Rozdział pierwszy: Tam, gdzie wszystko się zaczęło
Pociąg wjeżdżał na dworzec, wyrzucając z siebie kłęby pary. Oktawia patrzyła przez okno w wagonie. Niebo było pochmurne, zapowiadające nadejście ulewnego deszczu. Zupełnie jakby tajemnicze byty, skryte gdzieś wysoko, litowały się nad przemysłowym miastem i miały ochotę lamentować nad niedolą jego mieszkańców.
Ale patetyczne brednie - westchnęła w myślach dziewczyna, ściągając walizkę z luku bagażowego.
Zerknęła jeszcze na siedzenie, czy aby na pewno wszystko zabrała ze sobą, i ruszyła w stronę wyjścia. Lokomotywa stanęła. Oktawia zachwiała się na niewielkich wagonowych schodkach. Zaklęła cicho, jedną ręką chwytając za poręcz, drugą przytrzymując walizkę. Poczuła na plecach bolesne dźgnięcie. Starsza kobieta, stojąca za nią, ze złością szturchnęła ją parasolką.
- Proszę się pospieszyć! Ja chcę wysiąść - fuknęła.
- Ja także. Pięć sekund panią nie zbawi - odparła Oktawia. Słysząc pogardliwe utyskiwania, dodała. - W sumie, to wątpię, aby cokolwiek mogło to zrobić.
- Co proszę?!
Oktawia nie odpowiedziała. Czuła jak cierpnie jej dłoń. Rączka walizki była niewygodna, a bagaż ciężki. Dziewczyna zrobiła trzy kroki, aby nie blokować przejścia i położyła tobołek na ziemi. Wyprostowała się ze stęknięciem.
- Hubercie, słyszałeś ją?! Słyszałeś?! - wrzeszczała nieznajoma. - Nie odwracaj się do mnie plecami!
Hubert, mocno zawstydzony zachowaniem żony, próbował się taktownie odsunąć. Staruszka jednak nie zamierzała odpuszczać.
- Czy ty wiesz, hołoto z prowincji, kim JA jestem?! - Stanęła na wprost Oktawii, gniewnie podpierając ręce na biodrach.
- Nie. I nie zamierzam poświęcać kilku sekund życia, aby utwierdzić się w przekonaniu, że nikim. - Dziewczyna chwyciła za walizkę i ruszyła naprzód.
- HUBERCIE, słyszałeś to?! Wyzwij ją na pojedynek! No, już, strzelajcie się! Tu chodzi o moją cześć, honor i cnotę.
Oktawia już na końcu języka miała odpowiedź, dotyczącą wątpliwej jakości cnoty, ale odpuściła.
- Kochanie, nie mogę wyzwać na pojedynek kobiety! To się nie godzi! - Usłyszała na odchodnym.
Pasażerowie rozchodzili się. Część witała z najbliższymi, oczekującymi na nich na dworcu. Inni podążali w stronę wyjścia. Oktawia nie była pewna, dokąd się udać. Dostrzegła nieznajomego mężczyznę, przyglądającego się jej w oddali. Widząc, że został dostrzeżony, uniósł melonik na powitanie.
- Ja nie odpuszczę! Ja to zgłoszę! PANIE KOMISARZU, KOMISARZU, TUTAJ. - Głos staruszki z parasolką przebijał się na tle innych dźwięków.
Oktawia ruszyła pospiesznie w stronę obserwatora.
- Przepraszam, ale... chyba czeka pan na mnie - powiedziała.
- Naprawdę? - Obcy zaśmiał się. - Cóż, jeśli tak stawia pani sprawę...
Kobieta czuła, jak płoną jej policzki.
- Przepraszam, chyba się pomyliłam. - Odwróciła się.
Nieznajomy zacmokał za nią.
- Panienko, ja czekałem na panienkę całe życie! - zaśmiał się głośno.
Może jest w poczekalni... Nie zauważył, że pociąg przyjechał, albo pomyślał, że tam łatwiej będzie się znaleźć - myślała zaniepokojona Oktawia. Wujka, którego nigdy nie widziała na oczy, a który opłacił jej bilety i zobowiązał się czekać na dworcu, nigdzie nie było.
Może odrobinę się spóźnia. Nie ma co panikować, po prostu sprawdzę. Zaraz się znajdziemy...
Bocznym wejściem weszła do poczekalni. Sala była praktycznie pusta. Nieliczni podróżni, zajęci swoimi sprawami, nie wydawali się czekać na kogokolwiek innego niż maszynista.
Może się minęliśmy i stoi na peronie, a ja go nie zauważyłam...
- O, tu jest! Panowie komisarze, tutaj, to ta! O, nie schowasz się! - Nieznajoma z parasolką, niczym wściekły niedźwiedź, wpadła do pomieszczenia i wskazywała palcem na Oktawię.
Dziewczyna zamarła, nerwowo ściskając uchwyt walizki. Dwóch policjantów, wraz ze staruszką, podeszło do niej. Jeden z mężczyzn wymownie zapisywał coś w notesie.
- Dokumenty - warknął drugi.
- Ale, ja...
- Dokumenty - powtórzył z jeszcze większą agresją w głosie.
Oktawia niezdarnie wygrzebała z kieszeni sukni cienką książeczkę.
- Znieważyła mnie! Zaatakowała! Obrażała - lamentowała nieznajoma.
- Nic takiego nie miało miejsca! - odparła Oktawia. - Równie dobrze mogę opowiadać, że próbowała mnie pani wypchnąć z pociągu.
- Proszę milczeć, chyba że każemy inaczej - rzucił mężczyzna, przeglądający jej papiery.
Wymownie przekazał je drugiemu policjantowi, wskazując na coś palcem.
- Haynt...? - zapytał kpiąco tamten. - Oktawia Haynt? Z TYCH Hayntów?
- No... tak - szepnęła, onieśmielona ich postawą.
- Widzicie? Podrobione dokumenty! Ta ladacznica, kurwa z prowincji, przyjechała tu dla nierządu zarobkowego! - Kobieta gwałtownie chwyciła za krawędź sukni Oktawii. - Widzicie, jaki to wycieruch przecież! Gdzie jej do zacnej rodziny! Ta ku...
- A spierdalaj! - sapnęła Oktawia, wyrywając ubranie z rąk starej.
Policjant gwałtownie doskoczył do dziewczyny, chwytając mocno za ramię.
- Jak zwierzę! Ona zachowuje się jak zwierzę - krzyczała staruszka.
Wszystkie oczy w poczekalni były zwrócone na nią. Oktawia wiedziała, że ma poważne problemy.
- Meldunek - zażądał komisarz. Uniósł głowę znak notatnika, pogardliwie łypiąc na dziewczynę.
- Nie mam, dopiero przyjechałam.
- Zgoda ojca, męża lub brata na podróż i pobyt poza miejscem zamieszkania. - Nie odpuszczał mężczyzna.
Oktawia spróbowała odsunąć się od trzymającego ją policjanta, ale ten tylko zacisnął chwyt.
- Nie mam. Nie mam ani ojca, ani męża, ani brata - sprecyzowała. Starała się brzmieć pewnie, ale głos już drżał z nerwów.
- Mówiłam?! Toż to przyjechała na prostytucję!
- Czy pani wie, że prostytucja jest nielegalna? - dopytywał policjant.
- Nie jestem prostytutką. Przyjechałam na zaproszenie wuja, Maksymiliana Haynta.
Mężczyźni wymienili między sobą kpiące spojrzenia.
- Nie o to pytałem. Dobra, zgarniamy ją. Zostaje pani oskarżona o znieważenie szanownej obywatelki, rozruchy społeczne, sianie niepokoju, prostytucję, podrabianie dokumentów, brak zgody legalnego opiekuna płci męskiej na pobyt i podróż, świadczenie nieprawdy funkcjonariuszom państwa i wszczynanie awantur.
Oktawia wytrzeszczyła oczy i parsknęła nerwowym śmiechem.
- Może jeszcze przeze mnie mleko kiśnie, a stonki ziemniaki zjadają?
Policjant uderzył ją w twarz otwartą dłonią.
- Zapisałeś to? - zapytał drugiego. Uśmiechnął się z zadowoleniem, słysząc potwierdzenie. - No, to zgarniamy na komisariat.
A Maksymiliana Haynta wciąż nie było.
* * *
Cela dla czekających na przesłuchania była wieloosobowa. Oktawię wepchnięto do tej dla kobiet, uprzednio odbierając dokumenty i walizkę. Oprócz niej, w pomieszczeniu były jeszcze dwie inne osoby. Młoda dziewczyna, nie mająca więcej niż szesnaście lat, leżała zwinięta na pryczy. Była całkowicie obojętna na to, co działo się dookoła. Druga, znacznie starsza, od której cuchnęło tytoniem i zwietrzałym alkoholem, wykazywała się większą ciekawością.
- A ciebie za co zgarnęli? - zapytała na powitanie.
- W sumie, to za wszystko - odparła Oktawia, siadając na niewygodnym, trójnogim stołku.
Nieznajoma zachichotała, lecz nie kontynuowała rozmowy. Policjanci, którzy przywieźli Oktawię, nie zamknęli za sobą drzwi do biura. Dziewczyna bez przeszkód mogła obserwować, jak wybebeszają jej walizkę i oglądają starannie ułożone rzeczy. Łatane pończochy oraz bielizna wywoływały salwę pogardliwych komentarzy. Kilka sukien, płaszcz i książki były starannie oglądane z każdej strony.
Oktawia poczuła bolesne ukłucie, gdy jeden z policjantów, zaglądając do woluminów, naderwał grzbiet jednego z nich.
- Sprawdź, czy coś z tego jest na liście książek zabronionych - mruknął mężczyzna. Drugi zaraz zniknął z pola widzenia Oktawii. Wrócił po kilkunastu minutach i z rozczarowaniem pokręcił głową.
- W ogóle, gdzie ta wichura jest? - zapytał, zaglądając nad ramieniem funkcjonariusza, który przeglądał ponownie jej dokumenty.
- Jakieś zadupie na prowincji. Nie mają tam naszych standardów, trzeba wsiurom wprowadzić nieco kultury.
- DBP-owcy powinni się nieco bardziej wysilić... Może wtedy swołocz nie pchałaby się tak do miast.
- A, właśnie. Nie było polecenia, aby wszystko, co z Hayntami związane, przekazywać DBP?
Rozmówca wzruszył ramionami.
- Komendanta zapytaj. Ja tam do jego biura lazł nie będę.
- Nie spieszy mi się - odparł drugi.
I Oktawia już wiedziała, że spędzi tu wiele, nadzwyczaj żmudnych, godzin.
* * *
Czas mijał zdumiewająco powoli. Oktawia zdążyła przyjrzeć się wszystkim wypukłościom na ścianach, odbyć pogawędkę dotyczącą przemijania z towarzyszką niedoli oraz nadać wulgarne pseudonimy wszystkim policjantom w komisariacie.
- Co tu macie...? - zagadnął komendant, zerkając w stronę cel zbiorowych.
- Pijaków, kilku złodziei oraz kurwy. Jedna z nich podawała się nawet za Hayntównę.
-Naprawdę...? - Tęgi mężczyzna podszedł bliżej krat. - Która?
Policjant wskazał właściwą aresztowaną palcem.
-To sobie nazwisko wybrałaś, dziewucho... - westchnął pogardliwie.
- Przyjechałam do miasta na zaproszenie wuja, Maksymiliana Haynta - wtrąciła Oktawia, zrywając się ze stołka. - Niech się pan z nim skontaktuje, on potwierdzi!
- Nie będziesz mi, kurwa, mówić, co mam robić.
Zmierzył podwładnych nieprzyjemnym spojrzeniem.
- Któryś z was kontaktował się z Hayntami?
- Nie, panie komendancie.
- Ale mogę to zrobić - wtrącił ochoczo jeden z nich.
Mężczyzna przez chwilę zastanawiał się. Zerknął jeszcze na Oktawię, a widząc jej pełne nadziei spojrzenie, uśmiechnął się podle.
- Nie. Poinformuj DBP, że mamy na stanie dziwną Hayntównę. Chcieli się tym zajmować, to niech mają.
Rozmówca zasalutował w odpowiedzi i ruszył w stronę sali głównej, aby zadzwonić. Komendant posłał aresztowanej przeciągłe, na wskroś złośliwe, spojrzenie i wszedł do swojego gabinetu.
- Masz przejebane, dziewczyno - rzuciła kobieta z celi, od której intensywnie cuchnęło tytoniem. Usiadła na pryczy, obok skulonej nastolatki i nie spuszczała wzroku z Oktawii.
- Nie rozumiem, naprawdę przyjechałam tu na zaproszenie...
- Te bajki to będziesz wciskać DBP-iarzom, nie mi. Ale, kurwa, każdy dureń wie, że sam główny komisarz wpierdala u nich obiady. Hayntowie są pod dziwną ochroną Rzeźnika Helvit, a ty tu machasz papierami, żeś jedna z nich? Nie bądź, kurwa, śmieszna. Nie wiem, czy to tylko zbieżność nazwisk, czy ktoś cię wychujał na dokumenty, ale... masz przejebane. - Rozmówczyni z rozczarowaniem pokręciła głową.
- Ja nic nie zrobiłam, dostałam list i...
- Złotko, ten kit, to nie mi. Nie wiem, czyś durna, czy coś przemycałaś, czy ktoś cię tu podłożył. Zresztą, lepiej będzie, jak przestaniesz do mnie mówić. Nie chcę, żeby ktoś potem myślał, że skoro z tobą gadałam, to cię znam.
Nieznajoma objęła milczącą, pobladłą nastolatkę ramieniem i wymownie ignorowała Oktawię. Ta znów usiadła na zydel. Dłonie trzęsły jej się z nerwów.
A jeśli mnie oszukano? Cholera, byłam tak durna, że pozwoliłam, aby nieznajomy mężczyzna opłacił mi bilety i... wystawił? Matka wspominała o bracie, ale skoro przez lata nie utrzymywali kontaktów, to... - Gonitwa myśli męczyła dziewczynę. - I co teraz? Nawet nie mam na kaucję. Co mi zrobią? Pójdę do więzienia? Będą przesłuchiwać i nigdy nie udowodnię, że naprawdę mnie tu zaproszono?
Ukryła twarz w dłoniach i zamarła. Nie wiedziała, ile czasu minęło. Wydawało się, że całe wieki spędziła w celi.
- O, kurwa, sam Rzeźnik tu przyjechał - mruknęła tytoniowa kobieta.
Na jej twarzy, przez krótką chwilę, odmalowało się szczere współczucie, gdy zerknęła na Oktawię. Dziewczyna wychyliła się, próbując dostrzec wspomnianego mężczyznę, ale kilku policjantów całkowicie przysłoniło jej widok.
- Kim on jest...? - zwróciła się szeptem do aresztowanej.
- Kimś, kto cię, kurwa, będzie przesłuchiwał. Mówiłam, Hayntowie... - Splunęła wymownie na podłogę. - Kurwie syny, nie byle jakie. Rzeźnik gości w ich willi, jak jakiś swat, czy chuj wie kto.
- Czemu nazywają go "Rzeźnikiem"? - zapytała Oktawia, pełna niepokoju.
- Serio, durnaś jak psi chwat. - Widząc, że dziewczyna nic nie mówi, kontynuowała. - Bo, kurwa, umie z ludzi wszystko wyciągnąć. Kat jakich mało. Puczystów i rewolucjonistów wszędzie zwęszy. Niech jeno taki pierdnie, a on już leci rozstrzelać. Kojarzysz akcję pacyfikacyjną na Portowej? - Kobieta nie czekała na odpowiedź. - Toż to on przeprowadzał. Pono zna samego basileusa i od niego przyjmuje rozkazy. Najkrwawszy skurwysyn jaki chodził po ziemi.
Wspomniany mężczyzna odpędził od siebie policjantów, którzy kłaniali mu się w pas. Nawet nie zerknął w stronę cel, ruszył od razu w stronę gabinetu komendanta. Oktawia dostrzegła wysoką, smukłą sylwetkę. Wysokie, oficerskie buty z ciemnej skóry były starannie wypolerowane. Mignął jej jeszcze szary mundur, a nieznajomy już zniknął z pola widzenia.
- Mamo, za dużo gadasz - wtrąciła nastolatka szeptem. - Kto wie, kto słucha.
- A cichaj, głupia... - fuknęła. - Przeca to widać, że młoda gówno wie i w ciemnej dupie jest.
Blada dziewczyna objęła rękoma kolana i skuliła się jeszcze bardziej. Oktawia milczała. Dostrzegła, jak jeden z policjantów pospiesznie chwycił za jej dokumenty i zaniósł do biura komendanta.
Po kilkunastu minutach służbista zbliżył się do celi dla kobiet.
- Oktawia Haynt! - krzyknął. - Ręce.
Przekręcił klucz w zamku, otwierając drzwi.
- Ręce! - powtórzył, chwytając za pałkę przy pasie.
- Odwróć się i złóż ręce do tyłu! - fuknęła współwięźniarka.
Oktawia posłusznie zrobiła to, co kazano. Poczuła brutalne szarpnięcie, a następnie kajdanki zacisnęły się na jej dłoniach.
- Idziemy.
Policjant prowadził ją do pomieszczenia do którego niedawno weszli dwaj mężczyźni. Na progu popchnął Oktawię tak, że z impetem wpadła do środka.
- Komendancie, naczelniku... - Zasalutował.
- W porządku, możesz odejść. Podaj tylko klucz do kajdanek - odparł komendant.
Podrapał się po okazałym podgardlu, zerkając z uśmiechem na zatrzymaną. Oktawia niepewnie spojrzała na Rzeźnika Helvit. Stał tyłem, zwrócony twarzą do okna. Wyprostowany, ze splecionymi rękoma za plecami, zdawał się podziwiać panoramę miasta. Niewielu mężczyzn w imperium goliło głowy: naczelnik był jednym z nich. Ciemne, krótkie odrosty kontrastowały na jasnej skórze.
- Rozkuj ją - rzucił, wciąż nie odwracając się.
Komendant policji ewidentnie nie przywykł do słuchania poleceń. Skrzywił się z niechęcią, lecz wykonał rozkaz.
-I zamknij drzwi, gdy będziesz wychodził.
To wyjątkowo ubodło mężczyznę. Zacisnął nerwowo dłonie.
- Jak pan sobie życzy - warknął.
Gdy dało się słyszeć odgłos jego kroków na korytarzu, naczelnik odwrócił się. Oktawia mimowolnie wstrzymała oddech. Połowa twarzy Rzeźnika była okaleczona. Wygojone, lecz wciąż doskonale widoczne blizny, szpeciły go nieprawdopodobnie. Wyglądał jakby albo go przypalano, albo oblano czymś żrącym. Oprócz tego głębokie, podłużne bruzdy po cięciach zniekształcały policzek, ciągnąc się aż do kącika ust. Mężczyzna zapuścił bródkę, lecz nie była w stanie ukryć odniesionych w przeszłości ran.
- Proszę usiąść - rzucił spokojnie, wymownie wskazując krzesło naprzeciwko biurka.
Oktawia wykonała polecenie. Naczelnik sięgnął po broń. Wyjął z kabury pistolet i bez słowa położył na blacie. Tak, aby stale mieć go pod ręką. Następnie zajął miejsce na wprost dziewczyny. Obojętnie prześlizgnął się po niej wzrokiem. Wziął formularz, pióro ze srebrzystą stalówką i w milczeniu odczytał kilka pozycji.
- Zaszła pomyłka, ja... - zaczęła Oktawia, niepewnie zerkając to na broń, to na naczelnika.
- Proszę milczeć i odzywać się wyłącznie wtedy, gdy o coś zapytam - odparł spokojnie.
Zaczął przeglądać raporty policyjne. Natrafiając na coś, uniósł brew. Kąciki ust na chwilę uniosły się, by błyskawicznie opaść.
- Imię i nazwisko.
- Oktawia Haynt.
- Córka Maksymiliana...? - Uniósł wzrok znad dokumentów.
- Nie, jestem córką Ewy. Ewy Haynt, siostry Maksymiliana.
- I posługuje się pani panieńskim nazwiskiem matki...? - Naczelnik zawiesił wymownie głos.
- To moje nazwisko. Matka nigdy nie wyszła za mąż. - Choć Oktawia miała w żołądku supeł, pilnowała, aby nie opuszczać głowy. Zdawało się, że jasnoszare tęczówki przeszywają ją na wylot.
- Zatem ojciec nieznany?
Nerwowo zacisnęła wargi. Poprawiła kosmyk włosów. Naczelnik wpatrywał się w nią jak drapieżnik w ofiarę. Dziewczyna znów zerknęła na broń przy jego ręce.
- Tak jak wpisane w dokumentach - powiedziała o wiele ciszej.
Mężczyzna odchylił się na krześle. Uważnie śledził wzrokiem spojrzenie Oktawii, które prześlizgnęło się po pistolecie i zatrzymało na jego twarzy.
- To dosyć ciekawa historia, prawda? - zaczął, na pozór obojętnie. - Przede wszystkim głośna. Ewa Haynt postanawia uciec z rodzinnych stron. Ucina kontakt z bliskimi, a jednak pozostaje przy ich nazwisku.
- To było także i jej nazwisko - odparła hardo Oktawia. - Matka zawsze uważała, że jest częścią tożsamości i nigdy nie powinna się go wyrzekać.
- Dosyć ciekawe - mruknął komisarz, notując coś. - Dlaczego jednak używasz czasu przeszłego, mówiąc o niej? - zapytał, choć doskonale znał odpowiedź.
- Bo ona nie żyje.
- Moje kondolencję - rzucił obojętnie. - Co się stało?
- Prawdopodobnie nowotwór. Lekarze nie mogli pomóc. Zmarła kilka tygodni temu.
Skinął tylko głową, wykreślając parę linijek z formularza.
- Mając na uwadze niekonwencjonalne podejście pani matki zakładam, że jednak ojciec był znany, choć ona lub i on, nie chcieli, aby został wpisany do dokumentów, prawda?
Oktawia milczała. Zastanawiała się nad odpowiedzią. Naczelnik nie spuszczał z niej oka.
- Owszem - rzuciła w końcu.
- Ciekawa osóbka z pani matki. Wolała narazić córkę na dyshonor niż pozwolić, aby miała... jak to ująć? Ach, tak. Inną tożsamość niż ona sama.
- Proszę jej nie znieważać. Zresztą, nie odpowiadam za jej decyzję. Dzieci nigdy nie powinny ponosić konsekwencji działań rodziców. Zwłaszcza martwych.
Mężczyzna przekrzywił głowę.
- Owszem. Zakładam, że w idealnym świecie może mieć to miejsce. Nie miałem zamiaru jednak pani obrazić.
- A jednak wciąż balansujemy na granicy tego. - Zdawało się, że stres i bezczynne, nerwowe godzinny oczekiwania tylko dodają Oktawii hartu.
- Zamierza się pani obrażać na rzeczywistość...? - Wymownie odwrócił książeczkę dziewczyny w jej stronę i postukał palcem w napis: "Ojciec nieznany".
Nie odpowiedziała.
- Proszę w takim razie podać dane mężczyzny, który panią wychowywał.
- Nie sądzę, aby to było konieczne. On także nie żyje.
Naczelnik przerwał wypełnianie formularza.
- Pozwoli pani, żebym to ja ocenił, co jest konieczne, a co nie, dobrze? Zatem jeszcze raz: dane mężczyzny, który panią wychowywał.
- Fabian Błazucki - odparła z niechęcią przesłuchiwana.
- Zawód?
- Robotnik.
- Konkrety, proszę pani.
- Pracownik huty.
- Zamieszkały?
Podała adres, który dotychczas był i jej miejscem zamieszkania.
- Jak i kiedy zmarł? - dopytywał mężczyzna.
- W wypadku... - Widząc natarczywe spojrzenie, dodała. - Jeden z kotłów rozszczelnił się i wybuchł. Piętnaście lat temu.
Naczelnik wszystko skrzętnie notował.
- Wyrazy współczucia - mruknął obojętnie.
- Dziękuję - odparła Oktawia w podobnym tonie.
- Więc... - zaczął ponownie. W końcu odłożył dokumenty. Wziął broń i umieścił je pod nią. Następnie poprawił, upewniając się, że leżą idealnie równo. - Jak doszło do tego, że się pani tu znalazła?
- Przez nieporozumienie.
Mężczyzna posłał jej pełne politowania spojrzenie.
- Czyżby mechanizmy sprawiedliwości były omylne?
- Zapewne nie, lecz ludzie w ich interpretacji już tacy bywają.
Zaśmiał się cicho i potarł czoło.
- Chyba już domyślam się, dlaczego pani tu trafiła. Proszę jednak kontynuować.
- Zostałam zaproszona do stolicy przez mojego wuja.
- Ma pani przy sobie to zaproszenie? - wtrącił naczelnik. Oktawia pokręciła głową w odpowiedzi. Uniósł dłoń, dając znać, aby kontynuowała.
- Przyjechałam pociągiem. Wuj miał na mnie czekać na dworcu, lecz nie mogłam go znaleźć. A potem zostałam aresztowana i przywieziona tutaj.
- Tak po prostu...?
- Było nieco efektów specjalnych, lecz większość z nich wyniknęła z nieporozumienia. Wdałam się w sprzeczkę z jedną z pasażerek. Szczypta eskalacji konfliktów, i oto... jestem w celi.
Mężczyzna sięgnął po raport policyjny.
- Zgodnie z tym, co tu zapisano: o ósmej czterdzieści pięć przyjechał pociąg, z którego wysiadła pani oraz poszkodowana. A już o dziewiątej została pani aresztowana za... - Uniósł brew, próbując starannie ukryć rozbawienie. - Za prostytucję, podrabianie dokumentów, zniesławienie, rozruchy społeczne, sianie niepokoju, wszczynanie awantur, brak zgody opiekuna na podróż i pobyt poza miejscem zamieszkania, świadczenie nieprawdy. - Przechylił lekko głowę, czytając odnośnik. - Na dodatek oświadczyła pani: "Przeze mnie kiśnie mleko oraz owady zjadają plony". Może to pani jakoś wytłumaczyć?
- Wychodzi na to, że jestem nadzwyczaj obrotna... - mruknęła cicho.
Wydawał się nieco zaskoczony odpowiedzią, uśmiechnął się kącikiem ust. Zaraz spoważniał.
- Na pani miejscu szczególnie uważałbym, co i gdzie mówię. Oraz z kim...wdaję się z sprzeczki.
- To się więcej nie powtórzy...
- Mam nadzieję. - Naczelnik sięgnął po telefon.
Czekał na sygnał z centrali. Gdy po drugiej stronie odezwała się telefonistka, zażądał połączenia z posiadłością Hayntów.
- Departament Bezpieczeństwa Państwa do Maksymiliana Haynta - rzucił po chwili do służącej, która odebrała.
Ze zniecierpliwieniem zaczął stukać palcami po blacie, gdy znów przyszło mu czekać.
- Tak, o co chodzi? - Dało się w końcu usłyszeć po drugiej stronie słuchawki.
- Nie zgubiłeś czegoś? A raczej... kogoś? - zapytał naczelnik na powitanie.
Osadzona nie usłyszała odpowiedzi, która była znacznie cichsza i stłumiona.
- Przedstawiła się jako Oktawia Haynt. Dokumenty w porządku - powiedział mężczyzna, zerkając na zatrzymaną. - Tak, jest tutaj. Na komendzie głównej. Nic jej nie jest, spokojnie. Nie. Nie, nie musisz. Przywiozę ją i tak mamy do pomówienia. Tak. Zatem... cóż, do zobaczenia, Maksymilianie. - Ostatnie słowa wymówił z uszczypliwością.
Po chwili podziękował telefonistce za połączenie i odłożył słuchawkę.
- Słyszała pani.
Skinęła głową, choć definitywnie nie oczekiwał od odpowiedzi. Wstał, schował broń do kabury. Poprawił też szablę przy pasie. Założył długi płaszcz, dotychczas zawieszony na krześle. Podał dziewczynie dokumenty, zachowując raporty policji i formularze dla siebie. Starannie je złożył i schował do kieszeni. Następnie wymownie wskazał, aby Oktawia ruszyła w stronę wyjścia.
- Moje rzeczy - rzucił niepewnie. - Walizka.
- Ach... - mruknął, dotykając krótkiej bródki. Otworzył drzwi i zawołał jednego z policjantów. - Przynieś bagaż tej pani.
Nieznajomy wrócił szybko, kładąc tobołek przy biurku.
- Dziękuję - powiedziała w przestrzeń Oktawia. Chwyciła za rączkę walizki.
- Proszę jeszcze sprawdzić, czy wszystko jest. Niekiedy na komendzie policji rzeczy zatrzymanych znikają w nieprawdopodobny sposób. - Naczelnik zmierzył nowoprzybyłego chłodnym spojrzeniem.
Twarz tamtego pokryła się ogromnym rumieńcem. Stał w progu, nerwowo zaciskając dłonie. Oktawia położyła walizkę na blacie i otworzyła. Rzeczy były splątane, wrzucone byle jak. Dziewczyna już po samej wadze bagażu wiedziała, że będzie czegoś brakowało. Naczelnik odwrócił się, znów oglądając miasto za oknem.
- Proszę się nie spieszyć - rzucił.
Oktawia jednak szybko i bez trudu oceniła, co zniknęło.
- Nie ma części książek i biżuterii - rzuciła, chowając pozostałe rzeczy do środka.
Dopiero wtedy naczelnik odwrócił się.
- Książek...? Cóż, niebywałe. Choć znikająca biżuteria mnie nie dziwi. Wytłumaczy pan to jakoś? - zwrócił się do mężczyzny w progu.
- Ja... ja komendanta zapytam - odparł tamten. Zasalutował niezdarnie i odszedł pospiesznie.
Naczelnik westchnął i podszedł bliżej Oktawii.
- Proszę mi wybaczyć, że nie zdążyłem się przedstawić. Nikołaj Nasirowicz, naczelnik Departamentu Bezpieczeństwa Państwa delegatury Helvic. Choć żałuję, że w takich okolicznościach, tak rad jestem panią poznać - rzucił oficjalnie i na wskroś bezuczuciowym tonem.
- Oktawia Haynt... co pan już wie. Mnie również miło - odparła, dygając sztywno.
Nie minęło kilka chwil nim do sali wróciło dwóch policjantów. Jeden trzymał kilka książek, ułożonych w stos. W rękach drugiego Oktawia rozpoznała niewielką szkatułkę na biżuterię. Oprócz tego mężczyzna trzymał także i inne pudełeczka. Położyli wszystko na biurku komendanta policji.
Oktawia w milczeniu odsunęła swoje rzeczy od stosu innych.
- To jest moje - mruknęła, pełna obaw, czy będzie musiała w niewiadomy sposób udowodnić prawdę.
- A to czyje...? - zapytał policjantów Nikołaj. - Panowie tutaj otworzyli Klub Książki i sklep jubilerski?
- My, nie... Ten... - odparł jeden z nich. - My to tylko przynieśli.
- Rozumiem. Nazwiska. - Mężczyzna wyjął notes i pióro z kieszeni płaszcza.
- Ale my tylko przynieśli, my tego nie rekwirowali, panie komendancie...
- Nie jestem komendantem. Nazwiska.
Podali. Nasirowicz zapisał je, następnie schował notes. Oktawia szybko wepchnęła swoje rzeczy do walizki.
- Hańbicie mundury - rzucił naczelnik na pożegnanie. - Cały wasz komisariat to ostoja zgnilizny.
Wraz z dziewczyną wyszedł na korytarz. Komendant policji, stojący nieopodal, wszystko słyszał. Posłał mijającej go dwójce na wskroś pogardliwe spojrzenia. Zaraz jednak wykrzesał z siebie uśmiech i zasalutował.
- O, kurwa - rzuciła tytoniowa kobieta. - Cała i zdrowa z Rzeźnikiem wychodzi - dodała ostentacyjnym szeptem na widok Oktawii.
Nasirowicz zatrzymał się, słysząc własny pseudonim. Zmierzył nieznajomą wzrokiem, aż się skuliła. Sięgnął po notes. Zaraz jednak rozmyślił się i bez słowa ruszył w stronę drzwi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro