Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24

Nie jesteście gotowi na to, co przygotowałam....

Reeva

Zostaję pchnięta w tył. Potykam się w szpilkach, upadam na podłogę i boleśnie uderzam głową o biurko. To na krótką chwilę mnie ogłusza. Po otwarciu oczu widzę masę dymu, przez który przebija się blask wystrzałów. W pomieszczeniu panuje mrok. Nie świeci się ani jedna lampa, a jedyne źródło światła dociera zza drzwi.

Powinnam się ruszyć. Wstać i uciekać, jednak nadal niewiele do mnie dociera. Ktoś obok upada. Nie rusza się. Mija tylko chwila, a czuję pod sobą coś mokrego. Dźwięki stają się głośniejsze. Ignoruję leżące ciało, po czym na kolanach zmierzam do wyjścia. Wyraźnie słyszę strzały. Docierają zewnątrz, nie potrafię określić, z której strony dokładnie. Teraz i tak najważniejsze jest to, abym stąd uciekła. Już nawet nie myślę o Vincenzonie ani Cristianie. W głowie mam jedną myśl. Przetrwaj.

Udaje mi się dotrzeć do drzwi. Na ślepo sięgam klamki, lecz niespodziewanie ktoś chwyta mnie w pasie i ciągnie w tył. Szarpię się, krzyczę, wierzgam nogami. Sukienka ogranicza mi jednak ruchy. Nadal toczę walkę z obcym facetem, gdy nagle czuję, że znów uderzam głową o podłogę.

Nie wiem, co się dzieje wokół mnie. Prawie nic nie widzę, poruszam się za pomocą słuchu i dotyku. Mam ochotę się rozpłakać, ale to nie sprawi, że przeżyję. Tylko zwrócę na siebie uwagę. Znowu podejmuję próbę dotarcia do drzwi. Po drodze jestem zmuszona przejść po leżącym ciele. To z pewnością trup. Na samą myśl, że go dotykam robi mi się niedobrze.

Zbliżam się do światła. Teraz musi mi się udać. Dam radę. Poradzę sobie z tym. Biorę wdech, po czym wstaję i sięgam klamki. Kiedy ją odnajduję, szarpię za nią, aż przejście się przede mną otwiera. Oślepia mnie światło z korytarza, lecz na krótko. Przyzwyczajam się do nagłej jasności i postanawiam iść na przód. Na chwiejnych nogach zmierzam tam, dokąd prowadzi droga. Coraz wyraźniej słyszę strzały, krzyki oraz odgłos butów uderzających o podłogę. Ktoś chyba biegnie. Zbliża się, ale jakoś omija miejsce, w którym się znajduję. Docieram do rozwidlenia. Zatrzymuję się na moment, zastanawiając, gdzie iść teraz. Wtedy też słyszę za sobą dziwny pomruk. W pierwszej chwili myślę, że to pies, ale po odwróceniu się widzę faceta z krwią na twarzy.

Jeszcze nigdy nie czułam takiego strachu, jak w tej chwili. Tego chłodu, który wbija się we mnie niczym lodowe ostrza. Kolana mi miękną, stopy zdają się zatopić w podłodze jak w ruchomych piaskach. Ilekroć próbuję się poruszyć, tonę coraz szybciej. Przełykam z nerwów ślinę. Co robić? Uciekać? Stać dalej jak kołek? Biorę wdech i ostrożnie stawiam krok w tył. Odgłos szpilek dociera do mężczyzny i ten momentalnie odwraca się głowę. Bez zastanowienia rusza w moim kierunku. Ma ciężki krok, a oczy przesiąknięte chęcią zabijania.

Udaje mi się obrócić, więc biegnę w lewo. Poruszam się jednak wolno, bo nadal mam na stopach cholerne szpilki. To ułatwia zadanie napastnikowi. Słyszę, że jest co raz bliżej. Niemal czuję jego oddech na karku. W panice pośpiesznie zdejmuję buty i rzucam nimi w faceta. Nie trafiam. Zresztą i tak nic bym mu nie zrobiła. Na twarzy nieznajomego pojawia się tylko kpiący uśmiech.

Biegnę coraz szybciej. Chłód posadzki wbija mi się w bose nogi, lecz to tylko mnie napędza. Moja ucieczka nie trwa jednak długo, bo nagle przede mną pojawiają się drzwi. Przez ciągłe odwracanie głowy z trudem się przed nimi zatrzymuję. Uderzam o nie rękoma, a facet dogania mnie w ciągu kilku chwil.

Chwyta za włosy, szarpie gwałtownie i puszcza. Upadam na podłogę, obijając sobie oba łokcie i kolana. Cofam się, gdy do mnie zmierza. Porusza się niczym drapieżnik, który dopadł swoją ofiarę i teraz będzie się nią powoli rozkoszował. Tyle że dla niego będzie to samą przyjemnością, dla mnie z kolei torturą.

— Proszę — szepczę.

Głos mi drży, jest tak piskliwi, że sama siebie nie poznaję. Moja prośba nie trafia do żołnierza. Ignoruje mnie. Cofam się, podpierając na przedramionach. Przez ból sprawia mi to większą trudność. Ze strachem w oczach patrzę, jak facet jest coraz bliżej, a ja nie mogę nic zrobić. Nikogo nie zawołam, bo nikt mnie nie usłyszy. Nie wiem nawet, czy Vincenzo żyje. Nie mam pojęcia, co wydarzyło się po tym, jak mnie odepchnął. Może zdołał uciec? Ale jeśli tak było, dlaczego mnie zostawił?

Kiedy myślę, że to koniec i zaraz zginę, ktoś atakuje mężczyznę od tyłu. Uderza go w kark, jednak to tylko odwraca jego uwagę. Napastnik odwraca się powoli i znów zostaje uderzony. Stawia chwiejny krok w bok, a ja wtedy dostrzegam, że osobą, która toczy z nim walkę jest drobna kobieta o białych włosach. W rękach trzyma dwa zakrzywione ostrza, przy jej pasie też dostrzegam jakąś broń. Ostrą i błyszczącą. W dodatku zakrwawioną, co świadczy, że już jej użyła.

Nagle jej spojrzenie pada na mnie. Zamieram na kilka długich sekund, podczas których nie dociera do mnie, że coś mówi.

— Na co czekasz?! — Wzdrygam się. — Uciekaj, już!

Jej słowa są jak dawka czegoś na pobudzenie. Wstaję i biegnę tam, skąd przyszłam. Wybieram drogę na wprost, omijam korytarz, gdzie szary dym unosi się nad podłogą i ani razu się nie odwracam. Zduszam szloch. Pozwalam jedynie spłynąć kilku łzom.

Ignoruję wszystkie głosy, wystrzały, nawet szczekanie psów, które zdają się mnie doganiać. Uciekam korytarzami, nie wiedząc, dokąd mnie zaprowadzą. Gubię się już, tracę orientację. Z desperacji otwieram wszystkie drzwi, na które natrafiam w drodze. Większość jest zamknięta na klucz, a te które otwieram prowadzą do małych pomieszczeń. Na podłodze leżą ciała. Wszystkie w kałuży krwi.

Mam dosyć tego miejsca. Chcę się stąd wydostać, znaleźć Vincenzo i wrócić do domu. Chcę, by mnie przytulił. Pocałował i powiedział, że już po wszystkim. Że już wszystko dobrze. Ale nadal stoję po środku korytarza, mając na sobie czyjąś krew. Dopiero teraz ją widzę. Szybko odwracam wzrok przez nagłe mdłości.

— Daleko nie zwiała! — Słyszę za sobą głos.

Nie mam, gdzie uciec, drzwi po obu stronach są zamknięte, zatem pozostaje mi biec dalej przed siebie. Tak też robię i na szczęście oddalam się od obcych ludzi. Przechodzę może kilka metrów aż docieram do jedynych metalowych drzwi. Dostrzegam żółte światło przebijające się przez szparę przy podłodze. Układam na nich dłonie i pcham z całych sił, bo okazują się wyjątkowo ciężkie. Zimny wiatr muska bose stopy. To moja upragniona wolność. W końcu będę bezpieczna, może nawet uda mi się znaleźć Vincenzo lub Cristiana. Na twarz wypływa mi lekki uśmiech, który znika, gdy tylko dostrzegam, że przy samochodzie, od którego bije jasne światło nie stoi nikt, kogo znam. I to raczej nie są żołnierze De Naro.

Jest ich kilku, może pięciu. Ciężko mi to stwierdzić, gdy pada na mnie oślepiający blask reflektorów. Widzę głównie ciemne sylwetki i niezbyt wyraźną twarz faceta stojącego najbliżej. Powinnam się wycofać i liczyć, że w budynku będę bezpieczniejsza, ale nim zdążam postawić krok w tył, ktoś chwyta mnie, unieruchamia, po czym przykłada chusteczkę nasączoną jakimś olejkiem. Biorę głęboki wdech, światło rozlewa się niczym farba aż świat staje się czarny.

*

Wpatruję się w otaczającą mnie ciemność. Obudziłam się jakiś czas temu, ale głowa nadal okropnie mnie boli. Wiem, że jestem w samochodzie, a dokładniej w bagażniku. Zostałam skrępowana grubymi linami Związali kostki oraz nadgarstki. Szarpanie nic mi nie dało. Postanowiłam też nie krzyczeć, by nie zakleili mi usta taśmą, więc teraz po prostu nasłuchuję odgłosów z zewnątrz. Ale słyszę jedynie warkot silnika i stłumione rozmowy osób siedzących w pojeździe. Niczego z nich nie rozumiem. Nie wiem, dokąd jadą.

Myślałam, że wpadnę na pomysł, jak się uwolnić, skoro Vincenzo mnie jeszcze nie znalazł. O ile w ogóle mnie szuka. Nic nie wymyśliłam. Mam pustkę w głowie i to mnie frustruje. Nie mam broni, a nawet gdybym ją miała, nie umiem się bronić. Ledwo strzelam z pistoletu, a co dopiero posługiwać się ostrym narzędziem. Nawet nożem do chleba potrafię się zaciąć.

Wzdycham z bezradności i strachu. Potem zanoszę się płaczem. Nie dam rady uwolnić się z więzów ani uciec. Ich jest kilku, ja jestem sama. Oni mają broń, a ja tylko sukienkę poplamiona krwią i... Naszyjnik. Ten, który Vin podarował mi przed wyjazdem. Odnajduję go palcami, po czym obracam między nimi. Jego gest sprawił, że poczułam się wyjątkowo. Czułam, że naprawdę mu na mnie zależy. A teraz... już nie wiem. Czy on mnie w ogóle szuka? Dlaczego mnie tam zostawił? Gdzie był, gdy straciłam przytomność?

Tyle pytań i na żadne nie znajdę odpowiedzi.

Samochód w końcu się zatrzymuje. Wpada jednak w jakiś dół, więc uderzam głową o boczną ścianę. Skrzywiam się, a ktoś w tym czasie otwiera bagażnik i siłą mnie z niego wyciąga. Przez nagłą jasność, zamykam oczy i przez długi czas ich nie otwieram. Musieliśmy jechać całą noc, bo po uchyleniu powiek widzę niebieskie niebo.

— Zabierz ją tam i nie wypuszczaj.

Nie wiem, kto mówi. Nie rozpoznaję głosu i nie dostrzegam jego właściciela. Facet, który mnie trzyma, teraz ciągnie mnie po betonowej posadzce w stronę ciągnących się w dal garaży. Przez związane nogi nie jestem w stanie iść, dlatego szuram bosymi stopami o twardą ziemię. To bolesne, ale moje prośby nie docierają do oprawcy. Przyspiesza, na co odpowiadam mu zduszonym jękiem. Skóra na nogach cholernie boli. Jakby ktoś tarł ją papierem ściernym i poprawił tarką do warzyw. Modlę się o koniec tych tortur. Niech mnie już zostawi, rzuci na ziemię i sobie pójdzie. Mam dość. Chcę się tu położyć, zamknąć oczy i myśleć, że to sen. Po prostu zły koszmar, z którego wybudzę się w ramionach Vincenzo.

Zaciskam powieki, a kiedy je otwieram i zderzam z brutalnym faktem, że nie śnię czuję pod plecami coś miękkiego. Następnie słyszę trzask. Zostaję zamknięta w jednym z garaży, mając pod sobą stary materac. Cisza jest przytłaczająca. Dociera do mnie tylko mój własny oddech i płacz, gdy rozklejam się po raz kolejny.

Facet nie przeciął sznurów. Nadal jestem związana i leżę w niewygodnej pozycji. Nie mam siły się podnieść. Nawet unieść głowy. W pomieszczeniu jest chłodno, na ciele od razu pojawia mi się gęsia skórka. W dodatku śmierdzi padliną, smarem i tytoniem. Zdaje mi się, że krew nie dociera do dłoni tak, jak powinna i te szybko drętwieją. To samo czuję w nogach.

Wracam myślami do chwil przy Vincenzonie. Gdy czułam jego dotyk na ciele i oddech na karku. Nienawidzę go za to, że pozwolił mi tu trafić, ale wybaczyłabym mu wszystko tylko po to, by tu był. Bo znalazłam osobę, z którą pragnę tworzyć nowe wspomnienia. Te radosne, jak i te smutne. Nie będę ukrywać przez samą sobą, że się zakochałam. Teraz wiem to na pewno. Kocham Vincenzo, choć on może nie odwzajemniać moich uczuć. Dla niego nasza relacja może wyglądać inaczej i mieć inną drogę. Liczę, że nigdy się ona nie rozdzieli.

Pragnę być jego.

*

Gdy drzwi garażu otwierają się po raz drugi, na zewnątrz jest już ciemno. Mężczyzna, który wchodzi do pomieszczenia wygląda jakby dopiero wstał z łóżka. Widać, że jest zmęczony, ale jeśli dostał rozkaz nie miał wyboru i musiał tu przyjść. Bez słowa kuca przede mną, wyciąga nóż i rozcina sznur obwiązany wokół moich kostek. Ręce zostawia skrępowane, a potem chwyta za nadgarstki i ciągnie w górę. Długo leżałam nieruchomo, więc teraz odczuwam silny ból mięśni. Przez moment nie potrafię złapać równowagi, bo kolana same się uginają.

— Ruszaj się — warczy mężczyzna.

Ma szybki krok i ledwo za nim nadążam. Wychodzimy z garażu. Wykorzystuję moment, że jestem na zewnątrz i staram się zorientować, gdzie dokładnie zostałam wywieziona. Przez mrok widzę bardzo niewiele. Zaledwie kilka innych budynków, w których świeci się blade światło, dwa samochody z włączonymi reflektorami i nic, poza tym. Nie dostrzegam bramy, ścieżki ani żadnej potencjalnej kryjówki w razie, gdyby udało mi się uciec. Stąd nie ma ucieczki. Teren jest zastawiony garażami i na pewno ogrodzony jakąś siatką pod napięciem lub murem.

Idąc w nieznanym kierunku słyszę tylko nasze kroki. Jesteśmy na jakimś pustkowiu, daleko od głównej drogi.

Czyli nikt nawet nie usłyszy mojego krzyku.

Facet prowadzi mnie przez zarośla, leżące liście są wilgotne i nieprzyjemne, gdy się po nich chodzi. Między drzewami zauważam przebijające się światło z prostego budynku. Wygląda, jak stodoła i zupełnie tak samo śmierdzi. Ma wąskie okna, drewniane drzwi, a z komina ulatnia się dym. Nic nie zachęca, bym tam weszła, jednak moja noga w końcu przekracza próg budynku.

Obrzydza mnie to, bo nie mam na sobie butów. Każdy krok jest bolesną męką.

W środku wcale nie jest ładniej niż na zewnątrz. Tutaj dosłownie nic nie ma. Nawet dywanu. Podłoga jest zimna, skrzypi pod naszym ciężarem, za to chłodny wiatr przedostaje się przez nieszczelne okna i drażni moją skórę. Jestem pewna, że nieznajomy mnie tu zostawi, jednak on wyprowadza mnie na tył domu na wielki taras. Jest tak samo pusty, jak ten dom.

— Odpoczęłaś po podróży, kochana?

Wzdrygam się, gdy słyszę głos Ruiza. Mężczyzna pojawia się po mojej lewej stronie, mija mnie i zatrzymuje kilka kroków dalej. W dłoni trzyma szklankę napełnioną alkoholem. Upija łyk, a później stawia ją na ziemi.

— Umiesz mówić? A może to ja mówię niewyraźnie? — Unosi brwi.

Wiem, że kiedy coś powiem mój głos będzie przypominał pisk. Dlatego milczę. Nie mogę mu ufać. Wszystko, co wyjdzie mi spomiędzy ust zostanie wykorzystane przeciwko mnie.

— Kochanie — rozkłada ręce u posyła szeroki uśmiech — nie odpowiesz? — Gdy nie reaguję, wzdycha rozdrażniony.

Kąciki jego ust opadają, tworząc niezadowolony grymas.

— Jak chcesz — warczy. — Klękaj.

Facet stojący za mną kopie mnie w zgięcie pod kolanem, przez co upadam, boleśnie uderzając kolanami o podłoże. Krzywie się. Ruiz z kolei jest z tego zadowolony.

— Pięknie. Teraz możemy rozmawiać. — Zbliża się, później kuca i chwyta mnie za włosy. Boleśnie przyciąga do siebie, aż musze się wygiąć. — Connor miał racje mówiąc, że jesteś śliczna.

Przygląda mi się uważnie. Długo zatrzymuje wzrok na ustach, więc jestem pewna, że zaraz po nie sięgnie, lecz mijają sekundy i nic się nie dzieje. Ale to lepiej. Nie przeżyłabym pocałunku Ruiza.

— Szkoda, że nie udało mu się cię do mnie sprowadzić. Gdybyś go nie zabiła, miałbym synową, a potem cudowne wnuki.

Drżę na samą myśl, że miałabym urodzić dzieci Connora i jeszcze być spokrewniona z człowiekiem, który pragnie teraz mojej śmierci. Zabiłabym się, gdyby do tego doszło. I zabrałabym do grobu swoje dzieci. Bo one nie zasługiwały by na takiego ojca ani tym bardziej dziadka. Obaj wychowaliby ich na morderców. Stworzyli by potwory na własne podobieństwo. A co byłoby ze mną? Dbałabym o te dzieci? A może zaraz po porodzie by mnie zabili?

— Nigdy nie pozwoliłabym mu się dotknąć — cedzę przez zęby.

Czuję tak silny gniew, że odwaga rozwiązuje mi język. Mogłabym teraz wykrzyczeć wszystko, co myślę o świecie i o Ruizie. Wykląć każdego, nawet siebie. Ale to nic nie da. Zupełnie nic, bo nikt mnie nie uratuje. Sama niewiele zdziałam. W starciu z Ruizem jestem tylko owieczką wśród wilków. Bezbronną dziewczynką, która nadal ma żmudne nadzieje.

— On nie potrzebowałby twojej zgody, kochanie. Wystarczyło by kilka tabletek.

Z nerwów czuję, jak mocno wali mi serce. Słyszę też własny, drżący oddech. Co mam robić w tej sytuacji? Nie widzę żadnego wyjścia, niczego, co by mnie ocaliło. Nie potrafię się bronić, a słowami mogę tylko przyspieszyć swój koniec.

— Dlaczego ja? — pytam, chcąc przedłużyć tę chwilę.

Może akurat zdarzy się cud?

— Dlaczego cię wybrał? Nie wiem. — Wzrusza ramionami. — Mówiłem mu, że to zły pomysł. W końcu matka pracuje w prokuraturze, a brat wstępuje do policji. Ale się uparł. Twierdził, że okiełzna twój temperament i będziesz posłuszną żonką. A tu proszę — chwyta mnie za brodę i mocno zaciska palce na skórze — mała dziewczynka stała się zabójczynią. Może gdybym cię wyszkolił, zabijałabyś dla mnie? — sugeruje, a ja stanowczo kręcę głową. — No cóż. Niestety będę musiał się ciebie pozbyć i...

— Szefie?

Przeszywa mnie chłód, kiedy słyszę za sobą niski głos. Rozpoznaję go. Należy do Arlo, prawej ręki Ruiza. Nawet się nie odwracam, gdy Kellen mnie puszcza i powoli podnosi się, by nade mną górować. Patrzy na swojego żołnierza z pełną powagą.

— To coś ważnego? Jeśli nie...

Ruiz nie zdąża wyrzucić groźby, bo gdy Arlo mu odpowiada, zamiera. Widzę to wyraźnie, na jego twarzy pierw maluje się zaskoczenie, a potem wściekłość.

— Jak ją, do cholery, znaleźli?! — wydziera się tak głośno, że głos odbija się echem w lesie. — Jak, kurwa?!

Podchodzi do Barlowa, a ja wypuszczam z ust drżące powietrze. Znaleźli mnie? To jest ten cud, na który liczyłam? Brat miał racje. Nadzieja umiera ostatnia. Moja nie umarła. Na szczęście nie.

— Nie wiem, ja... — broni się mężczyzna, lecz Ruiz go nie słucha.

Niespodziewanie znajduje się obok mnie, łapie za ramiona i podnosi w górę. Bada spojrzeniem aż jego wzrok pada na naszyjnik. Chwyta go między palce, obraca, a potem gwałtownie ciągnie. Łańcuszek pęka.

— Miała tu nadajnik — uświadamia sobie.

W następnej sekundzie rzuca błyskotkę na ziemię, po czym przygniata ją butem. Kopie kilka razy do chwili, aż z dekoracji zostają małe kawałeczki. W tym momencie moje serce pęka. Mam ochotę krzyczeć z bezradności i płakać tak głośno, aż usłyszą mnie setki kilometrów stąd. To był prezent od Vincenzo. Dał mi go, bo... wiedział o nadajniku.

— Zebrać ludzi — rozkazuje Ruiz. — Obstawić teren i wysłać drony. Nie mogą tu dotrzeć. Zbieramy się.

Arlo pośpiesznie odchodzi. Odprowadzam go wzrokiem, a później zerkam na wściekłego Kellena. Twarz mu płonie, oczy są tak ciemne, że nie dostrzegam źrenic. Z kolei na czole i szyi wyraźnie odznaczają się żyły.

— Już za późno.

Odwracam głowę w kierunku, skąd dobiega znajomy głos. Uśmiecham się szeroko na widok Cristiana, lecz jednocześnie czuję nieprzyjemne ciarki na karku, gdy dostrzegam jego zimny wzrok. Ma oczy zabójcy.

Po prawej stronie, zza drewnianej balustrady wyłania się ktoś jeszcze. Nie znam go, ale czuję, że stoi po naszej stronie. On też mierzy Ruiza wrogim spojrzeniem. Zaciska palce na spluwie i czeka na sygnał, by strzelić. Czasem rzuca Cristianowi krótkie spojrzenia, lecz ten całą uwagę skupia na nas.

— Teraz powiem, jak będzie — mówi nad wyraz spokojnie. — Odsuniesz się od niej i rozkażesz swoim psom nie mierzyć do nas z broni, a Reeva do mnie przyjdzie.

Przełykam z nerwów ślinę, patrząc na reakcję Ruiza. Ten wygląda na rozbawionego. Kręci głową, po czym staje przede mną. Zasłania swoim ciałem i nie widzę już Cristiana. Spoglądam więc na jego towarzysza, który gestem głowy każe mi się odsunąć. Zerkam wtedy na żołnierzy Ruiza. Wszyscy patrzą na Cristiana i tego drugiego. Mogę się teraz wycofać i nikt tego nie zauważy. Jednak zamiast uciekać stoję w miejscu, a mój wzrok pada na pistolet przy pasku Kellena. Na moment odwracam od niego wzrok, by spojrzeć na towarzysza Cristiana, a kiedy rzuca mi ostrzegawcze spojrzenie, ignoruję go.

Wpada mi do głowy cholernie głupi pomysł, ale nie powstrzymają mnie nawet skrępowane nadgarstki. Od szarpania liny nieco się rozluźniły, a to wystarcza, bym mogła choć trochę nimi poruszać. Stawiam krok w stronę Ruiza i wyciągam broń z kabury. Od razu się cofam. Chwytam za gnat, unoszę go i mierzę w Kellena. Odwraca się do mnie powoli. Na jego twarzy maluje się zaskoczenie, trochę podziwu, ale patrzy też z politowaniem. Kilku żołnierzy przestaje mierzyć w Cristiana i kieruje broń na mnie.

— Nie strzelisz — mówi pewnie Kellen.

Sama nie wiem, czy to zrobię. Ale może załatwię trochę czasu Cristianowi i tamtemu facetowi? Mogliby coś zrobić, bo Ruiz niebezpiecznie zmniejsza odległość między nami. W odpowiedzi się cofam. Nie przestaję w niego celować, choć z każdą sekundą nachodzi mnie więcej wątpliwości.

Niech ktoś coś zrobi. Zaraz rzucę broń i zacznę uciekać.

— Zabiła twojego następcę — zauważa towarzysz Cristiana. — Skąd pewność, że nie zabije też ciebie?

Ruiz prycha pod nosem.

— Bo jest dziewczynką, która nie potrafi nawet odblokować broni — odpowiada ze śmiechem.

Z trudem udaje mi się odblokować pistolet, na co oczy mężczyzny otwierają się szerzej. Zaskoczyłam go tym? Mam nadzieję.

— Czyli jednak umiesz — zauważa, ale jest z tego powodu bardzo niezadowolony.

— To twoja ostatnia szansa, Kellen — ostrzega Cristian. — Nasi ludzie już zajęli się twoimi. Wtargnęli też do twoich klubów, firm i wszystkiego, na czym zarabiasz. Wiele budynków właśnie idzie z dymem. Jeśli wrócisz, ciężko ci będzie wszystko odbudować. Masz wybór. Oddaj dziewczynę, a pozwolimy ci odejść.

— Nie potrzebuję waszego pozwolenia — odpowiada z goryczą. — Zawsze biorę wszystko, co chcę.

Przyspiesza. Dosłownie rzuca się w moją stronę z mordem w oczach. Trzymam palec na spuście i nawet nie wiem, kiedy, naciskam go. Siła wystrzału odrzuca mnie w tył, lecz nie na tyle mocno, bym upadła. Słyszę wrzask Kellena i jego siarczyste przekleństwo. Kula trafia go w bark. Nie tam, gdzie celowałam, ale i tak czuję dumę, że to zrobiłam.

— Ty suko! — krzyczy.

Cofam się i nagle tracę równowagę. Broń wypada mi z rąk. Ruiz widząc to, kopie ją w bok tak, bym nie mogła do niej sięgnąć. Staje nade mną, lekceważy, że za jego plecami wszyscy do siebie strzelają i gdy się do mnie schyla, nóż wbija mu się w drugi bark.

— Co do...

Nie kończy, gdyż zostaje powalony na ziemię. Przed oczami migają mi białe włosy. Już je widziałam. W domu Poulina.

— Niespodzianka, fiucie — mówi kobieta. W dłoni ściska drugie ostrze.

— Zajmę się nim — oznajmia męski głos.

Kolejna obca osoba pojawia się z odsieczą. Z zadowolonym uśmiechem mężczyzna zmierza w stronę Kellena, lecz widok zasłania mi klękająca przede mną białowłosa kobieta. Odruchowo się cofam.

— Spokojnie — mówi lekkim głosem. Jest taki przyjemny dla ucha, wręcz kojący. — Jestem Valerie. Kuzynka tego gbura Vincenzo — śmieje się z pod nosem.

Ja nie potrafię się nawet uśmiechnąć. Patrzę, jak dziewczyna rozcina sznur wokół moich nadgarstków, a potem lekko je rozmasowuje.

— Zabieram cię stąd. Chodź. — Pomaga mi wstać i szybko zasłania widok na to, co dzieje się za naszymi plecami.

Dostrzegam jednak masę krwi, leżące ciała i faceta, który nokautuje Ruiza. Czy on to przeżyje? Podejrzewam, że nie.

— Gdzie Vincenzo? — pytam.

Trzęsę się z zimna, ale i strachu. Nadal nie mam pewności, czy jestem bezpieczna. Boję się. Cholernie się boję.

— Nic mu nie jest, spokojnie — zapewnia, pocieszająco otulając ramieniem.

Jest ode mnie nieco wyższa, albo to ja idę bardzo skulona.

Szybko docieramy do samochodu stojącego przy jednym z garaży. Teren jest obstawiony ludźmi z bronią. Nikt do nas nie mierzy, a to znak, że nie pracują dla Ruiza. Chyba jestem już bezpieczna.

— Na tylnym siedzeniu masz ubrania na przebranie. Są moje, ale powinny na ciebie pasować.

Lekko popycha mnie w stronę pojazdu, a potem otwiera drzwi. Niepewnie wsiadam do środka i od razu zauważam leżące ubrania. Długo się nie zastanawiam, tylko ściągam zakrwawioną i zniszczoną sukienkę oraz kamizelkę, po czym przebieram się w dresowe spodnie i zdecydowanie za dużą bluzę. Odnajduję też trampki, które o dziwo są na mnie dobre.

— Dobrze się czujesz? — Chwilę później Valerie siada obok mnie.

Patrzy na mnie troskliwie, co jest dziwne zważywszy na rozbryzganą krew na jej twarzy oraz dłoniach. Wygląda niewinnie, ale im dłużej na nią patrzę dostrzegam, że jest zawodową zabójczynią. Nie zabiła pierwszy raz. Zachowuje się tak, jakby to było jej codziennością.

— Tak... Chyba tak.

Posyła mi ciepły uśmiech.

— Podasz mi chusteczkę? Powinna być w bocznych drzwiach. Nie znoszę posmaku krwi.

Podaję jej ściereczkę, a kobieta powoli i dokładnie ociera twarz ze szkarłatnych plamek. Skupiam na niej swoją uwagę, a gdy ktoś nagle chwyta za klamkę i wsiada za kierownicą, wzdrygam się.

— Załatwione? — pyta Valerie, zniżając głos.

Mężczyzna patrzy na nią w przednim lusterku.

— Mhm — przytakuje.

Później odpala silnik i wyjeżdża z terenu ogrodzonego wysoką siatką. Przed nami, jak i za nami jedzie kilka samochodów.

— Cristian do nas dojedzie?

Zerkam na Valerie.

— Wsiadł do samochodu za nami — odpowiada mężczyzna, a potem zwraca się do mnie. — Odpocznij, Reeva. Mamy godzinę drogi do domu.

Przez stres i adrenalinę nie jestem w stanie zamknąć oczu. Wolę mieć je otwarte. Tak dla bezpieczeństwa.

— Czy Ruiz... — zaczynam, jednak jakoś słowa grzęzną mi w gardle.

— Nie żyje — odpowiada facet. — Idiota wyrzucił broń, którą mu zabrałaś, więc nie miał się czym bronić. Niezłe posunięcie, jestem pozytywnie zaskoczony tym zagraniem.

Nie odpowiadam. Wlepiam wzrok w szybę, na otaczający nas mrok. Uspokajam się, za to serce bije mi mocniej na myśl, że wrócę do Vincenzo. Teraz wszystko będzie dobrze. Musi być.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro