16 - [Rose]
Poczułam ulgę, że Scorpius nie był na mnie zły. Rozumiał, że nie mogłam powiedzieć Ruthie, dokąd się wybieram, więc poczekałam, aż pójdzie z Pokoju Wspólnego. Podobno miała dawać korki z transmutacji jakiemuś trzecioklasiście, nie wiem. Jednak trochę mnie zasmucił fakt, że nie czekał. Nie mogłam go przecież winić (a przynajmniej tak sobie wmawiałam) bo ja sama też bym nie czekała. Doceniłam to, kiedy biegliśmy korytarzem Hogwartu, trzymając się za ręce. Tym razem nie kazał mi zamknąć oczu.
- To tutaj, Rosey - prawie położył głowę na moim ramieniu i wyszeptał mi do ucha. Przeszył mnie przyjemny dreszcz. - Moglibyśmy się spotykać od razu na miejscu, żeby... nie przykuwać dziwnych spojrzeń, łażąc tak po całym zamku - jego głos przestał być taki głęboki i (niechętnie przyznam) uwodzicielski). Mówił bardzo rzeczowo.
Staliśmy na siódmym piętrze, chyba tam, gdzie ostatnio. Za plecami miałam jakiś duży gobelin, wydawało mi się, że już kiedyś go widziałam.
- Nie ma tu żadnych drzwi. - zauważyłam. Miałam słaby głos, bo wciąż czułam ciepły oddech Scorpiusa na mojej szyi.
- Na razie - uśmiechnął się - Może tu pojawić się cokolwiek chcesz.
- Cokolwiek? - zawahałam się.
- To Pokój Przychodź-Wychodź, nazywany też Pokojem Życzeń Pojawia się wtedy, gdy czegoś potrzebujesz lub pragniesz. Wystarczy poprosić. Więc... czego byś chciała?
- Mam ci powiedzieć?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Słucham cię.
Wyszeptałam mu moje życzenie. Trochę się denerwowałam, że ktoś może tędy przechodzić i nas zobaczyć, ale odepchnęłam te obawy na bok, by zrobić miejsce na ekscytacje. Scorpius odsunął się ode mnie i odetchnęłam głębiej. Nie wiem, czy zauważył. Przeszedł trzy razy przed gołą ścianą w milczeniu. Stłumiłam okrzyk, gdy pojawiły się w niej gładkie, błyszczące drzwi ze srebrną gałką. Spojrzał na mnie zachęcająco i przekręciłam ją.
Zaparło mi dech. Miejsce było o wiele piękniejsze, niż sobie wyobraziłam i się spodziewałam. Kątem oka widziałam, że Scorpius też jest pod wrażeniem. Gwizdnął cicho na widok miejsca, o którym pomyślałam.
Wszędzie rosły drzewa, ale nie owocowe. Miały twarde, błyszczące pnie i ciemnozielone liście. Gałęzie rzucały cienie na miękką trawę. Było magicznie.
- Czemu kiedy ja o coś takiego prosiłem, pojawił się tamten sad? - zapytał Scorpius z wyrzutem.
- Tam też było ładnie - zauważyłam.
- Ale nie tak jak tu. - uśmiechnął się i złapał mnie za rękę.
Dwoma ruchami zrzuciłam tenisówki z nóg. Dzisiaj nie miałam rajstop do szkolnej spódnicy, bo jak na jesień było całkiem ciepło. Oczywiście w Pokoju Życzeń obowiązywały inne zasady pogody.
Trawa była bajecznie miękka. Zrobiłam kilka kroków uśmiechając się pod nosem. Pociągnęłam Scorpiusa za sobą, bo oczywiście nadal trzymał mnie za rękę.
- Jak się zorientujemy, kiedy będzie trzeba wracać? - zapytałam.
- Możemy nie wracać - obrócił mnie w swoją stronę - być tu razem. Zawsze.
Zaśmiałam się cicho. Taki był z niego głupek.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro