Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 20

Obudziłem się z silnym bólem głowy i nieznośnym mrowieniem w zdrętwiałych rękach. Dodatkowo czułem otaczające mnie przenikliwe zimno, od którego całe moje ciało drżało, a jakiekolwiek próby wybudzenia płomieni, by się choć trochę ogrzać, zawodziły i tylko jeszcze bardziej mnie osłabiały. Miałem wrażenie, jakbym ledwie co wrócił do domu po jakiejś bitwie, jednakże zamiast wygodnego, mięciutkiego łóżka i gorącej herbaty od mamy, tkwiłem w jakiejś dziurze, gdzie panowała głucha cisza, raz po raz przerywana czyimiś krzykami gdzieś ponad mną.

Uchyliłem oczy i jeszcze niezbyt kontaktując, rozejrzałem się dookoła. Znajdowałem się prawdopodobnie w celi. W panującym półmroku, który rozjaśniało słabe światło z pochodni zawieszonych pod sufitem, byłem w stanie dostrzec ciemne, kamienne ściany, po których w niektórych miejscach spływały stróżki wody i skapywały na podłogę. Biło od nich niesamowite zimno powodujące gęsią skórkę, przy czym dodatkowe dreszcze powodowały wrzaski więźniów z innych celi, natomiast ja aktualnie klęczałem na wbijającym się w nogi żwirze, z ramionami zakutymi w zwisające z wysokiej kolumny przede mną łańcuchy. Uniemożliwiały one jakikolwiek ruch rękami, z których krew odpłynęła już jakiś czas temu, powodując teraz powoli wzrastający ból, jednak przez osłabienie organizmu nawet nie w głowie było mi podjąć próbę wstania i opuszczenia ramion choć odrobinę, jako że najpewniej skończyłoby się to upadkiem w żwir, który już i tak boleśnie obtarł mi kolana.

Znałem to miejsce. Przez wieki zdążyłem zagościć tu wiele razy i mimo że przez moje dobre sprawowanie nie było mnie tu już od dobrych pięćdziesięciu lat, tak wciąż zdarzały się noce, kiedy to przez koszmary o tutejszym lochu budziłem się zlany potem i bliski zawału. Pamiętałem doskonale ból, który zawsze mi towarzyszył w tym miejscu i zdawałem sobie sprawę, że skoro ojciec pofatygował się, żeby znów mnie tu zaciągnąć oraz zamknąć, to w takim razie mogłem się szykować na kolejną porcję batów.

Kurwa, nieźle się wpakowałem. Trzeba było się słuchać Beviala i odpuścić, kiedy jeszcze był na to czas. Musiałem przyznać przed samym sobą, u Devry dałem się "trochę" ponieść emocjom... i przy okazji chyba także piekielnym wpływom. Co prawda początkowo nie planowałem jej zabijać, ale... Cholera, suce się należało! Dobrze wiedziała, co się stanie, jeśli nie przyzna się ludziom do kłamstwa! Ostrzegałem ją i była świadoma konsekwencji swojej decyzji o ciągnięciu dalej swych manipulacji mną, archaniołami i opinią publiczną! Tak więc jedyne, co mogłem sobie zarzucić, to brak ostrożności przed złapaniem i zbyt długie bawienie się nią, zamiast pozbycia się dziwki od razu!

Westchnąłem ciężko i oparłem wciąż pulsującą tępym bólem głowę o uniesione ramię. Piekło miało na mnie zbyt wielki wpływ. Byłem aniołem, Nadzieją Nieba, synem archanioła Gabriela i pozostawałem lojalny Bogu. Nigdy nie powinno dojść do sytuacji, w której chciałbym pozbawić życia inną niebiańską istotę. A już zwłaszcza, kiedy ta była w ciąży.

– Muszę się ogarnąć, bo inaczej wylecę z Nieba – wymamrotałem pod nosem i nerwowo szarpnąłem za łańcuchy, choć doskonale wiedziałem, że nie miało to sensu. Zerwanie ich było praktycznie niemożliwe, a dodatkowo blokowały wszelkie moce.

Zdawałem sobie sprawę, jak bardzo miałem przejebane. Ojciec widział mnie w stanie furii. Widział, jak próbowałem ukatrupić Devrę. I prawdopodobnie wiedział już od Lil kilka innych rzeczy, które mogłyby służyć jako dowody do wygnania mnie na Ziemię lub nawet skazania na upadek. Nie chciałem tak skończyć. Ba, do uwolnienia Sabrieli NIE MOGŁEM tak skończyć. Wyrzucenie z Nieba tylko niepotrzebnie by mnie osłabiło, a biorąc pod uwagę poszukiwania ukochanej i zbliżającą się wojnę z mieszańcami, dodatkowe wsparcie od Boga mogłoby okazać się przydatne. Musiałem stąd uciec. Jeszcze przed postawieniem przed sąd, którego byłem pewien, że za nic nie uniknę. Bo raczej tylko to gwarantowało zachowanie skrzydeł, zwłaszcza że znając ostry charakter Gabriela, nie miałem co liczyć na przymknięcie oka na moje wybryki i uwolnienie mnie stąd jak gdyby nigdy nic.

– Bevial?

Z nadzieją rozejrzałem się po ciemnej celi, starając się wyłapać w półmroku znajome cienie bestii. Jednak albo jej moc tutaj nie sięgała i potwór nie był w stanie się tu dostać, aby mi pomóc, albo po prostu udawał, że nie usłyszał mojego wezwania i dalej uganiał się po Niebie za pies wie czym. W sumie nawet nie zdziwiłoby mnie, gdyby prawdą była ta druga opcja. W końcu mógł być już zirytowany moim zwlekaniem z uwolnieniem go i teraz brakiem reakcji pokazywał swoje niezadowolenie.

– Ty cholerny kundlu – prychnąłem poirytowany w ciemność i ponownie szarpnąłem ramionami, jednak słysząc szczęk drzwi za mną, momentalnie zamarłem.

Nie miałem nawet odwagi na odwrócenie się, by spojrzeć na osobę, która właśnie weszła do celi. Wystarczyło za to, żeby otoczyła mnie jej gęsta, przeszywająca na wskroś i wręcz lodowata aura, bym zorientował się, iż był to nikt inny, jak mój ojciec. I po samej jego mocy wypełniającej pokój dało się wyczuć, że mogłem szykować się na najgorsze.

– Zapytam raz. Gdzie byłeś przez ostatnie trzy miesiące? – Jego ostry głos nieprzyjemnie zakuł w uszy i przyprawił mnie o chwilową panikę, gdy w ułamku sekundy przez głowę przeleciały mi wspomnienia z poprzednich kar i późniejszych dni, kiedy to cierpiałem katusze przez zmasakrowane plecy.

Odetchnąłem głęboko dla zachowania spokoju i w końcu zmusiłem się, aby zerknąć za siebie, czego prawie od razu pożałowałem. Momentalnie w oczy rzuciły mi się świecące w mroku tęczówki ojca, które wyrażały czystą wściekłość i coś na kształt obrzydzenia, a dłoń zaciskał na doskonale znanym mi biczu z boskiego metalu, który niebezpiecznie lśnił w świetle wpadającym z korytarza. Zwłaszcza moje plecy były szczególnie dobrze z nim zaznajomione i wystarczyło jedno spojrzenie na niego, abym momentalnie przypomniał sobie, jak wielki ból potrafiło sprawić zaledwie jedno uderzenie.

– Wydaje mi się, że już dobrze wiesz, gdzie byłem – odpowiedziałem niechętnie, zmuszając się, by z powrotem skupić wzrok na twarzy ojca, która teraz nie wyrażała absolutnie żadnych emocji. – Rozmawiałeś z Lilianną, co? Ile ci siostrzyczka wygadała?

– Wystarczająco, żebym mógł uznać cię za zdrajcę – przyznał oschle i chociaż czułem, że nie powinienem tego robić, wywróciłem oczami i prychnąłem cicho.

– Bo to wcale nie tak, że nawet za czasów, gdy jeszcze byłem wam posłuszny, ty wiedziałeś swoje i mnie za niego uznawałeś – spostrzegłem z gorzkim śmiechem i pokręciłem głową, powoli podnosząc się na nogi, by chociaż odrobinę odciążyć ramiona. – Posłuchaj, mam gdzieś waszą wojnę z Piekłem. Zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy na granicy kolejnej wojny i to w dodatku z mieszańcami. Byłem żołnierzem, twoją chwalebną Nadzieją Nieba, idealnym synkiem. Ale już mi się to znudziło. Jedyne czego chcę, to spokoju.

– I to dlatego postanowiłeś pójść na jakieś chore układy z Lucyferem?

– Nie interesuje mnie Lucyfer i przechodzenie na stronę Piekła. Za to Sabriela już tak. Poszedłem za Szatanem tylko po to, by pomóc mu ją odnaleźć i bym mógł z nią być – powiedziałem wprost i choć słyszałem, jak na to wyznanie archanioł gwałtownie nabrał powietrza, nie interesowało mnie już, co sobie o tym pomyśli. – Wybacz, ojcze, ale taka jest prawda. Kocham Sabrielę, córkę samego Diabła. Mam z nią więź. O której jakimś jebanym cudem nigdy w Niebie nie słyszałem, bo oczywiście tę część o miłości zatailiście. Jestem w chuj zmęczony waszymi manipulacjami i nie mam zamiaru dalej być pionkiem w waszej chorej...

Nie zdążyłem dokończyć, gdy przerwał mi ostry świst powietrza i trzask, a następnie szok, gdy bicz spotkał się ze skórą moich pleców. Nawet nie krzyknąłem. Oszołomiony tylko wpatrywałem się w Gabriela, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę po raz kolejny odważył się zastosować brutalność wobec własnego syna. I chyba właśnie to było gorsze od bólu rozlewającego się powoli po całych moich plecach. Czułem, jak krew z rozciętej od siły uderzenia skóry zaczęła wsiąkać w bluzkę, którą ciągle miałem na sobie, jak znajome bolesne palenie rozprzestrzeniało się na ramiona... a gdzieś w głębi mnie zaczęła narastać wściekłość.

Kurwa, sam Lucyfer nigdy nie był tak okrutny dla swoich dzieci. Wiele razy rozmawiałem na ten temat z Rothem, któremu w głowie nie mieściło się, że archaniołowie mogli kogokolwiek tak potraktować, a zwłaszcza kogoś ze swoich rodzin. Za każdym razem wtedy twierdził, że na moim miejscu już dawno temu kopnąłby Niebo w dupę i upadł. A ja za każdym razem zdawałem sobie sprawę, że nawet gdybym chciał wtedy jakoś usprawiedliwić Gabriela, to nie miałbym jak, skoro osobiście zawsze, ale to ZAWSZE byłem karany za niewinność. Jak choćby w poprzednich latach, kiedy to cierpiałem męki tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś inny zrobił coś złego i ojciec "zapobiegawczo" mnie krzywdził, bym później już nie miał odwagi naśladować tej osoby i bym miał świadomość, co jakby co by na mnie czekało. Jakkolwiek chciałbym temu zaprzeczać, w tej sprawie (i pewnie też w wielu innych) archaniołowie okazywali się gorsi od samego władcy demonów, pana wszelkiego zła na świecie. Więc dlaczego teraz miałbym niby to posłusznie znosić i udawać, że w moich oczach anioły, a zwłaszcza Gabriel, Michael i Raphael, wcale nie byli tylko okrutnikami, którzy dla zachowania kontroli nad wszystkimi potrafili się posunąć nawet do tortur?

– Przestań – syknąłem wkurzony i szarpnąłem się niespokojnie, czując kolejne uderzenia spadające mi na plecy. – Cholera, przestań!

Na niewiele to się zdało, jako że me protesty w połowie zostały zagłuszone przez ponowny świst powietrza, a następnie przez mój wrzask bólu, gdy tym razem nie wytrzymałem jego natężenia. Następny cios w plecy był już odczuwalny niczym dźgnięcie rozgrzanym ostrzem, a umiejscowienie między łopatkami, wrażliwe od bliskości skrzydeł, powodowało, że silny ból rozlał się wzdłuż kręgosłupa po sam krzyż, przez co nogi same się pode mną ugięły, a przed oczami pociemniało. Jedyne, o czym myślałem, to klnięcie w duchu na siebie samego, że wpakowałem się w taką sytuację, na Beviala, że nie chciał się tu pokazać i mi pomóc, i nawet na samego Boga, że pozwalał na te okropności. Z każdym uderzeniem ból wręcz powalał na kolana. Z każdym uderzeniem powietrze samo uciekało mi z płuc w głośnym krzyku. Z każdym uderzeniem cierpienie wzrastało, zmuszając me ciało do gwałtownego szarpnięcia się w żałosnej próbie ucieczki przed biczem. A do kropel wody wciąż cicho i rytmicznie uderzających o podłogę dołączyły teraz krople krwi, która spływała mi z przesiąkniętej nią koszulki i ramion. Myśli o bólu zalewającym falami moje ciało były aktualnie jedynymi, na których potrafiłem się skupić, a im dłużej to trwało, tym głośniejsze stawały się me wrzaski i wściekłość.

Dwudzieste uderzenie...

Setne...

Pięćsetne...

Tysięczne...

Potem przestałem liczyć. Przestałem także krzyczeć, szarpać się, klnąć i modlić. Pogrążyłem się w bezustannie nawracającym bólu, bezsilnie zwisając i dając się biczować oprawcy. A także w gniewie, który z każdą chwilą nabierał na sile. Nawet nie zarejestrowałem momentu, kiedy zacisnąłem ręce w pięści, napiąłem ramiona i szczerze życząc ojcu wszystkiego, co najgorsze, zacząłem ciągnąć za kajdany.

To był moment. Strzał adrenaliny, gdy wraz z silnym uderzeniem bicza o odsłonięty już z wszelkiej skóry i mięśni kręg kręgosłupa przez całe moje ciało przemknął bolesny prąd. Za to na tyle potężny, by wszystkie postawione w sobie bariery puściły, a niszczycielska, negatywna energia zalała moje ciało oraz umysł i wzmocniła mnie na tyle, że jedno silniejsze pociągnięcie za łańcuchy wystarczyło, by rozległ się ich głuchy szczęk. W ułamku sekundy ich łączenia z kolumną puściły, a ja, wykończony i obolały, w końcu mogłem opuścić ramiona i odetchnąć z ulgą, gdy zszokowany Gabriel przerwał moje katusze.

Czułem nowe zasoby mocy przepływające mi pod skórą i jej mrowienie w opuszkach palców, gdy kusiła do pełnego uwolnienia i zaatakowania. Niepokojąco cudowną, mroczną energię, której źródła nie potrafiłem znaleźć, lecz która szeptała w mym umyśle o zapewnieniu mi ochrony i pomocy w zemszczeniu się na ojcu za te wszystkie lata cierpienia, jakie mi sprezentował "w nagrodę" za bycie lojalnym, przykładnym żołnierzem. Upajająco potężna, niecierpliwa do działania i szepcząca słodkie obietnice, otulała mnie ze wszystkich stron, niwelując wszelki ból w plecach i zachęcała do użycia jej w końcu, póki archanioł jeszcze pozostawał w szoku i nie wzywał straży na pomoc.

Cieszyłem się z niej. Chciałem jej użyć. Korzystać z jej. Nauczyć się jej. I właśnie zamierzałem to zrobić.

– Oj, tatusiu – roześmiałem się cicho, czując budzące się we mnie pokłady nieznanej mi dotąd, za to potężnej energii i rozbawiony spojrzałem za siebie na mężczyznę, na którego twarzy po raz pierwszy od wieków dostrzegłem strach. Żywy, prawdziwy, nieukrywany więcej pod maską obojętności strach. – Nie masz pojęcia, jak długo czekałem na tę chwilę.

To powiedziawszy, machnąłem lekko ręką. W mgnieniu oka z mych tatuaży na rękach, kiedyś srebrnych, teraz czarnych, uleciał ciemny dym i złoto-czerwone iskierki, które otuliły szczelnie cały pokój w jakby barierze oraz zatrzasnęły z hukiem drzwi za mym oprawcą, ogień w pochodniach i żyrandolach nabrał na sile pod ich wpływem, jasno rozświetlając pomieszczenie i rzucając na nas mroczne cienie, a gdy tylko nowe moce zetknęły się ze skórą Gabriela, ten od razu padł na kolana, rozkosznie wyjąc z bólu.

Teraz nadeszła moja kolej, by ukarać ojca za jego paskudne czyny. I nie zamierzałem być delikatny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro