10 - [Rose]
Stałam plecami do wejścia, więc nie widziałam, gdy Scorpius się w nim pojawił. Dopiero po chwili uniosłam wzrok, by zobaczyć jego odbicie w oknie. Byłam pewna, że stał tam już długo, a co gorsza - gapił się na mnie. Zorientował się, że go zauważyłam i odchrząknął.
- Czy tym razem masz mi coś do pokazania, Malfoy? - łudziłam się, że mój chłodny ton zrewanżuje to, jak dziś na obronie przed czarną magią pozwoliłam sobie na zbyt wiele.
"Bądź obojętna," powtarzałam sobie, udając ton ojca w myślach. Ta, problem polegał na tym, że przy nim nie potrafiłam być obojętna. Zapominałam o Rose, którą szlifowałam i pielęgnowałam przez lata, Rose, którą chciałam być, ale nie mogłam. Stawałam się kimś zupełnie innym.
- Nie, Weasley - Niby mój ton go nie uraził, ale jednak. - Możemy iść tam, gdzie wcześniej - dodał ostrożniej.
Odwróciłam się - och, Merlinie, czy jego nos zawsze wyglądał, jakby był wyrzeźbiony w marmurze przez Michała Anioła? - i powiedziałam:
- Jasne.
Znowu kazał mi zamknąć oczy, ale nie złapał mnie za dłoń, tylko za ramię. Trochę szkoda, ale nie do końca. Przeprowadził mnie przez drzwi, lekko muskając palcami moje plecy, a ja żałowałam, że koszula od szkolnego mundurka nie jest cieńsza i uderzyło mnie ciepłe, świerze powietrze.
Zupełnie nie byliśmy tam, gdzie wczoraj.
To miejsce wydawało się oddalone od Hogwartu o setki mil, mimo całej swojej magii. Wchodząc tu, byłam pewna, że na zewnątrz jest temperatura na minusie i straszna ulewa. W sadzie, w którym właśnie byliśmy, słońce malowniczo przenikało przez liście.
- O jeju, tu jest...
- Magicznie - dokończył Scorpius z zadowolonym uśmiechem i rękami w kieszeniach. Zamknął drzwi osadzone w pokrytym bluszczem murze, czyli ścianie zupełnie niepodobnej do tych hogwartowskich. Podeszłam do najbliższej jabłoni. Miała gładką korę i rodziła największe, najczerwieńsze owoce, jakie w życiu widziałam.
- Mogę? - zapytałam.
- Oczywiście. Wszystko tu jest twoje.
Wyciągnęłam dłoń po jabłko, ale, ku mojemu zaskoczeniu, samo spadło mi w dłoń. Uśmiechnęłam się do mojego odbicia w błyszczącej, śliskiej skórce. Zanim ugryzłam, zobaczyłam kątem oka, jak Scorpius zdejmuje sweter. Kawałek koszuli powędrował za nim do góry, pokazując moim wytrzeszczonym oczom sporą część mięśni brzucha godnych gracza quidditch'a. Jak, u licha, piętnastolatek mógł takie mieć? Nie, żebym nie widziała kaloryfera Jamesa, Freda czy Teddy'ego, ale oni wszyscy byli dorośli!
- Ciepło tu - wyjaśnił Scorpius. Cholera, chyba widział, że się gapię. Mruknęłam coś w odpowiedzi i udałam, że oddaję się dokładnym oględzinom jabłka. Ugryzłam je. Miało najlepszy jabłkowy smak na ziemii i pomyślałam, że chyba nawet wielki blok czekolady karmelowej z Miodowego Królestwa nie smakuje tak dobrze, jak ten owoc.
- O, Merlinie - westchnęłam cicho.
- Aż takie dobre? - Scorpius wydawał się rozbawiony.
Pokiwałam ochoczo głową, bo buzię miałam pełną. Obserwowałam, jak wyciąga dłoń po następne jabłko i uśmiecha się, gdy samo spada z drzewa.
- Niebo - ocenił po pierwszym kęsie.
- Mówiłam! - wyrzuciłam ogryzek i oblizałam palce, po czym kolejny owoc wylądował w mojej garści.
Siedzieliśmy pod jabłonią z najlepszymi jabłkami pod słońcem spadającymi prosto do rąk. Zgubiłam się w liczeniu, ile zjadłam.
- Dzięki - powiedziałam nagle.
- Za co? - zdziwił się. Wcale nie byliśmy tak daleko od siebie.
- No... za wszystko. Jeszcze nikt mnie nie zabrał do takiego miejsca... - "...na randkę". To nie była randka!
- Nie ma za co - uśmiechnął się. - Z tobą tu jest fajniej.
Ze mną!? O kurde. Zupełnie się tego nie spodziewałam. Chciałam coś odpowiedzieć, na przykład "dzięki" albo "z tobą też", ale zamiast tego go pocałowałam.
Pocałowałam go.
Zdałam sobie sprawę z tego, co robię, dopiero wtedy, gdy przyciągnął mnie bliżej. To może być głupie, ale nigdy wcześniej się nie całowałam. Chodziłam na randki, ale, kurczę, nie spodziewałam się, że będzie tak dobrze.
"Bądź obojętna"
"Nie spoufalaj się za bardzo ze Ślizgonami"
"Jesteśmy z ciebie tacy dumni"
O cholera.
Odepchnęłam go i przez całą sekundę patrzyłam z przerażeniem na jego zaskoczoną twarz. Nie, nie, nie, nie. Wstałam z miękkiej trawy i wybiegłam na korytarz. W drodze do Pokoju Wspólnego poprawiłam warkocza, którego mi rozplątał i ignorowałam wołanie, które ustało dopiero wtedy, gdy siedziałam w sypialni, zapakowana w pozornie bezpieczną kołdrę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro