Rozdział 26
Obrzydzony wyciągnąłem miecz z cielska kolejnego demona i nawet nie zawracając sobie głowy wytarciem ostrza z krwi, ruszyłem dalej korytarzem, rozglądając się dookoła. Choć jeszcze chwilę wcześniej wszędzie było pełno sługusów Bena, teraz panowała głucha cisza i nieważne jak bardzo wytężałem słuch, aby cokolwiek usłyszeć, jedynymi odgłosami w tym zapomnianym przez Boga miejscu były kroki moje oraz Rotha, kapanie wody w pokojach, które właśnie mijaliśmy i pojękiwania stworów, z którymi przed chwilą walczyliśmy, a te jeszcze nie zdążyły wyzionąć ducha.
Kto by pomyślał, że mieszaniec będzie na tyle cwany, by ukryć Sab praktycznie pod naszym nosem. W życiu bym się nie spodziewał, że miejscem, do którego zaprowadzi nas jeden z poddanych Beviala, będzie Otchłań, gdzie w jednej z celi na prawie samym skraju doliny znajdowało się przejście do ukrytej, podziemnej bazy Bena. Sam Astaroth był zszokowany tym odkryciem i dodatkowo na tyle wściekły na stacjonujących tam strażników, że przed samym wejściem do środka wyrżnął wszystkich w pień. Nie, żeby było mi ich szkoda, bo przez olewczy stosunek do pracy i brak spostrzegawczości tylko niepotrzebnie wydłużyli poszukiwania Sab. Chuje pierdoleni. Właśnie dlatego nie powinno się ufać innym. Bo tak to się zazwyczaj kończyło, kiedy zlecało się jakąś pracę komuś innemu, zamiast osobiście się za nią zabrać.
– Co najmniej trzy razy sprawdzaliśmy tą cholerną Otchłań. Gdyby tylko te grupy poszukiwawcze porządnie wykonały swoją pracę, to nie musielibyśmy teraz błądzić po tym miejscu i go przeszukiwać na własną rękę – zrzędził bezustannie syn Lucyfera, który właśnie wyszedł z bocznego korytarza i otarłszy sobie policzek z czarnej krwi, wyminął mnie i ruszył dalej. – Też czujesz tę energię?
– Ta, niestety – przytaknąłem niechętnie i zerknąłem w stronę stwora, którego przed momentem zabiłem.
Ben nie był jedynym mieszańcem i nie przewodził jedynie piekielnym buntownikom. Łaziliśmy po tym miejscu już od dobrych trzech godzin, a z każdą chwilą natykaliśmy się na coraz to nowsze stwory, należące do przeróżnych rodzajów hybryd. Krzyżówka wilkołaka i wampira? Nie ma sprawy! Zmiennokształtnego i syreny? No jasne! A może demona i upiora? Oczywiście, żaden problem! Były ich dziesiątki. Setki. A może i nawet tysiące. Kto wie, ilu swoich ukrywał tu ten popierdolony chuj i iloma rządził, szykując się z nimi do wojny. Jednak musiałem przyznać, że jego upór, determinacja i lojalność wobec własnego "gatunku" budziła wręcz podziw, iż bez względu na to, ile pracy musiał włożyć w stworzenie tego miejsca, znalezienie innych krzyżówek, przemycenie ich tu ukradkiem, a potem dbanie, by każdy był zadowolony, a przy tym wytrenowany do tego stopnia, by w przyszłości zmierzyć się z siłami Piekła i prawdopodobnie też Nieba, nie poddał się i dalej wytrwale dążył do obranego sobie celu.
Nie mówiłem, że nie mieli powodu do takiego zachowania. Sytuacja mieszańców należała do dość... skomplikowanych, biorąc pod uwagę fakt, że ich istnienie było wręcz zakazane i gdyby wiadomość o dalszym pojawianiu się takich jak oni wypłynęła wcześniej, to pewnie od razu każdy z nich po kolei wraz z rodzinami zostałby zgładzony. Nie liczyło się to, czy pochodzili z Nieba, czy też Piekła. Tu władcy tych wymiarów byli zgodni – hybrydy nie miały prawa bytu. Więc skoro samo to, że żyli, stanowiło powód, dla którego z góry powinno się ich mordować, to nie było zaskoczeniem, że teraz ktoś w końcu zdecydował się postawić, zbuntować i zmienić tę zasadę. Ale z drugiej strony ta niechęć do hybryd nie brała się znikąd i sami byli sobie winni. Historia w brutalny sposób pokazała, że wystarczył jeden stwór ich pokroju, aby zburzyć wszelki ład panujący na świecie i sprowadzić chaos na Niebo, Piekło i Ziemię. Nic więc dziwnego, że teraz ani archaniołowie, ani Lucyfer nie chcieli dopuścić do możliwości, gdzie jakiś potężny mieszaniec ponownie mógłby spróbować odebrać im władzę. Jednak czy wprowadzenie zakazu istnienia hybryd miało jakiś sens i byłoby w stanie skutecznie zapobiec powtórce historii z Victorem? Wyglądało na to, że absolutnie nie, a rządzący przypadkowo sami skazali się na taką sytuację.
– Całkiem nieźle się tu urządzili, nie? – zauważył Astaroth i przystanąwszy na rozwidleniu korytarzy, westchnął ciężko. – Prawo?
– Zawsze – przytaknąłem i niechętnie ruszyłem w kolejną odnogę, klnąc już w duchu na to chore miejsce.
Teraz przynajmniej już rozumiałem, dlaczego Sabriela jeszcze stąd nie uciekła na własną rękę. Bo po prostu nie miała jak. Miliony opcji dróg, głęboko pod ziemią, gdzie w dodatku za każdym zakrętem mogło coś na nią czyhać. Może i udałoby jej się to, gdyby nie fakt, że prawdopodobnie nie dysponowała żadną bronią, więc walka ze sługusami Bena by odpadała i jeszcze dochodziło osłabienie organizmu przez tkwienie przez dłuższy czas w zamknięciu. A nawet jeśli by sobie z tym jakoś poradziła, to i tak szczerze wątpiłem, aby na własną rękę dała radę wydostać się stąd na zewnątrz. Mnie i Rotha ratował fakt, że Bevial wysłał za nami swoich sługusów, którzy potem mieli nas stąd wyprowadzić. Ona niestety nie posiadała takich udogodnień i byłaby zdana wyłącznie na samą siebie, co w pewnym stopniu tylko mnie dobijało. Mieszaniec naprawdę porządnie się przygotował do tego pieprzonego porwania.
Wędrówka przez kompleks strasznie się dłużyła. Kluczyliśmy w tunelach właściwie bez konkretnego celu, licząc, że jakimś cudem natkniemy się na lochy, gdzie akurat będzie się znajdować Sab, co jakiś czas staczaliśmy walki z poddanymi Bena, którzy nie byli wymagającymi przeciwnikami, ale za to w cholerę upierdliwymi, natomiast u mnie jeszcze dochodził problem z ranami po ostatnim biczowaniu, które co prawda nie bolały aż tak bardzo, jak się tego obawiałem, lecz skutecznie spowalniały i nieco ograniczały ruchy. Aby ich na nowo nie otworzyć podczas ataku, byłem zmuszony się oszczędzać, co nieco wkurzało, za to po kilku godzinach bezustannego marszu zmęczenie zaczęło robić swoje i ku irytacji Astarotha, chcąc nie chcąc po prostu musiałem robić sobie drobne przerwy, dopóki palenie w plecach nie ustępowało.
Jednak był jeden, drobny element, który niepokoił mnie najbardziej.
– Roth? Coś jest nie tak – odezwałem się w końcu przy okazji ponownego postoju na krótką przerwę.
– Co ci znowu nie pasuje? – prychnął rozdrażniony demon, zerkając na mnie przez ramię. – Przecież ten stworek Beviala mówił, że Sab na pewno tu jest.
– Nie chodzi o to – zaprzeczyłem głową i odetchnąłem głęboko dla wyrównania oddechu. – Skoro Ben ma do dyspozycji Jeźdźców Apokalipsy, to nie uważasz, że... no sam nie wiem... może powinniśmy ich już spotkać? W sensie... łazimy tu od dłuższego czasu i zostawiliśmy za sobą dość sporo ciał. Raczej zdążyliby już zauważyć naszą obecność. Więc dlaczego jeszcze się nie pojawili?
Demon nie odpowiedział, ale widziałem, że moje słowa skłoniły go do myślenia, bo momentalnie napiął mięśnie i niespokojnie rozejrzał się dookoła.
Było za cicho. Za spokojnie. Jakby nas tu oczekiwali. Jakby to miejsce miało robić za pułapkę. Lub jakby wcale nie przebywali tu Ben i Jeźdźcy, a my tylko bezsensownie kręciliśmy się w kółko. Co prawda cienisty stwór Pustki pojawiał się przy nas co jakiś czas i zachowaniem pokazywał, że powinniśmy iść dalej oraz upierał się, że Sabriela znajdowała się gdzieś w pobliżu, jednak mimo to instynkt wciąż szeptał z tyłu głowy, że coś było mocno nie tak.
– Kurwa, dlatego ojciec tak się upierał, żebyśmy nie szli na spontanie, tylko się do tego porządnie przygotowali – wymamrotał pod nosem i pokręcił zrezygnowany głową. – Wiesz, pomijając już fakt, że tutaj naprawdę może nic nie być ani nawet nie znajdziemy Sab... to mam szczerą nadzieję, że potem przynajmniej szybko stąd wyjdziemy.
– Pocieszenie, że jakby co Bevial osobiście może po nas przyjść i stąd wyprowadzić? – spróbowałem pozostać optymistą i czując, że ból pleców zelżał, zmusiłem się do dalszej wędrówki. – Pod warunkiem, że jest jeszcze trzeźwy. Wiem z doświadczenia, jak Irven potrafi rozpić towarzystwo w klubie.
– Przypomnij mi, dlaczego w ogóle pozwoliłeś im iść do klubu?
– Bo nie mam już władzy nad Bevialem, a ty pokazałeś mojemu bratu najlepszy klub w Piekle, co zrobiło za wystarczającą zachętę? – prychnąłem cicho, patrząc na niego znacząco i skręciłem w kolejny korytarz.
Idioci. No po prostu idioci. Nie dało się nas inaczej nazwać. Bez żadnej obstawy, bez żadnego planu, bez nawet uprzedzania Lucyfera o naszym wyjściu, tak po prostu postanowiliśmy wbić do bazy Bena z nadzieją, że jakimś pierdolonym cudem uda nam się w mgnieniu oka znaleźć Sab i spierdolić, nim ktokolwiek zauważy. Wtedy był to pomysł doskonały i nasz entuzjazm zrobił swoje. Teraz, po kilku godzinach błądzenia po tym jebanym labiryncie, miałem ochotę strzelić sobie z liścia w pysk, że akurat ten jeden jedyny raz w życiu, zamiast kierować się rozumem, posłuchałem się emocji i intuicji.
– Ej, może nie jest aż tak źle, aniołku. Wyluzuj! Nie ma się o co spinać, najwyżej... – Gwałtownie przystanąłem, przez co Roth na mnie wpadł i uniosłem rękę, dając mu znać, że ma umilknąć. – Co ty odpierdalasz?
– Zamknij się, idioto. Coś słyszałem – syknąłem i w tej samej chwili, co zapadła między nami cisza, gdzieś w głębi korytarza ponownie rozległ się szelest i następnie dziwny trzask.
Światła, które dotychczas bezustannie, od samego wejścia rozświetlały drogę, nagle zaczęły mrugać. Najpierw powoli, jakby tylko dochodziło do kilkusekundowego zwarcia, by z każdą chwilą przyśpieszać, dopóki lampy całkowicie się nie wyłączyły, pogrążając nas w kompletnych ciemnościach. Wraz z Rothem od razu wznieciliśmy nasze płomienie, które jasno oświetliły przestrzeń dookoła, jednak nic to nie dało na głębszą część korytarza. Wstrzymując oddech, nerwowo wpatrywaliśmy się w mrok, stojąc do siebie plecami i z przygotowanymi mieczami, by jakby co zaatakować przeciwnika, nieważne, z której strony nadchodził. A ten był coraz bliżej, o czym świadczyły kroki, najpierw ciche i z oddali, a po kilku minutach na tyle wyraźne, by dało się mniej więcej oszacować, kto się zbliżał.
Lekkie, szybkie, wręcz delikatne, jakby ich właściciel prawie nie dotykał stopami ziemi. Zbyt łagodne, aby należeć do męskich, ale też zbyt pewne, aby należeć do dziecięcych, jeśli w ogóle jakieś bachory tu przebywały. No i na pewno ludzkie, bez zgrzytu pazurów czy stukotu kopyt o podłoże. I... znałem te kroki.
– Sabriela?
W mgnieniu oka światło z powrotem się zapaliło, rozświetlając korytarz i w tym samym momencie zza zakrętu wyłoniła się postać, która chwilę wcześniej nas tak zestresowała.
– Siostra!
– Roth? Astriela to się spodziewałam, ale nie sądziłam, że ty też przyjdziesz mi na ratunek – zauważyła z cichym śmiechem i wręcz biegiem puściła się w naszą stronę, by parę sekund później zawisnąć najpierw demonowi na szyi, a następnie mi. – Chłopaki, nawet nie macie pojęcia, jak się cieszę, że was widzę! Już myślałam, że sama będę musiała sobie jakoś poradzić z tymi szaleńcami od Bena.
– Przecież obiecałem, że cię stąd wyciągnę, prawda? – roześmiałem się i z ulgą mocno przytuliłem dziewczynę, rozluźniając się, jak tylko trafiła w moje ramiona.
Cholera, zrobiliśmy to! Naprawdę udało nam się ją znaleźć! Po tylu tygodniach poszukiwań, zamartwiania się, planowania i zastanawiania, jak ją odbijemy, Sab wreszcie była z nami! I nawet wyglądała znacznie lepiej, niż gdy widziałem ją po raz ostatni podczas spotkania przez więź. Musiała lepiej zacząć się odżywiać, bo nie zdawała się być tak wychudzona jak wcześniej, wyraźnie lepiej sypiała, jako że nie miała już sińców pod oczami, a same jej tęczówki lśniły jasno tym ich cudownym, błękitnym blaskiem. Jedynie co, to jej aura pozostawała strasznie słaba, prawie niewyczuwalna, lecz to akurat mogło być spowodowane eliksirami Madrigal, o czym ukochana mi wspominała. Poza tym wyglądała na zdrową i w miarę zadbaną, więc przynajmniej odczułem wewnętrzny spokój, że Ben i jego ludzie nie męczyli jej już aż tak, jak jeszcze nie tak dawno temu. Może po prostu jakoś się z nimi dogadała i dzięki temu nieco jej odpuścili, a ona to potem pewnie wykorzystała na swoją korzyść.
– Co ty tu robisz, Sab? Sądziliśmy, że będziemy musieli przebić się do samych lochów, aby cię stąd wydostać – spytałem z promiennym uśmiechem i bardziej przytuliłem ją do siebie, wręcz chłonąc jej obecność i bliskość.
– Za długo by opowiadać. W skrócie, moi strażnicy podczas prowadzenia mnie na kolejne spotkanie popierdoleńca i jego świty zaczęli się o coś kłócić, a ja skorzystałam z okazji i zwiałam. Tyle że po drodze się zgubiłam. Też macie wrażenie, że to miejsce jest jak labirynt? Nie mam pojęcia, jak odnaleźć wyjście – wyjaśniła z westchnięciem i w końcu odsunęliśmy się od siebie, a Sab zwróciła się do brata. – Mam nadzieję, że wiecie, gdzie ono jest?
– Można tak powiedzieć? – Astaroth zaśmiał się zmieszany i wziąwszy ją za rękę, pociągnął w stronę, z której przyszliśmy. – Na pewno tędy. A za chwilę prawdopodobnie zjawi się sługus Beviala, który wskaże nam, którędy iść.
– Kto to Bevial? – Zainteresowała się od razu zdezorientowana dziewczyna, jednak posłusznie ruszyła za demonem, a ja zaraz za nimi, chroniąc tyły.
Przysłuchując się rozmowie rodzeństwa, nie mogłem powstrzymać uśmiechu ani nawet oderwać wzroku od ukochanej. Choć obawiałem się, że znajdziemy ją w znacznie gorszej kondycji, nie tylko fizycznej, a przede wszystkim psychicznej, nie wyglądało na to, aby coś było z nią nie tak. Możliwe, że to rozmowa ze mną dodała jej sił w dalszych zmaganiach z mieszańcami i Jeźdźcami, a nadzieja, iż już wkrótce mieliśmy po nią przyjść, tylko bardziej ją zachęciła do wzięcia spraw w swoje ręce i podjęcia kolejnej próby uwolnienia się stąd. Co najwyraźniej się jej opłaciło. Poczekała cierpliwie na odpowiednią okazję, a po jej znalezieniu wypatrzyła najlepszy moment na ucieczkę i dzięki temu przynajmniej już nie musiała tkwić zamknięta w celi. Zdolna dziewczyna. Może Roth miał wcześniej nieco racji, że trochę jej nie doceniałem i zbędnie panikowałem.
Dobrze było mieć Sabrielę obok siebie z tą świadomością, że nic już jej nie groziło i pozostawała bezpieczna pod naszym okiem, by w razie jakiegoś ataku mieć u boku mnie oraz Rotha. Chociaż musiałem przyznać, że nieco inaczej wyobrażałem sobie to nasze spotkanie. Bardziej... uczuciowo? Ale cóż, w końcu pochodziła z Piekła, a jego mieszkańcy przeżywali swe emocje bardziej wewnętrznie i aż tak nie okazywali ich innym, więc nie zamierzałem się o to czepiać.
Dalsza wędrówka przebiegała już szybciej, sprawniej i w znacznie lepszej atmosferze, mimo że jeszcze co jakiś czas musieliśmy przystawać, gdyż ból w plecach stawał się z każdą godziną coraz silniejszy. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem tyle łazić, za to bardziej się oszczędzać, zwłaszcza że rany były jeszcze świeże i istniało spore ryzyko, że się pootwierają na nowo. Odnalezienie Sab jednak skutecznie rekompensowało te niedogodności i nawet jeśli ryzykowałem nadwyrężeniem własnych sił, to przynajmniej po powrocie mogłem już odpoczywać ze spokojem ducha i świadomością, że nie traciłem czasu i brunetka była już bezpieczna. Ona sama co kilka minut zerkała na mnie przez ramię i uśmiechała się lekko, zagadując i podpytując raz po raz, zwłaszcza o moje przerwy i aurę, co aż tak nie dziwiło, skoro nim została porwana, miałem ją anielską, a teraz bardziej piekielną, lecz wraz z Rothem zbywaliśmy jej pytania i szybko zmienialiśmy temat. To nie był odpowiedni czas ani miejsce na takie rozmowy.
Beviala ani jego stworków nigdzie nie było. Jakby zapadły się pod ziemię. Mimo że władca Pustki obiecał nam, że zadba o nasze bezpieczne wyjście z podziemi i powrót do rezydencji Lucyfera, póki co wszelki ślad po nich zniknął i nawet jeśli wołaliśmy kogoś z nich, nikt się nie pojawiał. Pocieszenie stanowiło chociaż to, że przynajmniej nie natykaliśmy się również na sługusów Bena i już nie musieliśmy robić takiej masakry jak po samym wejściu do bazy, aczkolwiek im dłużej tu przebywałem, tym gorzej zaczynałem się czuć. Niby nigdy nie cierpiałem na klaustrofobię, aczkolwiek aktualnie byłem o krok od paniki, zwłaszcza że w ogóle nie odczuwałem, jakbyśmy zbliżali się od wyjścia, a raczej jeszcze bardziej zagłębiali się w tym przeklętym miejscu.
– Biorąc pod uwagę, ile wcześniej tutaj błądziliśmy i że ciągle szliśmy w prawo, a teraz idziemy drogą powrotną, to wkrótce powinniśmy się stąd wydostać, prawda? – spostrzegł niepewnie Roth i zerknął na mnie, najwyraźniej czując się równie nieswojo jak ja.
– Teoretycznie – przyznałem niechętnie, choć absolutnie bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że baza Bena była w stanie zmieniać swój układ, tworząc twór praktycznie nie do opuszczenia bez konkretnej mapy.
– Ej, gdzieś musi być wyjście, co nie? Spokojnie, prędzej czy później na pewno je znajdziemy – zauważyła niepokojąco beztrosko Sabriela i pociągnęła brata dalej, kiedy ja przystanąłem, by nieco odpocząć i dać ulgę plecom.
To był moment. Dosłownie ułamek sekundy, gdy kątem oka zauważyłem ruch za rogiem, skąd przyszliśmy. Tym razem jednak nie musiałem łapać za broń i szykować się do ataku, bo zaraz ukazała się mała, czarna główka cienistego stworka wielkości kociaka, który utkwiwszy we mnie swe czerwone ślepia, oczekiwał na mój ruch.
– A ty co tu robisz? Nie mogłeś wcześniej się pokazać? Znaleźliśmy już Sab, prowadź nas do wyjścia – rzuciłem do niego poirytowany, że dopiero teraz raczył się pojawić, jednak istota najpierw zerknęła na idące niedaleko rodzeństwo, które najwyraźniej nie przejęło się moją przerwą, a następnie zaprzeczyła głową. – Co "nie"? Nie pokażesz nam wyjścia?
Stworzenie wyszło zza rogu i spojrzawszy ponownie na demony, nerwowo zakręciło się w kółko i głową wskazało ku nim, po czym ponownie zaprzeczyło.
– Nie idą w dobrą stronę?
Ponowne zaprzeczenie.
– To może ty nam pokażesz, którędy iść?
I znowu zaprzeczenie.
– Dlaczego?
Nadal milczenie i jedynie zwrócenie się do Sabrieli oraz Rotha. Jakby... na nich wskazywało?
– Nie chcesz nas zabrać do wyjścia... czy może raczej próbujesz mi powiedzieć, że nie w tym jest problem? – zapytałem ostrożnie bardziej ściszonym głosem, kucając przy cienistym kociaku, a sam jego nagły entuzjazm stanowił potwierdzenie moich słów. – Dobra, ja mówię, ty reagujesz, jak trafię, o co chodzi. Zła droga? Niebezpieczeństwo? – Stworek lekko drgnął. – Tam, gdzie idą, jest niebezpiecznie? Czy tam, gdzie idą, czekają na nas ludzie Bena?
Poddany Beviala chyba miał mnie już serdecznie dość, bo z każdą chwilą coraz bardziej się niecierpliwił i skakał z łapki na łapkę, a cienie wokół przyśpieszały i coraz bardziej rozlewały po ścianach. Źle. Nie o to mu chodziło. Próbował ostrzec przed czymś innym.
Zmarszczyłem brwi i po raz kolejny spojrzałem tam, gdzie teraz również patrzyła istota i bezustannie kręciła głową na "nie". W czym był problem? Co próbowała mi przekazać?
– Niebezpieczeństwo... Czy masz na myśli...? Roth był ciągle ze mną, ale... Czy chodzi ci o Sab?
Potwierdzenie.
Nim zdążyłem jeszcze o coś zapytać, bestyjka pomknęła z powrotem za róg, jakby chciała zejść z widoku i nie dać się zauważyć reszcie, za to ja powoli podniosłem się z kucek i wbiłem wzrok w postać córki Lucyfera, która właśnie przystanęła i mi się przyglądała.
Jeśli nie Sabriela, to kto nam towarzyszył przez ostatnie kilka godzin?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro