Rozdział 6
Na granatowym niebie dzisiejszego wieczoru nie było żadnej, nawet najsłabiej tlącej się gwiazdy. Co więcej księżyc, który jeszcze parę dni temu świecił jaśniej niż kiedykolwiek, w tej chwili schowany był za chmurami. Całe niebo powlekała cienka warstwa czarnych chmur, które zdawały się w ten sposób odcinać swoją niewinność od całego zła, które schowane było tu, na dole. Od zła, które się wydarzyło.. i które się jeszcze wydarzy. Miasto natomiast jak zawsze tętniło niezatrzymującym się w jednym miejscu życiem. Mimo później godziny, to jakaś babcia spokojnie dreptała sobie z pieskiem na smyczy po zielonych alejkach, parę metrów dalej mężczyzna w garniturze z pośpiechem spojrzał na zegarek i niemal wypuszczając bukiet róż z rąk, ruszył biegiem w stronę odjeżdżającego już autobusu. Latarnie wydawały się świecić mocniej niż dotychczas, a wszechobecne bilbordy, neonowe reklamy oraz wyświetlacze dawały tak mocne, sztuczne światło, że rozszarpywały cudowny oraz kojący moje zmysły mrok na pojedyncze, oddalone od siebie atomy.
Przerzuciłem nogi z powrotem na krawędź dachu i położyłem się spokojnie na plecach. Pod głowę podłożyłem lewą dłoń, a w prawą chwyciłem zrobionego tego popołudnia papierosa. Nie byłem jakoś specjalnie z niego dumny, bo zawierał wszystkie resztki, jakie mi zostały, tym samym mógł mi dać niezłego kopa. Powoli, jakby nie będąc do końca pewnym swojego postępowania, zbliżałem zapalonego od kilku minut papierosa i już miałem zaciągnąć się cudownie uspokajającym dymem.
-A chuj.. -szepnąłem i wyrzuciłem to cholerstwo za krawędź.
Denerwowałem się. Z resztą prawie jak zawsze przed każdą, większą misja. Niby wiem, że jestem przygotowany o wiele lepiej niż poprzednio, niby wiem także, że mój umysł oraz ciało potrafią idealnie współpracować podczas zleceń, podczas wyrzutu adrenaliny.. ale mam po prostu złe przeczucie.
Delikatnie uniosłem się na łokciach i spojrzałem centralnie na znajdujący się przede mną budynek, który to wyróżniał się swoim futurystycznym wyglądem oraz samą wielkością. Oczami wyobrazi widziałem już przewody wentylacyjne, czujniki ruchu oraz nieliczne kamery, które to znajdowały się na samym dole. Które jednym ruchem mogłem dezaktywować. Następnie powoli uniosłem się jeszcze kilka pięter wyżej, wczuwając się w klimat kolejnego włamania i tym razem morderstwa. Wziąłem głęboki wdech i chwyciwszy w ostatniej chwili swoją maskę, sturlałem się z szczytu trzydziesto piętrowego budynku. Moje ciało niemal od razu obróciło się w locie tak, że pikowałem niebezpiecznie głową w dół. Szybkim ruchem naciągnąłem prawą ręką na twarz maskę, po czym odliczając w głowie metry do końca tego lotu, czekałem na odpowiednią chwilę. W moich żyłach nieśpiesznie pojawiała się adrenalina, od której zaczynałem być powoli uzależnionym. No bo ty chyba nie jest normalne, że specjalnie zwlekam z wystrzeleniem sieci, aby tylko poczuć jej efekty na swoim ciele?
W końcu, gdy znalazłem się niemalże dwa metry od jednej z bocznych, jeszcze okrytych mrokiem ulic, wystrzeliłem swoją autorską pajęczynę i ratując się przed rychłą śmiercią, ponownie wzniosłem się do góry.
-Było blisko. -szepnąłem, gdy tylko poczułem, jak jeden z większych kamieni ociera się o mój pośladek.
Nie wystraszyłem się bardziej, o nie. Moje podniecenie całą tą sytuacją wzrosło do takiego poziomu, że miałem ochotę wtargnąć do jakiegoś pierwszego lepszego banku i upozorować włamanie, byleby tylko z kimś się pobić. Byle by kogoś zabić, przelać krew, ukatrupić. Chciałem tego, jak mało czego w tej chwili, jednak na przyjemności będzie jeszcze czas. Teraz trzeba wykonać misję i zarobić kasę na kolejne, niepotrzebne do niczego pierdołki.
Tak więc unikając większych zgromadzeń ludzi oraz tych najbardziej oświetlonych miejsc, podróżowałem do znanego tutaj wszystkim Stark Tower. Nocne powietrze pomimo ciepłej pory roku było wyjątkowo rześkie i cuciło moje, jak zwykle nie za dobrze wyspane ciało.
-Dlatego wolę pracować w chłodzie. -powiedziałem sam do siebie, a dopiero po chwili dotarło do mnie, że kończę swoje myśli na głos. -Chyba czas wybrać się do dobrego psychologa.
Tak szybko, jak te słowa opuściły moje usta, tak szybko prychnąłem pod nosem. Psycholog.. niby osoba, która powinna mi pomóc poukładać to całe bagno, zwane potocznie moim życiem, pomóc zasklepić stare rany i nauczyć się żyć z bliznami zwanymi przeszłością.. ale tak naprawdę brała tylko pieniądze za głupią godzinę nic nie wnoszącej rozmowy. Zdecydowanie bardziej wolałbym porozmawiać z podobną do mnie osobą, która szczerze i od serca poradziłaby mi.. ale to niemożliwe. Jedyną osobą, która przeszła prawie że to, co ja, osoby z projektu Winter Solidier. Ale tylko prawie.. bo to projekt RadioSpider miał być tą jego nową, lepszą i bardziej zabójczą wersją. Jednak nikt poza mną nie przeżył.
Leżałem spokojnie na białym fotelu, a w moich malutkich, poranionych przez ciągłe walki dłoniach znajdował się stary oraz dziurawy miś, któremu to brakowało jednego, brązowego oka. Materiał, z którego go uszyto był wyjątkowo szorstki i nieprzyjemny, ale nie przeszkadzało mi to. On był tutaj moim jedynym przyjacielem. Jedyną osobą, która mnie nie skrzywdziła.
-Jak się masz, 367? -zapytał mnie delikatnym tonem mężczyzna, który dopiero co przed sekundą się tutaj pojawił.
Spojrzałem na niego, ledwo co rozumiejąc słowa, które wypowiadał. Przeważnie ludzie tylko przychodzili, wstrzykiwali mi coś i wychodzili. Moim zadaniem było słuchać ich rozkazów, a nie odpowiadać na pytania. Dziwne.
-Pytam, jak się masz? -powtórzył pytanie bardziej dobitnie.
Uważnie śledziłem jego poczynania, bo mój wzrok wychwytywał nawet najmniejsze szczegóły. W końcu mężczyzna widocznie zniecierpliwiony brakiem odpowiedzi z mojej strony, przykucnął przy moim fotelu.
-367? -zapytał, machając mi dłonią przed twarzą.
Szybko pokręciłem głową, chcąc jakoś w ten sposób oddalić od siebie to wspomnienie. Nie potrzebuje go. Muszę..
Odłożyłem misia obok siebie i słodko uśmiechnąłem się do mężczyzny, który to trzymał ogromną strzykawkę w prawej dłoni.
.. skupić się..
Zerknął na mnie z diabelnymi iskierkami w oczach, po czym jak gdy nigdy nic, pstryknął delikatnie palcem w plastik, który otaczał czerwonoczarną substancję.
.. na..
-Skoro nie chcesz współpracować.. -szepnął, a jego głos nabrał głębszej, groźniejszej nuty. -.. to dołączysz do swoich przyjaciół na cmentarzu.
.. swoim zadaniu.
Nim zdążyłem jakkolwiek zareagować, to ubrany w lekarski kitel mężczyzna chwycił mnie mocno za poranione przedramię i bez żadnych skrupułów wstrzyknął całą zawartość strzykawki. Momentalnie poczułem, jak moje żyły pali jakaś.. chyba żrąca substancja. Czułem, jak ona rozprzestrzenia się po całym moim ciele, wypalając nerwy i doszczętnie mnie osłabiając. Chciałem krzyczeć, błagać go o pomoc, ale z moich ust nie wydobywał się żaden dźwięk. Nie wiedzieć kiedy moje powieki zrobiły się ciężkie, a ciało jakby z gumy. Obraz powoli rozmazywał się, a ja przeniosłem się do czarnej pustki, w której panował tylko palący..
.. ból. Koszmarny ból, roztrzaskany prawy bark i najprawdopodobniej złamany nos, a wszystko to przez to, że akurat teraz jebane wspomnienie postanowiło mnie nawiedzić. Niczym ludzie z laboratorium, żołnierze z bazy.. niczym wszyscy ci źli ludzie, których znałem od urodzenia.. moje własne wspomnienie.. nawet ono potrafiło mnie skrzywdzić.
Powoli, nie kontrolując swoich ruchów, zacząłem spadać ze ściany jednego z bloków, w które podczas niekontaktowania z rzeczywistością uderzyłem, zostawiając na nim krwawy ślad jako znak, że tu byłem. W końcu jednak, po jakiś czterech minutach moje stopy w końcu dotknęły chłodnej ziemi. Na twarz mimowolnie wpłynął mi uśmiech, bo wiedziałem, że nikt mi tutaj nie zagraża. Wiedziałem, że nawet teraz, kiedy jestem ranny, odsłonięty, że zza rogu nie wyjdzie nagle mężczyzna, który będzie na mnie eksperymentował, szkolił, strzelał.. katował. Wiedziałem, że nawet będąc w jednej z najciemniejszych i najbardziej obskurnych uliczek Nowego Yorku, byłem bezpieczny.
Spojrzałem w górę, prosto w okno jednego z mieszkań i na starym, wiszącym na ścianie zegarze dostrzegłem, że jest dopiero pięć po dwunastej. Westchnąłem głośno i wiedząc, że nie mogę rozpamiętywać tego, co było, złapałem się za bark i siłą go nastawiłem. W cichej uliczce nagle można było usłyszeć nieprzyjemny dźwięk nastawianych kości, głuchy jęk, a następnie szum wystrzeliwanej sieci. W końcu nie mogę przełożyć zadania tylko dlatego, że z rozpędu wpadłem na głupią ścianę. Co z tego, że to prędkość prawie siedemdziesięciu kilometrów na godzinę.. jestem zahartowany na o wiele większy ból.
Tak więc ponownie wzbiłem się w powietrze i tym razem bez przeszkód pokonałem ostatnie trzy dzielące mnie od Stark Tower alejki. Po drodze wziąłem kilkanaście uspokajających wdechów, by stłumić niepotrzebne mi do życia wspomnienie sprzed ponad szesnastu lat.
W końcu dotarłem do znajdującej się na tyłach budynku, okrytej mrokiem i potwornym smrodem klatki wentylacyjnej. Była ona na drugim piętrze, więc bez problemu wskoczyłem tam i podobnie, jak wczorajszej nocy, odkręciłem nożami śrubki, po czym wszedłem do środka.
Wszystkie alarmy dezaktywowane.
Wszystkie kamery zapętlone.
Wszystkie zakamarki znajome.
Ruszyłem sprintem przez wąską wentylację, unikając po drodze zastawionych pułapek na szczury i wszelkich rozsypanych oraz żrących substancji. Wiedziałem, że tym razem muszę podejść wroga od innej strony, bo w końcu nie wiem, czy już coś podejrzewają, czy też nie.
-Cel znajduje się na poziomie dwudziestym trzecim. -oznajmiła mi Karen, tym samym dając znać, że przenieśli go.
Może uwierzyli w to, że ktoś tam był? Może znaleźli tego ochroniarza w schowku? A może jednak odkryli dziurę w szybie?
Nie znałem odpowiedzi na te pytania, ale już teraz wiedziałem, że to nie będzie bułka z masłem.. i wbrew pozorom, bardzo mnie to cieszyło. W końcu będę mógł bez wyrzutów sumienia poderżnąć więcej niż jednej osobie gardło. Jednak najpierw muszę tam dotrzeć. Niezauważony.
Po jakiś dziesięciu minutach spokojnej oraz cichej wspinaczki, znalazłem się na interesującym mnie piętrze. Mój umysł pracował teraz na wysokich obrotach, przetwarzając każdy bodziec, który do niego docierał. Ktoś je kanapkę w kuchni, ktoś ogląda telewizję i strasznie wierci się na kanapie. Jakaś kobieta z nieznanym mi mężczyzną głośno się kłócili o galę, a po drugiej stronie tego hałasu ktoś głośno chrapał. Wziąłem głęboki wdech i wyjrzałem przez kratki. Po mojej lewej stronie paliły się światła i to właśnie stamtąd dochodziły głośne, raniące moje uszy dźwięki.
Avengersi.
Zmrużyłem oczy, jednocześnie analizując, czy mam z nimi jakiekolwiek szanse przy ewentualnym starciu.. i są tylko dwie opcje - albo zdołałbym spieprzyć, albo pozbawić przytomności połowę z nich i zostać jednocześnie pojamanym przez resztę. Nie podobały mi się obie opcje, bo z jednej strony nienawidzę uciekania, a z drugiej nie chcę dać się złapać. Z dwojga złego.. plama na dumnie w postaci ucieczki nie jest taka zła.
Natomiast po mojej prawej stronie znajdował się ogarnięty w mroku korytarz, na którym co około metra stali znajomi mi strażnicy. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem, że nie mają na sobie żadnych okularów czy gogli, które mogłyby działać na podczerwień i wykryć mnie na suficie. Jednak nie chcę ryzykować i powoli wycofałem się w głąb, po czym ruszyłem w stronę pokoju z moją najpewniej śpiącą ofiarą. Przeszedłem parę dodatkowych metrów i na oko powinno tu być jakieś.. nie wiem kratka.. ale niczego nie widziałem.
-Karen, wyświetl mi mapę. -szepnąłem, bo coś mi się tutaj nie zgadzało.
AI niemal od razu pokazała mi całą mapę z kanałami wentylacyjnymi. Moje oczy latały w te i we w te, aż w końcu znalazłem to, co chciałem. A raczej odkryłem, że tego nie ma. Ten cholerny pokój jest pozbawiony kratki! Cholera!
Wkurzony do granic możliwości, wróciłem do najbliżej znajdującej się kratki i bez namysłu zacząłem ją odkręcać. Działając jak w jakimś amoku, złapałem ją pewnym chwytem, odciągnąłem i wyszedłem. Następnie siedząc na ścianie w półmroku, zamontowałem ją z powrotem i czmychnąłem w kąt. Teraz trzeba obserwować i czekać, nie ważne, ile by to trwało.
Dopiero po spędzonych na tym suficie, przeraźliwie nudnych dwóch godzinach, nastąpiła zmiana uzbrojonych po zęby wartowników. Avengersi nadal siedzieli w salonie i tym razem już na spokojnie dyskutowali o czymś mało istotnym, a oni po cichu oraz nie zapalając światła, zniknęli za rogiem.
To była moja chwila.
Dyskretnie ruszyłem w stronę drzwi i tylko dotykając stopami sufitu, spuściłem się w dół. Mając oczy dookoła głowy, złapałem za klamkę i najszybciej, jak tylko potrafiłem, wszedłem do środka. Zamknąwszy cichutko za sobą drzwi, zeskoczyłem z podwyższanego sufitu i bezszelestnie lądując na podłodze, zamarłem w bezruchu. Zamknąłem oczy i skupiłem się na wyłapywaniu poszczególnych, ale i interesujących mnie dźwięków. Nikt z Avengersów nawet się nie ruszył, ale słyszałem jakieś ociężałe kroki najprawdopodobniej kierujących się w stronę drzwi strażników. Niemal od razu poczułem delikatne wibracje, które wydobywały się z okolicy karku i przeszywający ból głowy. Idą tu. Błyskawicznie stanąłem za drzwiami i przylgnąłem do okrytej w mroku ściany. W tym samym momencie drzwi otworzyły się, a strażnik z pomocą cholernie mocnej latarki, zajrzał do środka. Omiótł wzrokiem łóżko mojej ofiary oraz okolice, po czym cichutko zamykając drzwi, wycofał się.
Wypuściłem z płuc powietrze, które zalegało tam przez ten czas, po czym nie patyczkując się za długo, hardym krokiem ruszyłem w stronę świadka. Jego wątłe ciało okrywała granatowa kołdra w księżyce oraz gwiazdy, a głowa spoczywała na dużej poduszce, która była do kompletu. Niczym lew, który czai się na śpiącą gazelę, podszedłem bliżej do niego i delikatnie nachyliłem się. Dzięki wyostrzonym zmysłom doskonale czułem na swoim policzku jego oddech, nawet z ponad pół metra, słyszałem bicie jego serca oraz widziałem jego twarz. Twarz, która pogrążona była w głębokim śnie i wydawać by się mogło, że jest spokojna. Jednak na moje oko jego mocno zarysowana szczęka drgała niepewnie, a oczy z długimi rzęsami mrugały, zupełnie jakby chciały się za chwilę otworzyć. Mój wzrok wylądował na jego czarnych, jak smoła włosach, które po chwili czule dotknąłem.
-Spokojnie, zrobię to szybko i bezboleśnie. -szepnąłem przeraźliwie spokojnym głosem.
Nie zwracając uwagi na pozostałe bodźce, które podsyłał mi pajęczy zmysł, wyciągnąłem znajdującą się na plecach katanę. Z zimną krwią oraz sercem bijącym zaledwie sześćdziesiąt cztery razy na minutę, zamachnąłem się i precyzyjnym ruchem pozbawiłem jego ciała głowy. Ze stoickim spokojem patrzyłem, jak jego krew wypływa z tętnic oraz żył, barwiąc białe prześcieradło szkarłatną czerwienią. Wziąłem głęboki wdech, a do moich nozdrzy dotarł znajomy mi, metaliczny zapach. Uśmiechnąłem się psychopatycznie, po czym zrobiłem krok w tył.
I w tym samym momencie w całej wierzy rozległ się przeraźliwie głośny alarm.
~2232~
A więc po tygodniu witam Was z kontynuacją xD Co prawda przerwałam w najlepszym momencie, no ale kiedyś musiałam ^^ aczkolwiek postaram się wstawić ciąg dalszy jeszcze w tym tygodniu ;*
Mam nadzieję, że rozdział podobał Wam się oraz jesteście zdrowi <3
Do następnego, Kochani <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro