Rozdział 11
Zapraszam również na moje socjale:
kasiaautorka
Vincenzo
Nie przepadam za imprezami organizowanymi przez którekolwiek z większych rodzin. W ogóle nie lubię uczestniczyć w tych bankietach, ale moja nieobecność mogłaby zostać uznana za obrazę.
Jakbyśmy żyli w cholernym średniowieczu, gdzie nieprzyjęcie zaproszenia to znieważenie króla.
Znam Marshalla nie od dziś i wiem, że ma większą obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego niż ja. Dlatego liczę, że nie będzie miał mi za złe, że przyprowadzę Reevę bez wcześniejszego powiadomienia go o tym. Na razie tylko Jefferson poznał nasze małe kłamstwo. Związek, który powinien być zakazany. Teraz dowiedzą się o tym wszyscy, a ja chcę zrobić tym zamieszanie. To pierwszy krok do tego, by te dwa głąby przestały zabierać mi czas wiadomościami o tym, jakie to ich córki są cudowne. Rzygać mi się już od tego chce. Wcale nie są ładne. Gdyby nie tona makijażu nikt nie zwróciłby na nie uwagi, a o inteligencji mogę pomarzyć. Jedyne, co mogłoby mnie przekonać do wzięcia którąś za żonę, to posiadanie potomka i zarazem następcy. Z drugiej strony, jeśli mi się nie uda jest jeszcze Cristian. Na tę chwilę nie słyszałem, by z kimś się spotykał, ale może za jakiś czas się to zmieni?
Albo ukrywa przede mną swój związek.
— Wysłać z wami jeszcze Logana? — pyta Cristian, pojawiając się w salonie.
Poprawiam czarną muszkę pod szyją, ukradkiem zerkając na leżący na fotelu garnitur. Znów muszę zrezygnować z ulubionej kamizelki na rzecz jakże eleganckiego bankietu. Nie znoszę, gdy narzuca się mi, jak mam się ubrać i pokazać, ale mus to mus. Niektóre sprawy wymagają poświęceń.
— Nie trzeba. Ktoś musi pilnować magazynów. Jutro zaplanowany jest transport towaru do San Antonio. Jeśli zabiorę więcej ludzi, ktoś skorzysta z okazji. — Odwracam się tyłem do lustra i mierzę brata uważnym spojrzeniem. — Twoi ludzie to twoje pionki. Ustaw je dobrze na planszy, a nikt cię nie zaskoczy.
— Wiesz, że kocham te twoje nauki i tak dalej, ale musisz pamiętać, że metafory z pionkami i planszą do mnie nie docierają.
Wzdycham i kiedy mam mu wyjaśniać, o co konkretnie mi chodzi, przerywa mi delikatny kobiecy głosik.
— Chodzi o to, że jeśli zabierzesz ludzi z magazynów, czyli przeniesiesz je z planszy w inne miejsce, w tym przypadku wyślesz ich z nami, stworzysz lukę w ochronie. W przypadku ataku na magazyny będzie mniej ludzi do obrony.
Ze zdumieniem patrzę na Reevę w długiej kremowej sukience z głębokim dekoltem, na cienkich ramiączkach. Włosy ma spięte w srebrną spinką, a na nogach nosi szpilki, w których ostatnio uczyła się chodzić. Wygląda kurewsko dobrze. Tak delikatnie, niewinnie i zarazem uroczo.
— Dobrze mówię, czy się mylę? — upewnia się, gdy ani ja ani Cristian jej nie odpowiadamy.
— Nie mylisz się — potwierdzam.
Nie sądziłem, że to zrozumie. Moje metafory bywają często skomplikowane, ale ona poradziła sobie z nią bez problemu. W odpowiedzi uśmiecha się delikatnie, a ja zerkam na brata, którego spojrzenie jasno mówi mi, co sobie teraz myśli. Rzucam mu ostrzegawcze spojrzenie, więc wzdycha i odpuszcza.
Ponownie kieruję wzrok na dziewczynę. Stoi blisko mnie. Tak blisko, że czuję zapach jej perfum. Ostatnio też tak pachniała. Dokładnie wtedy, gdy doprowadziłem ją do orgazmu. Wyglądała wtedy tak pociągająco, że nie potrafiłem się oprzeć. Ale złamałem punkt w umowie. Ten, którego pragnąłem się zawzięcie trzymać.
— Gotowa? — pytam, by pozbyć się myśli ostatniego zbliżenia.
— Chyba tak — stwierdza. — Możemy jechać.
Kiwam głową, po czym patrzę na brata.
— Ogarniesz wszystko?
— Pytasz tak, jakbyś we mnie wątpił — mówi urażony. — Oczywiście, że sobie poradzę. Nie robię tego po raz pierwszy. Zresztą nie będzie was tylko parę godzin. Co takiego może się stać?
Wszystko, bracie. Bo nasz świat jest cholernie nieprzewidywalny.
— W razie czego dzwoń do Arnava, a w ostateczności do mnie — każę.
Niechętnie przyjmuje polecenie. Cały Cristian. Chce się wykazać, udowodnić, że jest coś wart, ale nie zawsze wszystko wychodzi po jego myśli. Widzę, że się stara. Doceniam to, jednak, póki nie pokaże, że naprawdę da radę, muszę go mieć na oku.
— Miłej zabawy — odpowiada, nim wraca do siebie.
Odprowadzam go wzrokiem, aż znika na schodach.
— Vincenzo, po ostatnim...
— Jak ci się chodzi w tych butach? — Szybko zmieniam temat.
Wiem, jaki temat chce zacząć, a ja nie mam obecnie chęci, by do tego wracać. Nie wiem nawet, co jej powiedzieć. Przez ciągłe gadanie Cristiana o tym, że powinienem dać jej szansę, częściej o tym myślę, bo ilekroć patrzę na Reevę serce bije mi mocniej, a kutas robi się twardy.
Nie znamy się długo, ale gdy dowiedziałem się, że Ruiz chce dostać mordercę swojego człowieka, zapragnąłem ochronić tę dziewczynę. Ktoś inny na moim miejscu już dawno by ją oddał. Mi też przez głowę przeszła myśl, że może gdybym to zrobił, nawiązałbym układy z Kellenem i tym samym umocnił pozycję swojej rodziny. Tyle że gdy spojrzałem jej w oczy, dotarło do mnie, że nie zasługuje na taki los. Nie zasługuje na to, by cierpieć. A już na pewno nie na śmierć z rąk takiego potwora, jakim jest Kellen Ruiz.
Ten człowiek nie okazuje litości. Swoje ofiary torturuje tak długo, aż zaczną błagać o śmierć. Ale nawet wtedy Ruiz nie wykonuje wyroku. Podobno niektórzy ze zdrajców, których schwytał nadal są przez niego katowani.
W tym jednak jestem do niego podobny. Nie wybaczam zdrady, ale nie trzymam wrogów długo przy życiu, jak to robi Kellen. Mogę znęcać się na zdrajcach godzinami, ale największą torturą będzie dla nich życie po śmierci. Wieczne męczarnie mają załatwione. Zupełnie jak ja.
— Przeżyję cały wieczór i może nie zedrę sobie kostek — odpowiada, delikatnie się przy tym uśmiechając. — Ale na wszelki wypadek wzięłabym plastry. Gdzie masz apteczkę?
— Druga szafka z lewej w kuchni.
Albo mi się wydaje albo zrobiła się pewniejsza siebie. Śmiało zmierza w wyznaczonym kierunku, zmysłowo kręcąc biodrami. Otwiera szafkę, zadziera wysoko głowę, po czym wzdycha, gdy okazuje się, że nie dosięgnie do koszyka z lekami. Próbuje stanąć na palcach, ale nawet wtedy jest za niska.
Podchodzę do niej i patrząc na nią wyjmuję opakowanie plastrów. Zastyga w bezruchu, bo ocieram się o nią ramieniem. Dostrzegam na jej odsłoniętych ramionach gęsią skórkę. Potrzeba tak niewiele, by się podnieciła. A to cholernie mnie pociąga. Nawet nie muszę się starać. Wystarczy stanąć tuż obok niej, aby oddech jej przyspieszył, a źrenice poszerzyły.
Podaję dziewczynie opakowanie, które potem wkłada do małej torebki przewieszonej na ramieniu.
— Dziękuję. — Posyła mi tak szczery i promienny uśmiech, że trudno mi wyobrazić ją sobie z krwią na rękach.
Cristian się myli. Nie może do mnie należeć. Jest zbyt niewinna na ten świat. Nie nauczy się w nim funkcjonować.
— Chodźmy już — mówię, po czym odsuwam się od dziewczyny.
Każda sekunda spędzona z nią zżera mnie, jak trucizna. Wypala moje wnętrze, niszczy i rani. Nie mogę pozwolić, by stała się moją słabością. Już raz dopuściłem, aby kobieta taka, jak ona weszła do mojego życia. I więcej nie popełnię tego błędu.
*
Wysyłam swoich ludzi wcześniej, by sprawdzili drogę przed nami. Zaciskam telefon, który trzymam w dłoni, a kiedy dostaję wiadomość, że teren został sprawdzony, wyciszam komórkę i chowam ją do kieszeni spodni. Każda podróż, nawet na taki bankiet jak ten, jest ryzykowna. To okazja dla moim wrogów, by się mnie pozbyć, dlatego muszę mieć oczy dookoła głowy. A w tym przypadku swoich żołnierzy.
Bezpiecznie docieramy do hotelu, w którym ostatnio byliśmy, i w którym Marshall postanowił zorganizować zabawę. Trwa ona na piątym piętrze, więc z okien nie ma takiego widoku, jak w restauracji kilka pięter wyżej. Jest tu z kolei wielka sala balowa, gdzie na podeście gra orkiestra, a za zasłonami w kolorze czystej bieli dostrzegam stoliki nakryte śnieżnobiałymi obrusami. Na każdym stoi wazon z czerwonymi makami. Z pewnością są sztuczne, bo na prawdziwe zdecydowanie za wcześnie.
Prowadzę Reevę przez główną salę, mijamy tańczące już na parkiecie pary i oczywiście zwracamy na siebie uwagę już od samego wyjścia z windy.
Chciałeś przedstawienie i rozgłos, to będzie je miał.
Goście rzucają w naszą stronę długie spojrzenia. Szepczą, są zaskoczeni, niektórzy nawet się uśmiechają. Nikt jednak nie podchodzi. Nikt, za wyjątkiem Cartera i towarzyszącej mu Tii.
Jej rude włosy falami opadają na oba ramiona. Mają żywy kolor, pasujący do ciemnych oczu, lecz nie jest naturalny. Na czubku głowy widać wyraźnie ciemny odrost. Uśmiecha się do mnie promiennie, choć mógłbym stwierdzić, że wymusza go na sobie. Chociaż jej kąciki ust się unoszą, oczy nadal pozostają smutne.
— De Naro. — Jej ojciec wita się ze mną sztywnym kiwnięciem głowy.
— Carter — odpowiadam mu tym samym, po czym przyciągam Reevę bliżej, aby wtuliła się w mój bok.
Niech wszyscy to, kurwa, widzą. Najlepiej, by zazdrościli, bo mam przy sobie najpiękniejszą kobietę na tej sali.
— Czułem, że się zjawisz, ale nie sądziłem, że — zerka na stojącą obok dziewczynę — pojawisz się z tak czarującą kobietą. — Chwyta drobną dłoń Reevy i składa na knykciach krótki pocałunek.
— A tobie, jak zawsze towarzyszy Tia — zauważam, a następnie zwracam się do jego córki: — Nie znudziły ci się już te przyjęcia?
Uśmiecha się, jakby nieśmiało, zerka na ojca, potem na mnie.
— Skąd. To sama przyjemność towarzyszyć ojcu — odpowiada bez zająknięcia.
Z pewnością. Przecież każda kobieta lubi być ozdóbką.
— Przedstawisz swoją partnerkę? — pyta Carter.
Spoglądam na brunetkę, czule się uśmiechając.
— To Ree — mówię. — Moja narzeczona.
Czuję, że kobieta spina się nieznacznie, więc dla rozluźnienia pocieram jej biodro. Przywyknie, że skracam je imię. Tak trzeba, by nikt nie dowiedział się, że ta mała dziewczynka stoi za zamordowaniem następcy Ruiza.
— Narzeczona — powtarza zdumiały.
Szok maluje się na jego twarzy i z pewnością nie zejdzie do końca bankietu. Teraz może się ode mnie odczepi. Zrozumie, że jestem już zajęty, więc znajdzie dla swojej córki innego męża. Poulin też mógłby tak postąpić i wydać swoje dwie córki za mąż. Problem sam by się rozwiązał, a Reeva nie musiałaby dłużej udawać mojej narzeczonej. Będzie tak, jak powinno być.
— Więc dlatego odrzuciłeś moją córkę — uświadamia sobie. — A gdzie narzeczona ma pierścionek?
Kurwa. No to się wkopałem. Wypadł mi z głowy ten mały, a tak istotny szczegół. Pierścionek. Czyli tak nasze kłamstwo wyjdzie na jaw?
— Był odrobinę za duży. Jubiler niestety nie zdążył go poprawić na czas — wyjaśnia Reeva, czym mnie zaskakuje.
Myślałem, że będzie zbyt przerażona, by się odezwać, a tu proszę. Zabrała głos i na dodatek jest on pewny siebie. Nie drży, nie waha się. Mówi to tak, jakby kłamstwo wypowiedziane z jej ust było najczystszą prawdą.
— W tych czasach ciężko o dobrego jubilera — stwierdza z westchnieniem Carter. — Gdy już go dostaniesz, pochwal się nim przy następnym spotkaniu.
— Z chęcią. — Reeva posyła mężczyźnie uśmiech, który on odwzajemnia.
Tia za to rzuca jej spojrzenie pełne pogardy, po czym odchodzi wraz z ojcem do innych gości.
— Był za duży, tak? — Unoszę brew, patrząc na kobietę.
Również na mnie zerka.
— Może jakieś „dziękuję" za uratowanie sytuacji? — Marszczę czoło. — Wszystko przemyślałeś, ale o pierścionku zapomniałeś.
— Mogłaś przypomnieć — stwierdzam.
— To nie kobieta się oświadcza, a mężczyzna — zauważa, przewracając oczami.
Ściskam jej biodro, przy czym nachylam się do jej ucha.
— Jeszcze raz wywrócisz na mnie oczami, a zleję ci tyłek na oczach wszystkich gości — szepczę.
Ciarki pojawiają się na karku kobiety. Rozchyla delikatnie wargi, patrząc na mnie dużymi oczami.
— Mógłbyś?
Śmieję się gardłowo.
— Mógłbym wiele rzeczy, maleństwo. Chcesz to sprawdzisz? To przewróć oczami raz jeszcze.
Zaciska wargi i nie odpowiada. Uznaję temat za zakończony, więc prowadzę kobietę do wolnego stolika. Wypatruję w tłumie Poulina, jednak go nie widzę. Dostrzegam tylko gospodarza przyjęcia, który wita się z każdą napotkaną osobą. Zamienia z gośćmi kilka słów, a gdy jego wzrok pada na mnie, przeprasza jakiegoś mężczyznę wyglądającego na wysoko postawionego biznesmana i prężnym krokiem zmierza w moją stronę.
— Zachowuj się, Reeva — zwracam się do kobiety, ale patrzę na Marshalla.
Wygląda na nieco spiętego. Nim do nas dołącza, luzuje muszkę na szyi. Nic dziwnego, że tak reaguje na moją obecność. Ma co prawda wpływy w mieście, odrzucenie od niego zaproszeń to oznaka ignorancji, ale dla mnie nadal jest szwędającym się pod moimi nogami psem. Zaprasza mnie na przyjęcia tylko na pokaz, czasem zaproponuje jakieś układy, ale zwyczajnie ich nie zawieram.
Zatem dlaczego siedzę tutaj, zamiast zajmować się rodzinnym interesem? Na bankietach Marshalla pojawiają się po prostu ludzie, na którym dobrze jest mieć haka. A że przyjmuję zaproszenia zawsze, moja nieobecność byłaby niestosowna.
— De Naro. Miło, że zaszczyciłeś nas swoją obecnością — mówi z uśmiechem i zajmuje miejsce na wolnym krześle naprzeciwko nas.
— Zawsze to robię. Ciężko przegapić takie przyjęcia, skoro zapraszasz na nie śmietankę całego miasta — mówiąc to, zerkam w stronę mecenasa, którego rozpoznaję z daleka. Przyszedł w towarzystwie żony.
— Racja. — Kiwa głową. — Znalazłeś kogoś, z kim warto zawrzeć układ?
Przy panoramicznym oknie stoi gliniarz i sączy szampana. Obok niego stoi Corinne, córka gangstera z małej rodziny pod miastem. Kojarzę ją z poprzedniego przyjęcia, ale nie zamieniłem z nią słowa. Kawałek dalej z tłumu wyłania się właściciel banku, znany muzyk, celebryta, nawet prokurator. Jego obecność szczególnie mi się nie podoba.
— Raczej kogo trzeba mieć na oku — opowiadam po dłuższej chwili.
Przytakuje mi, a potem zerka na siedzącą obok Reevę.
— My się jeszcze nie znamy — zagaduje, tym samym zwracając uwagę kobiety.
Wcześniej patrzyła na tańczące pary, ale chyba nie interesuje ją taniec. Boi się, że zostanie rozpoznana. Tak łatwo ją rozgryźć.
— Wybacz, że nie poinformowałem wcześniej, że nie będę sam — wtrącam, nim Reeva zdoła się odezwać.
— Nie mam ci tego za złe — śmieje się. — Sam chciałbym mieć u swojego boku taką piękną kobietę, z tak czarującym uśmiechem. — Zerkam na dziewczynę i muszę przyznać, że jej uśmiech naprawdę jest cudowny. — Kim jest ta piękność?
— Moją narzeczoną — odpowiadam, nie odwracając od niej wzroku.
— Doprawdy? Vincenzo De Naro w końcu otrząsnął się ze swojej dawnej amore. Przyznam, nie sądziłem, że to kiedyś nastąpi, ale lepiej późno niż wcale. Kiedyś trzeba było zostawić przeszłość za sobą.
Nie odpowiadam. Zaciskam szczękę, po czym odwracam głowę, aby rzucić Marshallowi chłodne spojrzenie. Niech nie pozwala sobie na zbyt wiele. ONA jest zamkniętą sprawą, ale to nie znaczy, że blizny zniknęły. Rany może się zagoiły, ale znamiona w sercu pozostały.
— Z jakiej rodziny jesteś, złotko?
— Quinn — odpowiada Reeva.
Na czole Marshalla pojawia się zmarszczka konsternacji. Trwa w bezruchu tylko chwilę, nim odpowiada:
— Nie kojarzę.
— To mała rodzina, nie ma o czym mówić — wtrącam, a później decyduję się zmienić temat. — Poulin się nie zjawi?
— Liczysz, że da ci spokój, gdy przedstawisz mu swoją kobietę?
Jest strasznie domyślny. I oczywiście moja sytuacja go bawi. Dobrze wie, że Carter i Poulin chcą dobrać się do mojej rodziny. Ten drugi też próbował oddać jedną ze swych córek Marshallowi, ale jego syn już znalazł wybrankę swojego serca.
— Nie nastawiaj się na to — kontynuuje. — Gdy obierze jakiś cel dąży do niego po trupach. Raczej się nie zjawi. Pisał, że ma do sprawdzenia jakieś kontenery, więc nie licz, że go dzisiaj zobaczysz. Korzystaj więc z chwili spokoju i się zabaw!
Podnosi się z krzesła, które potem przysuwa do stolika.
— Miłego wieczoru — rzuca, nim odchodzi.
Odprowadzam go wzrokiem i zatrzymuję się na Corinne. Przez swoje jasne, niemal białe włosy rzuca się w oczy, choć wszyscy wystrojeni są w biel i beż.
— Podoba ci się tamta kobieta? — pyta cicho Reeva.
Spoglądam na nią, a ona gestem pokazuje na Corinne.
— Dlaczego tak twierdzisz?
Wzrusza ramionami.
— Zawiesiłeś na niej spojrzenie. Ładna jest. Nic dziwnego, że ci się podoba.
Mam ochotę się zaśmiać, ale tego nie robię. Może i jest śliczna, ale chowa się przy Reevie.
— To nadal nie mój typ.
— Więc jakie cechy w kobiecie pożądasz?
Wiem, że uporczywie się we mnie wpatruje, ale ja wolę odwrócić wzrok, niż zmięknąć przez jej słodkie oczka. Nie odpowiadam jej. Ignoruję na tyle, na ile jestem w stanie, choć coś we mnie krzyczy, aby na nią spojrzeć.
— Vincenzo.
Gdy wymawia moje imię, zalewa mnie fala gorących iskier. Przypominam sobie, jak nazwała mnie Vin. Tak słodko wtedy brzmiała.
— Chodź, zatańczymy — deklaruję, wstając, po czym podaję kobiecie dłoń.
Orkiestra kończy jeden utwór i od razu zaczyna grać kolejny. Pary na parkiecie się zmieniają, jedni odchodzą, a inny, jak my, się dołączają. Stajemy na środku sali, kładę dłonie na kobiecych biodrach, a dziewczyna umieszcza swoje na moich ramionach. W szpilkach sięga mi prawie do brody. Gdy rozpoczynamy taniec, nie spuszcza ze mnie wzroku. W domu zerkała jeszcze na swoje nogi, lecz teraz tego nie robi. Pewnie stawia kroki, porusza się z gracją w rytm spokojnej muzyki.
Towarzyszą nam melodyjny dźwięk skrzypiec, ciche brzmienie wiolonczeli oraz fortepianu. Lawirujemy między tańczącymi gośćmi, patrząc sobie w oczy. Świat wokół nas zdaje się zwalniać tempo, rozmazywać się i tracić barwy. Jesteśmy tu tylko my, ogarnięci zmysłową melodią.
Reeva wygląda na przygnębioną z jakiegoś powodu. Otwiera usta, by coś powiedzieć, więc chwytam ją za rękę, obracam, po czym przyciągam do siebie. Opiera się o mnie plecami, a ja zanurzam nos w jej włosach, zaciągając się brzoskwiniowym zapachem.
Wtedy też tak pachniała. Tak cholernie odurzająco i świeżo. Jeśli się nie powstrzymam, uzależnię się od niej.
— Jesteś dzisiaj jakiś inny — stwierdza półgłosem, wyrywając moje myśli z chwilowego transu.
Kołyszemy się już w miejscu i pary na parkiecie muszą nas omijać.
— Co się dzieje? — Milczę. — To dlatego, co się stało? — Wzdycham. — Opowiedz mi, proszę.
Ten temat mnie nie ominie. Przekładanie go nie jest dobrym pomysłem, ale ta chwila nie jest odpowiednia. Kto wie, czy jakaś będzie?
— Vin — mówi już niemal błagalnie.
Znowu użyła tego określenia. Kurwa.
— Przestań — szepczę. — Masz rację. To przez to, co między nami zaszło. Ale to się już więcej nie powtórzy.
— Dlaczego? — To pytanie jest jak wbicie ostrza w serce.
Doskonale powinna wiedzieć, dlaczego.
— Złamałem umowę...
— Chciałam tego. Ja też ją złamałam — przerywa mi i nagle odwraca się przodem.
— To bez znaczenia. — Kręcę głową. — Nie dotknę cię więcej, masz moje słowo.
— Ale...
— Reeva — ostrzegam. Zamyka usta. — Nie może tak być. Trzymajmy się tego, co było na początku i niczego nie zmieniajmy. — Chce coś dodać, ale jej na to nie pozwalam. — Koniec tematu. Wracamy do domu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro