nie mogę marnować na poskramianie jakiegoś wielkiego...
- Dobra, dobra, coś się wymyśli. - przerwała mu staruszka.
Już miał coś dopowiedzieć, gdy z pomiędzy drzew zobaczył zarys jakiejś chatki.
Chwilę później stali przed małą chatką zrobioną z gliny zmieszanej z sianem oraz drewna, badyli i różnego rodzaju liści.
- Mieszkasz tutaj? - zapytał zdziwiony stając w miejscu. Nigdy nie wyobrażał sobie, by jakikolwiek człowiek zdołałby zamieszkać w tym lesie.
- Nie. - powiedziała przeciągle z sarkazmem, po czym otworzyła drzwi nie zatrzymując się.
Mirosław podszedł do niskiego wejścia i gdy już miał przestąpić próg, gdy na przeciw niego zobaczył świecące, groźne oczy czarnego zwierzątka, które patrzyło się na niego z wyższością, jakby zastanawiało się nad kupnem nowego niewolnika.
- Szkarłatku, nie strasz gościa. Zrób mu przejście, jest mi potrzebny.
Kot z wyraźną niechęcią podniósł się i majestatycznie przeszedł na bok obserwując jak młody mężczyzna wchodzi do chatki.
Na przeciwko niego, na końcu pomieszczenia było przejście do piwnicy, na lewo stała brązowa kanapa aktualnie stojąca do niego tyłem a za nią, przy ścianie ciągnęły się blaty nad którymi na półkach stały różne pojemniczki. Z sufitu zwisały suszone zioła, grzyby i kwiaty, co tworzyło osobliwy zapach.
- Podaj mi dwa kawałki drewna, proszę. - powiedziała staruszka biorąc wiszący na ścianie obok niego mały kociołek.
Rozejrzał się po niewielkim pomieszczeniu, aż natrafił wzrokiemna kosz z drewnem obok jego prawej nogi. Schylił się, wziął co miał wziąć, po czym odwrócił się, zrobił dwa kroki i podał to staruszce.
- Dziękuję, możesz usiąść.
Podążył za jej sugestią i usiadł na kanapie zdejmując z siebie torby.
- Więc, co cię sprowadza do Mrocznego boru młodzieńcze? - zapytała wieszając nisko kociołek z wodą nad paleniskiem w rogu pokoju.
- Moja matka zachorowała i muszę skądś wytrzasnąć pieniądze na wizytę lekarza, bo nic jej nie pomaga.
- Tutaj nie znajdziesz pieniędzy.
- Wiem, ale znajdę tutaj konia.
- Konia? A, zamierzasz go sprzedać? Mogę ci pomóc w tej sprawie, oczywiście jak już pomożesz mi.
Nie ma nic za darmo... - pomyślał.
- Wiesz gdzie są konie?
- Narazie nie. Jak będę chciała, to Zmierzch mi powie.
- Zmierzch?
- Tak, mój kruk.
- Twoje zwierzaki mają niezłe imiona. - powiedział zaniepokojony.
Kruk i Czarny kot ewidentnie wskazywały na to, że jest czarownicą.
- Tak, też mi się podobają.
- Jesteś czarownicą! - krzyknął wstając z kanapy i cofając się za nią.
- Tak, tak, bez magii nie da się długo pożyć w tym miejscu.
Mirosław przez chwilę stał sparaliżowany, po czym rzucił się w kierunku drzwi.
- Stój! - krzyknęła staruszka, a jej latająca miotła zagrodziła mu drogę.
Ten uchylił się przed kijem, prześlizgnął się i nacisnął na klamkę, która akurat teraz musiała się zaciąć.
- Myślisz, że na zewnątrz jesteś bezpieczniejszy niż ze mną tutaj? - zapytała spokojnie.
- Nie wiem. - odpowiedział panicznie szarpiąc za klamkę.
- Dobra, koniec zabawy, bo zepsujesz mi drzwi. - powiedziała, po czym zrobiła poziomy ruch ręką, który podciął mu nogi, przez co upadł tyłkiem na podłogę z ubitej gliny.
- Posłuchaj mnie chwilę! Jesteś jedynym człowiekiem jaki tu się od dawna zapuszczał i nie zamierzam stracić okazji do uspokojenia tej Gryficy! A ty jesteś do tego idealnym kandydatem.
- Czyli nie mam wyboru? - jęknął żałośnie Mirosław pocierając obolałe pośladki.
- Nie.
Na chwilę zapadła cisza przerywana jedynie trzaskającym ogniem.
- Czyli masz jakiś plan co do tego gryfa?
- Gryficy, tak. Ale najpierw musisz się dowiedzieć dlaczego ona zachowuje się tak, jak się zachowuje.
- Dobra... I tak nie mam wyboru. - powiedział zrezygnowany.
- Ponad rok temu jakiś gryf podobno napadał na jakąś pobliską wieś i zeżerał owce. Wobec tego pewien dureń przyjechał tutaj na koniu uzbrojony po zęby z zamiarem zabicia go, ale no cóż, zabił pierwszego gryfa jakiego napotkał. Młodego, dlatego przeżył, ale nie na długo. Ten młody, któremu ten idiota urżnął łeb był synem tej gryficy, pierwszym z resztą, a teraz ona szaleje z nienawiści do ludzi i rozwala las wokół siebie. A miast i wsi nie atakuje, bo są ufortyfikowane, a ona ma bzika na punkcie swoich piór.
- I ty zamierzasz mnie wysłać do potwora, który najchętniej na świecie zabiłby człowieka? - zapytał zdziwiony.
- Tak, ona musi sobie uświadomić, że nie wszyscy ludzie są mordercami bez serca.
- Przecież ona mnie zabije zanim powiem chociaż słowo!
- Masz tak żałosny wygląd, że się z tym wstrzyma i zaciekawi ją to dlaczego tu jesteś.
- Ja żałosny? To jest szalone!
- Wcale nie, to jest bardzo przemyślany plan. A jak ci tak zależy na czasie, to możesz ruszać od razu po tym, jak dam ci trochę herbatek na wzmocnienie.
- A co jak się nie uda?
- Wtedy wrócisz do mnie i omówimy inny plan.
Mirosław zrobił wielkie oczy. Zachciało mu się płakać nad jego losem. Nie chciał spotkać się z takim potworem i zginąć, nie chciał nawet wchodzić do tego lasu. Nie nadawał się na jakiegoś bohatera.
Zanim wynurzył się z jego smutnych rozmyślań, zdążyła zagotować się woda w kociołku a czarownica skomponowała pierwszą herbatkę.
Usiadł na kanapie.
Zrezygnowanym wzrokiem obserwował proces parzenia herbaty, po czym dostał gliniany kubek, w którym to się odbywało.
Patrzył na niego w bezruchu parę minut zamyślonym wzrokiem, aż jego towarzyszka odezwała się:
- Przepowiedzieć ci przyszłość? Może to cię nieco uspokoi. - powiedziała nieco zawiedziona jego brakiem zaangażowania.
Spojrzał na nią pół przytomnie, wrócił wzrokiem na kubek i powiedział cicho:
- Tak.
Odwróciła się, pogrzebała w jednej z szafek, wyjęła jakiś skórzany woreczek po czym wysypała jego zwartość na blat przed sobą.
Na krótką chwilę zapadła cisza, po czym odezwała się:
- Czeka cię wiele przygód, zaznasz zarówno strachu, jak i odwagi, rozpaczy i radości oraz staniesz przed wielkim wyborem. Wyznaczysz również nowy szlak, dzięki któremu ludzie znajdą nową drogę rozwoju.
- Niewiele mi to mówi. Przynajmniej mogę się domyślić, że będę żyć. - powiedział zapominając większość tego, co powiedziała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro