Rozdział 7
Hejka!
Jeszcze dzisiaj wieczorem pojawi się jeden rozdział, więc spokojnie, będzie ciąg dalszy ;)
Zapraszam!
***
Może i kilka razy cierpiałem przez biczowanie tak bardzo, że potem przez wiele dni z trudem w ogóle chodziłem, jednak tym razem myślałem, że właśnie nadszedł mój czas.
Najpierw pojawił się silny ucisk w sercu, a ten po kilku sekundach zmienił się w okropne uczucie, jakby wbito w nie ostrze i to z boskiego metalu. Klatka piersiowa zapłonęła żywym ogniem, który z każdą chwilą coraz bardziej się rozprzestrzeniał na całe ciało i nawet wzięcie oddechu przychodziło z trudem przez oszałamiający ból. A im dłużej to trwało, tym stawało się silniejsze.
Nie wiem, jak długo tkwiłem w tym stanie. Może dni, może miesiące, może lata, a może i całe wieki. Prawdopodobnie zaledwie kilka godzin lub minut, ale wiadomo, jak to zazwyczaj wygląda. Gdy się cierpi, każda chwila jest katorgą. Na szczęście w końcu komuś chyba znudziło się męczenie mnie i ból zaczął odpuszczać. Powoli się wycofywał ze zdrętwiałych kończyn i wracał do źródła w sercu, które z każdym uderzeniem jakby zwalniało i się uspokajało wraz z przemijaniem tych katuszy.
– Długo mu to jeszcze zajmie? – Jakby z oddali rozległ się czyjś znajomy głos i dopiero kiedy w miarę wróciła mi trzeźwość myślenia, potrafiłem dopasować go do osoby Rotha. – Już tydzień leży nieprzytomny.
– Niedługo mu minie. To normalne, pierwsze uderzenie jest najgorsze i prawdę mówiąc, zdziwiłbym się, gdyby zareagował inaczej – odpowiedział Lucyfer, którego usłyszałem już znacznie wyraźniej. – Daj mu trochę czasu.
– Którego nie mamy. Tydzień? Trzeba znaleźć Sab, a nie mnie niańczyć – wydusiłem z siebie, wręcz zmuszając się do uniesienia ociężałych powiek.
Przez dobrą chwilę miałem trudności ze złapaniem ostrości, bo jedyne co widziałem, to rozmazane plamy i mroczki tańczące mi przed oczami. Dodatkowo głowa wciąż tępo pulsowała, jakby ktoś jebnął mnie w nią młotem i serce tak bolało, że zacząłem obawiać się, czy czasem nie doświadczałem właśnie zawału.
– Jak się czujesz? – zapytał Diabeł, stając obok łóżka, na którym leżałem i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że znajdowaliśmy się w przydzielonej mi sypialni w jego rezydencji. – Bardziej boli głowa czy serce?
– Raczej to i to boli tak samo – wymamrotałem i z jego pomocą podniosłem się do siadu. – Co się stało?
– Powiedziałeś, że kochasz Sab i padłeś. To dobrze nie wróży. – Astaroth parsknął śmiechem, stojąc w rogu pokoju i wyraźnie rozbawiony mierzył mnie wzrokiem. – Chyba aktywowałeś tym więź. Co nie?
– Na to wygląda – przytaknął Lucyfer i zdawać by się mogło, że ukradkiem odetchnął z ulgą. – No to możemy rozpocząć trening! – zauważył wesoło i w ułamku sekundy wyszedł z pokoju.
Westchnąłem ciężko i skrzywiłem się, czując wciąż tętniące palenie w klatce piersiowej. Cholera, jeśli rzeczywiście ból więzi nagle się ujawnił i atakował z taką siłą również Sabrielę, to miałem szczerą nadzieję, że dzięki naszemu połączeniu wkrótce ją odnajdziemy i uratujemy. Jebać to, że ja cierpiałem, ale jej akurat nie należały się te męczarnie spowodowane naszą rozłąką. W końcu i tak była w gorszej sytuacji jako zakładniczka buntowników, którzy pies wie, co z nią robili.
– Wszystko okej? – spytał niepewnie Roth, bezustannie mi się przyglądając. – Jak wtedy nagle złapałeś się za serce i odleciałeś, to pierwszy raz w życiu spanikowałem i nie wiedziałem co zrobić. Wolę nie narażać się Sab za zabicie jej faceta.
– Boisz się własnej siostry? – Mimowolnie roześmiałem się i ignorując ból, wstałem z łóżka oraz się przeciągnąłem. – Wyluzuj, nic mi nie jest. Tak szybko się mnie nie pozbędziesz.
– W to nie wątpię. Zabić ciebie to nie lada wyzwanie – prychnął cicho i spojrzał na swojego ojca, gdy ten akurat wrócił z jakimś czarnym pudełkiem. – A to co? Zestaw małego satanisty?
– Ha, ha, bardzo śmieszne. – Diabeł przewrócił oczami i zaczął rozkładać wszystko na podłodze.
Im więcej rzeczy wyciągał z tego "zestawu małego satanisty", jak to ujął Roth, tym bardziej zaczynałem wątpić, czy połączenie się z Sabrielą przez więź i wyciągnięcie od niej informacji gdzie się podziewa to dobry pomysł. Jakoś nie potrafiłem sobie wyobrazić, że pentagram, krąg ze świec i różne dziwne medaliony miałyby mi pomóc w nawiązaniu kontaktu z ukochaną. Ba, nawet syn Lucyfera zerkał na mnie niepewnie, jak ja nie będąc przekonany, czy te wszystkie gadżety naprawdę zadziałają.
– A... po co to wszystko? – Odezwał się w końcu demon, podejrzliwie przyglądając się jednemu wisiorowi, którego aura była dziwnie silna i mroczna.
– Dla skupienia. Nieważne jak potężny jest Astriel, tutaj moc mu nie ułatwi zadania – wyjaśnił obojętnie, a następnie ustawił mnie w przygotowanym kręgu i zapalił świece.
– To w takim razie niby jak mam się skontaktować z Sab? – zapytałem zdezorientowany, a Szatan tylko prychnął, kręcąc głową.
– Więź? Coś ci to mówi? Musisz ją odnaleźć w głębi siebie, zupełnie wybudzić i podążyć za nią do ukochanej jak po nitce do kłębka. Proste? Proste – roześmiał się cicho. – Dasz radę, nie masz co się przejmować. Jedynie prawdziwy debil by sobie nie poradził – zauważył, za to Roth w tej chwili parsknął śmiechem. – Na przykład taki, jak mój syn – dodał tak cicho, że tylko ja byłem w stanie to dosłyszeć.
Mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem, ale szybko spoważniałem i kiwnąłem głową na znak zrozumienia. Mężczyźnie nie trzeba było więcej, w milczeniu podał mi amulet, który jeszcze chwilę temu oglądał Roth. Prosta ozdóbka z rubinu oplecionymi drucikami ze srebra może i nie wyglądała imponująco, aczkolwiek energia, jaka z niej tętniła, momentalnie uspokajała, pomagała oczyścić umysł ze zbędnych myśli i skupić się na zadaniu.
– Okej, jestem gotowy – przytaknąłem, wziąwszy głęboki oddech.
Następnie ścisnąłem mocno medalion, przymknąłem oczy i kierując swą uwagę na ból w sercu spowodowany więzią, wyobraziłem sobie Sab oraz jak podążam za czerwonym sznurkiem w jej stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro