Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział. 6

Mam mały poślizg czasowy ze względu na nadmiar pracy. Obiecany na 6 lipca rozdział dostajecie dopiero dzisiaj.

Każda ilość motywujących komentarzy mile widziana :)

Błędy teoretycznie przejrzane...


***

Szeryf Stilinski był w śpiączce od tygodnia i nic nie wskazywało na to, aby jego stan miał ulec szybkiej poprawie. Początkowo Stiles bronił się zaciekle zarówno przed opuszczeniem szpitala, jak i przed powiadomieniem Jacksona o tym co stało się Johnowi. Kilka dni Isaac, mógł mu odpuścić, bo rozumiał, że Stilinski nie chciał psuć wakacji swojemu chłopakowi. Jednak, gdy usłyszeli, że szeryf najprawdopodobniej wyląduje na oddziale długoterminowej opieki, Stiles dostał takiego ataku paniki, że stracił przytomność.

Melissa zadbała o to, aby położyć go na dwadzieścia cztery godziny na obserwacji, pod pretekstem wstrząśnienia mózgu, które było efektem spotkania twardej, szpitalnej podłogi z zakutym łbem Stilesa. Te kilka godzin, które Stilinski spędził pod wpływem środków uspakajających, dało Isaacowi możliwość dokładnego przemyślenia dostępnych rozwiązań. Prawda była taka, że kilka dni koczowania w szpitalu wykańczało mu kręgosłup i psychikę. Nigdy nie przepadał za jasnymi światłami i zapachem środków dezynfekujących, bo kojarzyło mu się dosyć jednoznacznie ze śmiercią mamy.

Musiał jakoś przekonać Stilinskiego, żeby czasem wracał do domu, przynajmniej na noce. Pojęcia nie miał jak, bo Stiles zbywał wszystkie jego argumenty milczeniem, albo machnięciem ręki. Nie raz i nie dwa, kazał też Laheyowi spadać. W ten sposób Isaac spędził dwie noce na kanapie Stilinskich. Przespał łącznie może z pięć godzin, bo większość czasu zastanawiał się nad tym, co też działo się w szpitalu podczas jego nieobecności. Bał się, że szeryfowi się pogorszy, kiedy Stiles będzie tam sam. Zdawał sobie sprawę, że przesadzał, bo oprócz niego, Stilinski miał przecież innych przyjaciół: Scotta i jego młodszego kuzyna Liama, Lydię, Parrisha, a Kira dzwoniła średnio trzy razy na dobę...

Stiles nie odpychał ich w ostentacyjny sposób, a jednak Isaac miał wrażenie, że jego dopuszczał bliżej. Nie nosił przy nim maski sztucznego opanowania, ani nie wstydził się zalać łzami, czy wybuchnąć złością, która najczęściej objawiała się potokiem wyzwisk pod adresem Donovana i kopaniem w otaczające szpital sosny.

Na ten tydzień, wziął wolne w pracy, ale po niedzieli musiał brać co najmniej ośmiogodzinne zmiany, jeśli chciał odłożyć nieco kasy na kolejny rok. A nie wyobrażał sobie zostawienia Stilesa samego na tyle czasu. Ten kretyn gotów był nie jeść, nie spać i nawet nie chodzić do toalety, kiedy pogrążał się w jakimś dziwnym stanie zawieszenia. Potrafił godzinami wgapiać się w nieruchome ciało szeryfa bez wypowiedzenia choćby jednego zdania.

— Wystraszyłem cię, co nie? — wycharczał Stilinski. Isaac zamrugał kilka razy i dopiero wtedy zorientował się, że przyjaciel wygląda na przytomniejszego, niż przez kilka ostatnich dni.

— Tak — mruknął, bo nie widział sensu w zaprzeczaniu oczywistościom — Musisz zadzwonić do Jacksona, albo ja to zrobię — poinformował go — Naiwnie sądziłem, że potrzebujesz jedynie kilka dni, aby znów zacząć zachowywać się racjonalnie, ale ty... kompletnie odleciałeś Stiles.

— Wiem. A dziwisz mi się? — jakimś cudem Stiles potrafił zabrzmieć wrogo i jednocześnie wyglądać na pełnego skruchy. — I nie musisz wzywać na pomoc Jacksona — zapewnił — Sam to zrobię, tylko...

— Stilinski.

— Może już z domu, okay? — dokończył Stiles

— Dlaczego?

— Bo nie chcę brzmieć jak... definicja załamania nerwowego — przyznał — Wykąpie się i zjem coś, co nie będzie zimną kanapką ze szpitalnego bufetu i może wróci mi choć trochę chęci do życia.

— Codziennie starałem się, przekonać cię do wyjścia ze szpitala!

— W końcu zdecydowałem się ciebie posłuchać — prychnął Stilinski, powoli podnosząc się z łóżka. Stanął na podłodze, zatoczył się i klepnął z powrotem na tyłek. — Ow, wow — jęknął — samoloty. Dużo samolotów, kręcących beczki w powietrzu — oznajmił, lekko zdławionym głosem — Cokolwiek mi dali było niezłe — zawyrokował

— Możliwe — odpowiedział z krzywym uśmieszkiem — Nie jestem aż tak... głupi, żeby plątać się pani McCall pod nogami, kiedy ta jest na tyle wkurzona i wystraszona, aby zacząć przeklinać w miejscu publicznym.

— No i fajnie — westchnął Stiles — Zapewne czeka mnie jeszcze solidny opieprz, zanim pójdziemy do domu.

Zastanawiał się, czy to jedynie jego urojenia, czy Stiles naprawdę powiedział: "do domu" jakby miał na myśli coś więcej niż tylko budynek, w którym chwilowo obaj mieszkają. Dom od dawna nie kojarzył mu się z bezpiecznym i spokojnym miejscem, do którego zwyczajnie przynależał. Szkoła nie była do końca jego zbawieniem, bo zazwyczaj miał dosyć słuchania o "poważnych problemach" swoich znajomych. Zresztą ich samych czasami też z trudem znosił.

Tymczasem okazało się, że przynajmniej dwóch jego kumpli wcale nie miało takiego łatwego życia, jak zawsze mu się wydawało. I dzięki temu rozumieli go lepiej niż jakikolwiek inny człowiek na Ziemi. Wreszcie nie czuł się taki wyróżniony przez życie. Wstyd przyznać, ale od jakiegoś czasu myślał tylko o tym jak ma zjebane życie, oraz że problemy innych ludzi bledną w porównaniu do jego własnych.

***
Jeden telefon do Jacksona Whittemora później, Stiles niemal wrócił do pełni swoich możliwości. Przynajmniej jeśli chodzi o werbalne okazywanie niezadowolenia, chociaż na tym etapie to już raczej wkurwienie, ale Isaac nie był gościem, który czepiałby się takich szczegółów.

— Poważnie, jak on mi czasem działa na nerwy — warknął Stilinski, zawzięcie mieszając sałatkę jarzynową. Isaac bał się, że oberwie łyżką, jeśli zwróci mu uwagę, że zrobił warzywne purée. — Obraził się, że nie powiedziałem mu od razu! I bądź tu człowieku dobry i chciej, żeby twój chłopak miał te swoje wymarzone wakacje z rodzicami... I co dostajesz w zamian? Opieprz, trochę wrzeszczenia przez telefon a na koniec kilka zniewag w dobrym, starym, Whittemorowskim stylu...

— I?

— Zapewnienie, że będzie tak szybko jak to możliwe.

— To na co narzekasz? — zapytał Lahey — To Jackson, zdziwiłbym się gdyby nie był wściekły o to, że mu nie powiedziałeś.

— Wiesz... jakbym przewidział, że staruszek wywinie mi taki numer i zapadnie w śpiączkę, to nie zgrywałbym twardziela i zadzwonił z bekiem jeszcze tego samego dnia, w którym ojciec miał operację.

— Powiedziałeś mu to?

— Uhm.

— I co?

— Mamrotał coś o tym, że wie i tylko dlatego nie skopie mojego chudego tyłka, jak tylko wróci do Beacon Hills.

— Cóż... zdecydowanie brzmi, jak coś, co mógł powiedzieć Jackson.

***

Początkowo Isaac nie zauważał nic dziwnego w zachowaniu Jacksona. Może Whittemore mniej pilnował się z tym, czy ktoś dostrzegał, że dotyk, jaki dzielą ze Stilesem nie należał do tych czysto koleżeńskich. Czasami długo przypatrywał się Stilinskiemu, kiedy sądził, że nikt tego nie widzi, ale Lahey spędzał z nimi tyle czasu, że rejestrował tego typu zmiany niemal automatycznie.

Szczególnie że Stiles też przyjmował to zachowanie z marszu, jedynie czasem reagując niewielkim zdziwieniem na wyjątkowo ostentacyjny przejaw zaborczości ze strony Jacksona. Isaac podejrzewał, że Whittemore chciał pokazać w ten sposób, że był obok i Stiles mógł na niego liczyć, bez konieczności mówienia tego na głos.

Z czasem dotarło do niego, że Jackson najzwyczajniej w świecie był o niego zazdrosny. To wydawało się śmiesznie, bo w końcu Isaac przyjaźnił się z nimi oboma, a nie tylko ze Stilinskim. Uświadomienie sobie tego sprawiło, że przestał czuć się w ich towarzystwie tak swobodnie i naturalnie, jak do tej pory. Pilnował się, aby przypadkiem nie zrobić nic, co Whittemore mógłby uznać za flirtowanie.

Po kilku dniach był tym tak zmęczony, że zwyczajnie poprosił szefa o dodatkowe godziny. Nie brakowało mu do osiemnastki więcej niż półtora miesiąca, a i tak nikt ich nie sprawdzał zbyt dokładnie, więc Lahey spędzał na budowach po dwanaście, czasami czternaście godzin. Wracał do domu Stlinskich, który nie wydawał mu się dłużej odpowiednim dla niego miejscem. Jednak z braku innych możliwości, trwał tam, bo cokolwiek Jackson o nim myślał, zachowywał to dla siebie. Drugą opcją był powrót do domu, ale póki życie go naprawdę mocno nie przeciśnie, to Isaac nie zamierzał nawet tego rozważać.

Podwójne zmiany okazały się jego zbawieniem i zarazem przekleństwem. Odpowiadało mu to, że od szóstej rano do niemal dwudziestej harował na budowie, bo dzięki temu unikał swoich przyjaciół. Nawet jak wpadł na nich po powrocie, to miał doskonałą wymówkę w postaci brudu i zmęczenia, by szybko zwiać do łazienki, a potem do gościnnego pokoju. Tygodniowe wypłaty niemal trzykrotnie wzrosły w porównaniu do tych z roku szkolnego. W razie gdyby jego pomieszkiwanie u Stilinskich miało się niebawem skończyć, to pod koniec wakacji będzie go stać na wynajem jakiegoś pokoju w pobliżu liceum. We wrześniu skończy osiemnaście lat i żadne bezsensowne przepisy nie będą go już skazywały na męczenie się pod jednym dachem z ojcem.

Kłopot w tym, że po trzech tygodniach takiej harówki, czuł się wykończony i wypompowany z wszelkiej pozytywnej energii. Człowiek naprawdę szybko przyzwyczajał się do dobrego. On niestety nie był wyjątkiem i przywykł do tego, że miał dwie przyjazne osoby obok siebie. I teraz strasznie brakowało mu wspólnego spędzania czasu. Nie dość, że był zmęczony, to jeszcze mrukliwy i czepliwy. Kilku kumpli z budowy sugerowało mu wzięcie wolnego popołudnia, a jeszcze lepiej weekendu.

Od tygodnia przebudowywali opuszczoną szwalnię na dom dla jednego z Hale'ów. Lahey właściwie nie znał żadnego z nich, ale jakoś nie potrafił spojrzeć przychylnie na kogoś, kto potrzebował aż takiego metrażu. Na co jednemu facetowi ponad stumetrowy loft na piętrze i sala do ćwiczeń na parterze o podobnym rozmiarze?

— UWAŻAJ!!! — wrzasnął Barry gdzieś nad nim. Isaacowi zdążył jedynie zasłonić głowę rękami. Następnie poczuł uderzenie w kask, potem następne i... wszędzie wokół zapanowała ciemność.

— ... łyszysz mnie, dzieciaku? — zapytał ktoś nieco zdenerwowanym głosem. — Tak. Dobrze, otwórz oczy, ale nie próbuj się podnosić. — instruował — Oberwałeś kilkoma cegłami.

— Jesteś pewien, że nie całą ścianą? — wycharczał i spróbował rozchylić powieki. Wszędzie czuł pył. W nosie, ustach i z pewnością cały został przysypany tym cholerstwem. Odetchnął głębiej i rozkaszlał się na dobre.

— Co z tą karetką?! — zapytał obcy. Jego szef z pewnością wolałby nie ściągać sobie na głowę pogotowia. Jeszcze jakiś nadgorliwiec doda dwa do dwóch i zorientuje się, że Lahey pracuje więcej niż mu wolno.

— Nic mi nie jest — spróbował powiedzieć, ale nawet on słyszał, że nieco bełkotał. Cudownie, czyżby wstrząśnienia mózgu były ostatnio w modzie?

— ... wiedzieć, panie Hale — mówił gorączkowo jego szef — Isaac to świetny pracownik, a że brakuje mu kilka tygodni do osiemnastki... chciał sobie dorobić. — Lahey dzięki litościwemu losowi odpłynął na resztę tej fascynującej opowieści.

*

Kiedy ponownie otworzył oczy, przywitała go sterylna biel z niewielkimi akcentami niebieskiego. Z pewnością szpital, ale sala, w której leżał wyglądała lepiej niż jakakolwiek w Centrum Medycznym Beacon Hills.

— Obudziłeś się.

— Co za spostrzegawczość — prychnął, nie do końca panując nad filtrem słownym. Obwiniał wypadek, leki i zbyt duży wpływ Jacksona Whittemora na własne życie.

— Sarkazm, pięknie — westchnął głos, którego nijak nie mógł dopasować do odpowiedniej twarzy. A tak, zapewne należało utrzymać powieki otwarte... — Rozumiem, że czujesz się już odrobinę lepiej niż przez ostatnie osiemnaście godzin? — dopytał

— Ile?! — wykrztusił z trudem. Stiles na pewno wychodził z siebie, a Jackson planował jak go udusić we śnie za to, że śmiał przywłaszczyć sobie aż tyle uwagi jego cudownego chłopaka.

— Osiemnaście. — potwierdził facet beznamiętnie — Przez większość czasu nie było z tobą kontaktu, ewentualnie mamrotałeś do jakieś nonsensy albo chciałeś wypluć własny żołądek...

— Mój telefon? — zapytał

— Rozładowany do zera.

— Cholera. Jestem martwy... — szepnął

— Twój... ojciec nie wyglądał na zbytnio zmartwionego tym, co się stało — oznajmił nieznajomy — Wiem, bo sam po niego pojechałem, kiedy znajomy zapewnił, że nie umrzesz pod moją nieobecność.

— A gdzie ja właściwie jestem?

— W klinice Deatona.

— A on przypadkiem nie jest weterynarzem? — dopytał, mrużąc oczy

— Jest, ale... ja jestem ratownikiem medycznym, poza tym...

— ... mój szef nie chciał, żebym trafił do szpitala.

— Uwierz, że mojej rodzinie też nie spodobałoby się, gdyby w moim mieszkaniu zabito nastolatka, który w ogóle nie powinien pracować z takim sprzętem...

— Twoim mieszkaniu — powtórzył głucho — Jesteś...?

— Derek Hale — odparł

— Jeszcze tylko tego mi brakowało — westchnął, przymykając oczy — Jak duże mam kłopoty? — wolał nie tracić całej tygodniowej wypłaty jedynie dlatego, że miał pecha i zachlapał Hale'owi podłogę swoją krwią.

— Żadnych? — facet naprawdę brzmiał na zdziwionego. Na jakim on kurwa świecie żył?

— A mój szef?

— Wciąż remontuje mi mieszkanie, jeśli o to pytasz.

— A ja nadal mam tę robotę, czy...?

— Na pewno masz urlop zdrowotny! — prychnął Hale

— Drugi w tym roku — mruknął do siebie. Jak tak dalej pójdzie, to zostanie wylany szybciej, niż zdąży uwolnić się od nadgorliwej, podszytej wyrzutami sumienia i strachem o opinię publiczną, opieki Dereka Hale'a.


***

;)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro