Rozdział 4
Odetchnąłem głęboko i zapukałem do gabinetu Lucyfera, będąc już poinformowany przez Rotha, że nie miałem co liczyć na wesołą, spokojną pogawędkę, a raczej mogłem się szykować na konkretną zjebkę, że po raz kolejny zmarnowaliśmy czas na włóczenie się po Piekle i na dodatek kompletnie nic nie znaleźliśmy. W pewnym sensie doskonale to rozumiałem, bo wszyscy byliśmy równie poirytowani dłużącymi się poszukiwaniami Sabrieli i z każdym dniem coraz bardziej traciliśmy co do tego cierpliwość. Tyle że podświadomie wyczuwałem, że w tej całej sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie chodziło tylko o odnalezienie demonicy. Biorąc pod uwagę sekretne rozmowy Diabła z innymi Upadłymi, które kilka razy udało mi się podsłuchać i bezustanne planowanie jakiejś strategii, łatwo szło się domyślić, że porwanie Sab było tylko elementem czegoś większego. Czegoś, o czym najwyraźniej mało kto wiedział, a co Szatan prawdopodobnie uparcie zatajał nawet przede mną i Astarothem, jakby chcąc, byśmy skupiali się na poszukiwaniach, a nie na tym, co jeszcze kryło się za planami Bena.
- Wejść! - Zza drzwi dobiegł ponury głos Lucyfera i gdy wszedłem do środka, od razu w oczy rzuciło mi się jego zmęczone spojrzenie, kiedy zerknął na mnie znad dokumentów. - Astriel. Dobrze, że przyszedłeś.
- Słyszałem, że chciałeś porozmawiać. - Przytaknąłem głową i wszedłszy do środka, zamknąłem za sobą drzwi, przyglądając się mężczyźnie naprzeciwko. - Wiem, że to nie moja sprawa, ale... Wszystko w porządku? Wyglądasz okropnie.
- Uwierz mi, bywało gorzej. A teraz siadaj - prychnął cicho i wskazał mi fotel, na którym posłusznie usiadłem, nie będąc w stanie odwrócić wzroku od mojego rozmówcy.
Przecież doskonale pamiętałem pierwsze spotkanie z ojcem Sabrieli, gdy przybył na Ziemię porozmawiać z córką. Ba, do teraz wzdrygałem się na wspomnienie jego ostrego wzroku, którym potrafiłby pewnie zabić i niesamowicie potężnej, piekielnej aury, pod której ciężarem nawet ja padłem na kolana. Wtedy biły od niego niesamowita władza, moc i pewność siebie godne prawdziwego władcy Piekła, za to teraz... Zgarbiona sylwetka, wręcz szara cera, wory pod oczami. Wyglądał jak zmęczony życiem starzec, zwłaszcza z tymi białymi włosami, a oczy pozostawały matowe i ciemne, zupełnie pozbawione jakiejkolwiek energii.
- Wkrótce i ty odczujesz jej stratę, Asie - odpowiedział po chwili milczenia, uśmiechając się słabo. - Nie bez powodu bezustannie próbuję zająć ci głowę czymś innym.
- W sensie? - zapytałem ostrożnie, jednak Diabeł zdążył wstać i stanął przy oknie, odwracając się w mą stronę plecami. - Po co mnie wezwałeś?
- Astaroth opowiedział mi o waszej wizycie u Andrei. I że kazała trenować twoją więź - zaczął spokojnie i jakby odnalazłszy w sobie siły, wyprostował się i wznowił swą aurę, skutecznie wyciszając tym samym moją, bym pozostawał bezbronny. - Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że jesteście sobie aż tak bliscy. Lecz skoro Andrea uważa, że ją posiadacie, to spróbować nie zaszkodzi.
Dobra, zaczynałem rozumieć, czemu Sabriela zawsze tak bardzo narzekała na nauki teorii i skupiała się na walce, a nie wkuwaniu zaklęć i tego typu rzeczy. Jeśli każdego dnia podczas zwykłych rozmów nie rozumiałbym połowy tego, co się do mnie mówi, to też szybko bym się zniechęcił i poświęcał uwagę na coś innego, byleby nie musieć wdawać się w takie górnolotne dyskusje, z których mało co pojmowałem. A akurat ja nie miałem zbytnich ubytków w edukacji, bo uchodziłem raczej za pilnego ucznia, dlatego tym bardziej zadziwiało, że Szatan w tak łatwy i szybki sposób pokazywał mi, jak mało jeszcze tak naprawdę wiedziałem.
- Chwila. O co ci chodziło, że wkrótce odczuję stratę Sab? - spytałem zdezorientowany, mając zamiar wyciągnąć z niego najpierw odpowiedź na to pytanie, a dopiero później na następne, których z każdą sekundą było coraz więcej.
- Co wiesz o więzi? - odparł obojętnie, wracając do biurka, jednak obszedł je i usiadł na krawędzi, wbijając we mnie swój przeszywający wzrok. - Cokolwiek. Choćby podstawowe informacje.
- Znaczy - zacząłem niepewnie, nie wiedząc co powiedzieć - z tego, co się orientuję, to u aniołów i demonów jest tak, że jeśli się pokochają prawdziwą miłością, to...
- To kochają już zawsze. Tak, wiem, co wam archaniołowie wbijają do głów. Ale ja się pytam o więź - przerwał mi ostro, a jego oczy rozbłysnęły znajomym, niebezpiecznym blaskiem.
Odruchowo skuliłem się na fotelu, jakby próbując jak najbardziej odsunąć się od Upadłego, którego aura teraz w najlepsze mnie atakowała. Wiedziałem, że miało to na celu pobudzić do działania mój ospały umysł, zmusić do skupienia i zareagowania, lecz w głowie panowała totalna pustka, a konieczność bronienia się przed natarciami diabelskiej energii tylko dekoncentrowała.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - wymamrotałem w końcu i mimowolnie odetchnąłem z ulgą, gdy Lucyfer odpuścił i znów zapanował nad swymi mocami.
- Więc wystarczy ci, jak powiem, że ta wasza "prawdziwa miłość aż do śmierci" to po prostu więź, która łączy przeznaczone sobie osoby. Możecie się zakochać wiele razy, chociaż z trudem wam to przychodzi. Dlatego uważacie, że miłość jest taka wyjątkowa. - Uśmiechnął się kpiąco, wyraźnie rozbawiony tym, w jak wielu sprawach byliśmy w Niebie okłamywani. - Jesteśmy, demony oraz anioły, bardziej ludzcy, niż się o tym mówi. Nic dziwnego, że twój ojczulek i reszta ferajny gadają takie kłamstwa.
- Tylko że co im to daje? - zauważyłem zdezorientowany po chwili zastanowienia, próbując sobie to wszystko poukładać i zrozumieć, co chciał mi przez to przekazać. - Przecież nic z tego nie mają.
- Sam non stop powtarzałem Sabrieli, że miłość to słabość. I to prawda. Jednak wszystko ma dwie strony medalu. I tak bardzo, jak jest słabością, tak też jest siłą - wyjaśnił cicho, uciekając wzrokiem na bok. - Gdyby rzeczywiście znaleźć przeznaczoną osobę i przebudzić więź, byłoby się w stanie dokonać niesamowitych rzeczy, o których by się nawet innym nie śniło. Niezwykła moc z niezwykłego uczucia.
- Ta, jasne. A gdzie haczyk? - prychnąłem lekceważąco, bo dzięki pobytowi w Podziemiu przyzwyczaiłem się do tego, że praktycznie zawsze coś było nie tak.
- Równowaga musi zostać zachowana. Gdy ma się więź, a partnera brak, wtedy źle się dzieje. - Mężczyzna westchnął ciężko i podwinął rękaw koszuli, tym samym pokazując swoją rękę.
Tatuaże na ciałach mieszkańców Piekła i Nieba nie były niczym wyjątkowym. Stanowiły znak przynależności do danej strony oraz często pełniły funkcję broni, które w każdej chwili towarzyszyły właścicielowi. Złote i srebrne dla aniołów, czarne i czerwone dla demonów. Te drugie oczywiście ozdabiały ramię Diabła, bardzo gęsto je pokrywając i tworząc chaotyczne wzory. Lecz po dokładniejszym przyjrzeniu się im zauważyłem, że u niego "tatuaży" nie tworzyły tylko rysunki, a także czarne linie żył, wyraźnie odcinających się od bieli skóry.
- Tęsknota za ukochaną zacznie cię zabijać, Asie. Organizm sam będzie się zatruwał, nie potrafiąc funkcjonować bez najdroższej ci osoby. Im mniej myślisz o niej, tym wolniej idzie, ale nie da się tego zupełnie zatrzymać - wytłumaczył łagodnie, z powrotem zasłaniając wzory. - Mnie się to udało tylko ze względu na Rotha i Sab, choć ból po utracie Larissy nigdy nie zniknął. Jeśli ty i moja córka macie więź, wkrótce zaczniecie odczuwać pierwsze efekty rozłąki. Wtedy zaczniemy trening, dzięki któremu przynajmniej spróbujecie się skontaktować.
- Dopiero wtedy? Stracimy tylko czas, musimy działać teraz! - zaprotestowałem szybko, usłyszawszy to, jednak Szatan już mnie nie słuchał, wróciwszy do przeglądania dokumentów. - Zabiją ją, jeśli jej niedługo nie znajdziemy! Nie możemy czekać!
- I co, nadal chcesz się kręcić po Piekle w poszukiwaniu nawet nie wiadomo czego? - Posłał mi znaczące, nieco ostre spojrzenie i pokręcił głową. - Potrzebują jej i dlatego nie skrzywdzą Sab. Mamy czas. Spokojnie.
- Cholera, Lucyfer! - wrzasnąłem na niego wściekły, nie myśląc, jak bardzo się narażałem tym wrzeszczeniem na znacznie potężniejszego osobnika, lecz ten jedyne co zrobił, to zaśmiał się cicho.
- Cierpliwości, aniołku. A jak na razie skoczysz z Rothem na miasto spotkać się z nowym Upadłym. Co ty na to? - Ze złośliwym uśmiechem wstał, przeszedł przez pomieszczenie i otworzył przede mną drzwi, dając jasny znak, że nasze spotkanie dobiegło końca.
Przez chwilę z trudem powstrzymywałem się przed wyzwaniem go od najgorszych i od przekleństw, które jeszcze niedawno nawet nie przeszłyby mi przez gardło. Jednak ostatecznie odpuściłem, prychnąłem tylko i usłuchawszy się go, wyszedłem, z hukiem trzaskając za sobą drzwiami.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro