Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 22

Jak tylko wyszedłem z lochów do głównej części ratusza, od razu u mojego boku pojawił się Bevial, który niepewnie kręcąc się wokół mnie, przyglądał mi się uważnie.

– Co odwaliłeś? Czuć od ciebie Piekłem i twoje ciuchy są we krwi – spytał od razu, a gdy bez słowa wyminąłem go, oszołomiony aż warknął cicho. – I co ci się stało w plecy?

– Gdzie byłeś, gdy mój "kochany ojczulek" postanowił mnie ukarać? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie i przystanąłem, by mój spojrzeć na cienistego wilka. – Dobre pół godziny wołałem cię o pomoc. Jesteś chujowym chowańcem, wiesz?

– Hej, z pretensjami to do siebie. Mówiłem ci już, nie jestem w pełni mocy i żeby je odzyskać, musiałbyś mnie uwolnić. A przez to, że ich nie mam, to bariery w lochach uniemożliwiały mi wejście tam za tobą – prychnął cicho rozdrażniony, przemykając niepewnie za mną. – Astriel, czy ty zrobiłeś coś Gabrielowi?

– Nic mu nie będzie. Skoro ja jeszcze żyję po tylu karach, to jemu tym bardziej nic nie będzie po jednym razie – zauważyłem oschle i nie przejmując się tym, że swoim wyglądem będę budził wszędzie sensację, wyszedłem z ratusza i ruszyłem do centrum miasta.

Zdawałem sobie sprawę, że gdybym tylko w takim stanie natknął się na kogoś z archaniołów, to miałbym przejebane. Ubranie całe we krwi, zarówno mojej, jak i ojca, zmasakrowane przez bicz plecy, które wskazywały na to, że najwyraźniej odwaliłem coś poważnego, skoro Gabriel zadał sobie trud zaciągnięcia mnie do lochów i ukarania, z czarnymi zamiast srebrnych tatuażami na rękach i otoczony demoniczną aurą, a w dodatku z dziwnym, cienistym stworem u boku. Z daleka czuć było ode mnie piekielnymi klimatami, przez co gdyby tylko ktoś potężniejszy spotkał mnie w takim wydaniu, to prawdopodobnie czekałoby mnie nie tylko przesłuchanie, ale w dodatku ponowne zabranie do ratusza, poszukiwania Gabriela i odkrycie, co mu zrobiłem. I mimo że nadal tego nie żałowałem, to byłem w pełni świadomy, że ta zbrodnia wyrządzona na własnym ojcu stanowiłaby idealny pretekst do natychmiastowego wyrzucenia mnie z Nieba. Chociaż w sumie jakby się zastanowić, to i tak byłem dosłownie o krok od upadku z własnej, nieprzymuszonej woli.

Kierując się do miasta, a dokładniej do szpitala, przemieszczałem się głównie bocznymi uliczkami, w duchu dziękując, że dawniej bracia zabierali mnie na wspólne wieczorne wyprawy i pokazywali mi wtedy skróty na uniknięcie ciekawskich tłumów na ulicach. Teraz ta wiedza okazywała się niezwykle przydatna, zwłaszcza że nie dość, że mój wygląd zbytnio przykuwałby uwagę, tak również mój stan fizyczny aktualnie nie należał do najlepszych i nie miałem najmniejszych chęci na jakiekolwiek rozmowy z innymi. Tak jak wcześniej nowa, mroczna moc wzmacniała mnie do tego stopnia, że nie musiałem przejmować się otwartymi, głębokimi ranami na plecach, tak teraz entuzjazm tej energii wyciszył się i adrenalina przestała znieczulać mnie na ból spowodowany obrażeniami. Z każdą minutą znajome uczucie palenia, wbijania igieł i rozszarpywania skóry wzmacniało się, w końcu stając się wręcz nie do wytrzymania, przez co w połowie trasy musiałem zacząć sobie robić co jakiś czas chwilę przerwy na odetchnięcie parę razy, uspokojenie się i zebranie sił do dalszego marszu.

Bevial przez całą drogę nie odezwał się ani słowem. Wydawać by się mogło, że było to spowodowane sposobem, w jaki go potraktowałem i tym samym urażeniem bestii, jednak z miłym zaskoczeniem przekonałem się, że w rzeczywistości po prostu wolał nie męczyć mnie dodatkową rozmową i skupił się na pomaganiu mi w jak najspokojniejszym i najszybszym dotarciu do szpitala. Wyprzedzał mnie, zaglądał w uliczki, czy czasem nikogo w nich nie było, by nie doszło czasem do zbędnej konfrontacji i w zależności od sytuacji, albo przepuszczał mnie dalej, albo zatrzymywał, dopóki niebezpieczeństwo bycia wykrytym się oddalało. Przestał mi towarzyszyć dopiero, kiedy wreszcie jakoś dobrnąłem do celu mej wędrówki. A dzięki takiemu zachowaniu Beviala, do którego chyba po raz pierwszy poczułem szczerą sympatię i wdzięczność, zdążyłem dotrzeć do szpitala jeszcze przed utratą przytomności, co w przeszłości parę razy mi się zdarzyło.

Bóg wyjątkowo chyba był po mojej stronie, bo gdy tylko wszedłem do recepcji, natknąłem się na mającą akurat przerwę Korę, która na mój widok zbladła i od razu zabrała do siebie. Po tylu latach opatrywania mnie i reszty synów archaniołów wystarczyło jej krótkie zerknięcie na nas i już wiedziała, co się wydarzyło, dzięki czemu jakby będąc zawsze przygotowana na opatrywanie nas, po dotarciu do jej gabinetu szybko wyjęła potrzebne przybory i zabrała się do pielęgnacji moich ran, podczas gdy ja leżałem na kozetce i starałem się nie wrzeszczeć z bólu.

– Czym tym razem podpadłeś Gabrielowi? Nie było cię u mnie już od dobrych pięćdziesięciu lat, więc pewnie musiało być to coś poważnego – spytała łagodnie, jakby w ogóle nie zwróciwszy uwagi na moją aurę czy tatuaże.

– Wplątałem się w złe towarzystwo, zniknąłem bez słowa na kilka miesięcy, a na koniec zaatakowałem Devrę za podrobienie wyników na ojcostwo. Wybacz, że znowu narobiłem ci kłopotu – wymamrotałem zmęczonym głosem, nawet nie mając zamiaru jej okłamywać i gdy skończyła bandażowanie ostatniej rany, przymknąłem oczy i spróbowałem się rozluźnić. – Są już nowe wyniki?

– Są. Nie jesteś ojcem. Tamte rzeczywiście były podrobione przez Mię, której Devra za to zapłaciła – wyjaśniła spokojnie, na co odetchnąłem z ulgą i lekko skinąłem głową. – Jak tylko skończę pracę, dostarczę je do Gabriela i się je opublikuje. Nie będziesz musiał już się zamartwiać plotkami i całą tą sprawą.

– Wydaje mi się, że ojciec może być dzisiaj "lekko" niedysponowany – zauważyłem pod nosem i spojrzałem na kobietę, która przyglądała mi się zatroskana. – Nie mogę zostać w Niebie. Muszę się stąd wynosić. Nim archaniołowie zorientują się, co zrobiłem i po mnie przyjdą. A biorąc pod uwagę, że po drodze tutaj jednak widziało mnie kilka osób, to pewnie mam na to jakąś godzinę.

– Astriel, nie rób tego. Nie zostawiaj znowu swojej matki bez słowa wyjaśnienia – poprosiła cicho z westchnięciem i sprawnie posprzątała wszystkie leki oraz wszelkie znaki mojej obecności u niej, wyraźnie zamierzając jakby co mnie kryć. – Już twoje poprzednie zniknięcie było dla niej trudne. Nie każ jej przechodzić przez to jeszcze raz.

Westchnąłem ciężko i wtuliłem się w poduszkę, doskonale wiedząc, że Kora miała rację. Najpierw ja zaginąłem, chwilę potem upadł Irven, a teraz scenariusz ze mną się powtarzał i tym razem nie zapowiadało się, jakbym miał wkrótce wrócić jak gdyby nigdy nic do Nieba i dalej robić za idealnego, przykładnego aniołka. Te wszystkie wydarzenia źle na mamę wpływały. Lecz chociaż zdawałem sobie sprawę, że mama była osobą, na którą zawsze mogłem liczyć, która zawsze mnie wspierała i która nigdy by mnie nie potępiła ani nie odrzuciła, tak jednocześnie była całkowicie podporządkowana Gabrielowi. Nawet jeśli bardzo, ale to bardzo chciałbym z nią zostać i odwdzięczyć się za wszystko, co dla mnie zrobiła, czy chociaż porozmawiać przed odejściem, to niestety nie miałem na to czasu. Musiałem jak najszybciej spieprzać z Nieba, póki jeszcze nie dopadli mnie Michael i Raphael. I nawet jeśli tą ucieczką miałem zranić mamę, to nie mogłem z tym zwlekać, skoro od tego zależał także los Sabrieli.

Skrzywiłem się lekko, czując w sercu bolesny ucisk spowodowany przez więź i tęsknotę za ukochaną, po czym powoli podniosłem się do siadu. Mimo że plecy dalej uniemożliwiały mi gwałtowniejsze ruchy, po latach zmagań z karami ojca byłem przyzwyczajony do cierpień spowodowanych obrażeniami i przynajmniej nie musiałem już spędzać następnych kilku tygodni na leżeniu w łóżku i jęczeniu z bólu. Kora jak zwykle niezadowolona prychnęła cicho, widząc, że nie zamierzałem się oszczędzać i planując opuszczenie Nieba, powoli szykowałem się do wyjścia. Jednak nadal ani słowem nie skomentowała otaczającej mnie demonicznej energii.

– Nie będę cię zatrzymywać. Wierzę, że wiesz, co robisz. Tylko proszę, uważaj na siebie – odezwała się po chwili wahania, kiedy ja po wstaniu z kozetki zmagałem się z założeniem czystej bluzki, którą pożyczyła mi kobieta.

– Od dawna nie wiem, co robię – przyznałem szczerze, zerkając na nią. – Mogę na ciebie liczyć z tymi badaniami? I poinformujesz mamę o zaistniałej sytuacji? Obiecuję, że kiedyś, jak już wszystko się uspokoi, spotkam się z nią i osobiście wszystko wyjaśnię.

– Oczywiście. Możesz na mnie liczyć – zapewniła od razu nawet bez chwili zawahania i posłała mi słaby uśmiech. – Cokolwiek planujesz, powodzenia.

– Dzięki, przyda się – zaśmiałem się cicho i przed samym wyjściem z jej gabinetu, kiedy już otwierałem drzwi, przypomniałem sobie coś o jej synu, o czym ona powinna się dowiedzieć. – I Kora? Nie martw się o Veriela. Spotkałem go na Ziemi i świetnie sobie radzi.

Nie czekałem na jej reakcję ani odpowiedź, bo jak najszybciej wyszedłem na korytarz i ruszyłem do wyjścia ze szpitala. Aczkolwiek byłem przekonany, że opuszczając Korę, kątem oka zdążyłem dostrzec niesamowitą ulgę malującą się na jej twarzy i oczy zachodzące łzami radości.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro