rozdział 6
Dni mijały, ale Jennifer żyła w ciągłym strachu. Choć starała się tego nie pokazywać przy innych, w głowie wciąż krążył jej obraz tamtego mężczyzny i całej reszty grupy napotkanej w lesie. Nie dowiedziała się, kim byli ani co robili, ale sam ich wygląd wskazywał, że nie byli przyjacielsko nastawieni do innych. Nie powiedziała ani swojej siostrze, ani swojemu bratu, ani nikomu o tamtej sytuacji, bo najzwyczajniej w świecie bała się reakcji. Nie chodziło nawet o to, że jej coś by zrobili, chodziło o to, że miała ponad pięćdziesiąt ludzi do ogarnięcia, a nikt inny nie byłby w stanie nad nimi zapanować.
Dlatego też Jenn krążyła po obozie, sprawdzając, czy gdzieś nie było ubytków w ogrodzeniu. Szwendacze krążyły wokoło, ale byli na tyle daleko, że się nimi szczególnie nie przejmowali.
Brama zaskrzypiała nagle, ale znajdujący się na wysokościach chłopcy, którzy pilnowali ogrodzenia, niczym wartownicy, spojrzeli tylko w stronę nowo przybyłych. To byli ich mieszkańcy, a także czwórka nieznanych im osób - czteroosobowa rodzina. Byli brudni i przerażeni, rozglądali się wokoło, natrafiając na ciekawskie spojrzenia mieszkańców.
- Kto to jest? - spytała Jennifer, podchodząc bliżej do nowo przybyłych. Spojrzała na rodzinę, widząc, że byli w złym stanie.
- Znaleźliśmy ich nieopodal, byli otoczeni przez szwendaczy. Mają małe dzieci, nie mogliśmy ich zostawić.
Jennifer przytaknęła, po czym skierowała się do rodziny z delikatnym uśmiechem. Nie miała sumienia ich stamtąd wyganiać, doskonale wiedziała, że nie każdy potrafił sobie poradzić w takich warunkach, w jakich przyszło im żyć.
- Dzień dobry. Jak się nazywacie?
W odpowiedzi dziewczyna usłyszała jedynie ciszę. Przerażone spojrzenia patrzyły w jej stronę, nie wiedząc, czy jej ufać.
- Nie mówią po angielsku. - odezwał się jeden z chłopaków, więc dziewczyna odwróciła się do niego przodem. Zmarszczyła brwi, przyglądając się mu.
- To po jakiemu? - spytała zdezorientowana, nie wiedząc, jak się zachować w tamtej sytuacji. Skoro tamta rodzina nie rozmawiała po angielsku, to strasznie komplikowało to sprawę.
- ¿Quién eres?
- Czyli hiszpański, świetnie. - mruknęła pod nosem, kręcąc głową sama do siebie, gdy usłyszała głos mężczyzny. Podeszła do nich bliżej, by w spokoju z nimi porozmawiać. Na szczęście była dobra z hiszpańskiego. - No te haremos daño. Somos un grupo amistoso, te ayudaremos.
- ¿Por qué deberíamos confiar en ti? - odarł, mierząc ją wzrokiem. Nie ufał jej, ale ona się temu nie dziwiła. Sama nie ufałaby na ich miejscu.
- De lo contrario, te habrían matado hace mucho tiempo. - powiedziała oczywistym głosem, wskazując na swoich przyjaciół, którzy zgromadzili się mniejszą grupką nieopodal nich. - ¿Así que cómo? ¿Dirán sus nombres? - spytała, chcąc wiedzieć, jak miała się do nich odnosić.
Kobieta i mężczyzna spojrzeli po sobie, jakby uzgadniając między sobą, czy rzeczywiście to zrobić. Tak naprawdę nie mieli już nic do stracenia.
- Andrés. - przedstawił się mężczyzna, choć dość niechętnie. Widział, że nic im nie robili, ale był najbardziej nieufny z całej swojej rodziny.
- Gema. - przedstawiła się kobieta, patrząc proszącym wzrokiem na dziewczynę przed sobą. - Y este es nuestro hijo, Jorge, y nuestra hija, Raquel. - dodała, wskazując na swoje dzieci. - ¿nos ayudarias?
- Cuidaremos de ti. - odparła natychmiast Jennifer, zdając sobie sprawę, że wtedy ich losy leżały w jej rękach. A ona zamierzała im pomóc. - Ven a mi casa esta noche, tendremos que hablar un rato.
- Muchas gracias... - zaczęła Gema, ściskając dłoń nastolatki, która uśmiechnęła się delikatnie. Radość, jaki widziała w jej oczach, była dla niej potwierdzeniem, że dobrze robiła.
- Jennifer. soy jennifer. - przedstawiła się, na co kobieta uśmiechnęła się wdzięcznie. Podeszła do niej bliżej i objęła jedną ręką, bo na drugiej trzymała swoją córkę.
- Gracias.
Jedna z dziewczyn odebrała od kobiety jej córkę i wraz z jeszcze trzema dziewczynami udali się wszyscy w stronę budynku, który robił u nich za szpital. Nikt jednak nie zdążył się rozejść, gdy usłyszeli jakieś odgłosy, coś na wzór samochodu, tuż za murami ich osady.
- Kto to?! - spytała głośno Jenn, spoglądając na jednego z chłopaków, którzy robili za wartowników. Ten spojrzał na nowo przybyłych, po czym wrócił wzrokiem do dziewczyny.
- Nie wiem. - odparł zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami. - Wpuścić ich?
- A ilu ich jest?
- Coś około dziesięciu, może dwunastu. - odpowiedział, szybko licząc ich wszystkich. Czuł na sobie spojrzenie Jennifer, która zastanawiała się, co zrobić.
- Dobra, wpuścić ich. - nakazała, sama nie wiedząc, dlaczego to robiła. Prędko odwróciła się do całej reszty, by i im dać zadanie. - A wy się ustawcie, nie wiemy, kto to jest.
Otworzono bramę po raz kolejny, a Jennifer poczuła, jakby jej serce stanęło. Przed nią stali ci sami osobnicy, co ostatnim razem, tylko w mniejszej grupce. Na ich czele stał mężczyzna w średnim wieku. Jego włosy były zaczesane do tyłu, krótka broda i wąsy były siwe. Miał na sobie szare spodnie oraz czarną, skórzaną kurtkę. Dziewczyna zauważyła również, że znów miał przy sobie swoją charakterystyczną broń, czyli kij bejsbolowy owinięty drutem kolczastym. Przełknęła ślinę, gdy Zbawcy weszli na teren jej obozu.
- Kto jest waszym przywódcą?
Wszyscy spojrzeli po sobie, nie wiedząc, czy rzeczywiście mogli im to zdradzić. Nie znali ich, nie wiedzieli, do czego byli zdolni. A może przyjechali ich zabić? Nie wiedzieli tego.
Jennifer musiała zaryzykować, inaczej naprawdę by ich wszystkich wybili.
Wyszła przed szereg, prosto w stronę mężczyzny z kijem. Bała się, to fakt, ale musiała być silna. Szczególnie dla swojego rodzeństwa i mieszkańców ich osady.
- Kim jesteście? - spytała dość ostro, przyglądając się Zbawcom. Mężczyzna uśmiechnął się i podszedł do niej nieco bliżej.
- Jestem Negan. A to Zbawcy. - przedstawił, najpierw wskazując na siebie, a później na swoich towarzyszy. Ci jednak nie ruszyli się z miejsca, czekając w gotowości. - A ty jesteś tą dziewczyną z lasu. - dodał, wskazując na nią swoim kijem.
Przełknęła ślinę.
A jednak ktoś ją widział. Tak bardzo pluła sobie wtedy w brodę, że sprowadziła na wszystkich nieszczęście, choć Zbawcy jeszcze nic nie zrobili.
- Ładnie tu macie. - skomentował Negan, rozglądając się wokoło po osadzie nastolatków. Wbrew pozorom, nie była za duża, ale za to dość ładna. - Możemy porozmawiać? - spytał, skupiając się już tylko na nastolatce przed sobą.
- Właściwie już rozmawiamy.
- Słuszna uwaga. - stwierdził, ponownie się uśmiechając. Nie spodziewał się tamtej odpowiedzi, ale zaskoczyła go. Dość pozytywnie. - Ale pytam poważnie. Możemy porozmawiać na osobności? Z dala od nich wszystkich? Nie chcę świadków.
Jenn nie była w stanie odpowiedzieć, więc jedynie pokiwała głową, by dać mu tym znak, że się zgadzała. Zaraz odwróciła się i zaczęła podążać w odpowiednim kierunku, zdając sobie sprawę, że mężczyzna zrobił to samo. Mijali kilka osób, ale Jennifer jedynie posyłała w ich stronę spojrzenia, oznajmiając im tym samym, że było w porządku i że panowała nad sytuacją.
Wreszcie weszli do jej domku, na szczęście nikogo tam nie było, bo jej rodzeństwo było na zewnątrz. Znaleźli się więc w kuchni, a dziewczyna oparła się o blat, trochę unikając jego wzroku.
- Mogę wiedzieć, co tu robicie? - zapytała, bo to pytanie nurtowało ją najbardziej. I było dość ważną dla niej kwestią.
- Jak ci właściwie na imię? - powiedział, kompletnie ignorując jej pytanie. Patrzył na nią, nie zamierzając odwracać wzroku ani na moment.
- Jennifer. - przedstawiła się w końcu, bo kiedyś na pewno musiałaby to zrobić. A wolała mieć to już z głowy.
- Negan. - odparł, wyciągając w jej stronę dłoń, którą ta, mimo początkowych oporów, uścisnęła lekko. - Jak doskonale wiesz, widzieliśmy się w lesie, ale uciekłaś. Nie musisz dziękować, że nie kazałem im za tobą biec, bo źle by się to skończyło.
- To nie odpowiedź na moje pytanie. - oznajmiła, nie wiedząc, po co przypominał tamtą sytuację. Przecież oboje dobrze wiedzieli, co się wtedy wydarzyło.
- No tak, no tak. Konkrety. - mruknął, łapiąc się za nasadę nosa. Jennifer nie zwróciła na to większej uwagi i spojrzała na niego, zamierzając udawać twardą. - Przyjechaliśmy tu w pokojowych zamiarach. Mam propozycję.
- Słucham.
- Dołączycie do nas, a ja załatwię wam najlepsze udogodnienia albo...
- Albo co? - spytała, kiedy ten zamilkł na chwilę. Założyła ręce na piersi, wpatrując się w niego uporczywie. Tamtego spojrzenia też się nie spodziewał, ale w jakiś sposób mu to imponowało.
- Spokojnie. Więcej cierpliwości. - zaśmiał się cicho, gestykulując, by dać jej znak, żeby przystopowała. Jej zapał widział na kilometr i zdawał sobie sprawę, że nie była taką zwykłą dziewczyną. - Będziecie dawać nam połowę zapasów, co dwa tygodnie. - wyjaśnił w końcu, opierając się o swój kij.
- A co jeśli żadna z tych opcji mi nie odpowiada? Może nie chcę wykonywać ani tego, ani tego? Bierzesz to pod uwagę?
- Ale ja przecież nie mówię, że musisz mi odpowiadać teraz. - oznajmił, co nieco zbiło ją z pantałyku. Myślała, że chciał znać odpowiedź od razu, nie spodziewała się, że da jej czas. - Przyjedziemy tu za tydzień po odpowiedź, no chyba że spotkamy się wcześniej, kto wie. Mam nadzieję, że będziesz zdecydowana, Jennifer.
Negan wyszedł, a ona zaraz za nim. Już po chwili Zbawcy opuścili ich osadę, ale słowa mężczyzny siedziały w głowie Jennifer przez całą noc, a nawet kolejne dni. Naprawdę musiała wybierać? Nie było innego rozwiązania?
~~~~~~~~~~
- Kim jesteście?
- Czyli hiszpański, świetnie.
- Nie zrobimy wam krzywdy. Jesteśmy przyjazną grupą, pomożemy wam.
- Dlaczego mielibyśmy wam ufać?
- Inaczej dawno by was zabito.
- To jak? Powiecie swoje imiona?
Kobieta i mężczyzna spojrzeli po sobie, jakby uzgadniając między sobą, czy to zrobić. Tak naprawdę nie mieli już nic do stracenia.
- Andrés.
- Gema. A to nasz syn, Jorge i córka, Raquel.
- Pomożecie nam?
- Zajmiemy się wami.
- Przyjdźcie do mnie wieczorem, będziemy musieli chwilę porozmawiać.
- Dziękujemy ci bardzo...
- Jennifer. Jestem Jennifer.
- Dziękujemy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro