1 - [Scorpius]
Z żądzą mordu w oczach spojrzałem na pierwszoroczniaków, którzy biegając po korytarzu niedaleko lochów wytrącili mi kilka podręczników z rąk.
- Znowu! My tak nie biegaliśmy gdzie popadnie, gdy byliśmy na pierwszym roku - westchnąłem i jednym ruchem ręki podniosłem książki.
- Chyba cię trochę pamięć zawodzi - parsknął Matt, mój najlepszy przyjaciel, który po prostu uwielbiał robić mi na przekór, ale i tak był niezastąpiony.
- Przeszkadzasz mi narzekać, Zabini - westchnąłem i przeczesałem palcami platynowe włosy.
- Wiem - wyszczerzył zęby.
Czy wspominałem już, że był strasznie irytujący?
Popchnąłem drzwi, a raczej drzwiska - jest takie słowo? - do Wielkiej Sali, ale widocznie ktoś też chciał to chciał to zrobić. W rezultacie stanąłem bladą twarzą w piegowatą twarz z pewną rudą osóbką, której krótkie włosy były niemal tak czerwone jak krawat. Miały też jaśniejsze, pomarańczowozłote pasemka, więc pasowały idealnie materiału. Przez chwilę na twarzy dziewczyny widoczna była ta serdeczność, którą okazywała wszystkim [czytaj: wszystkim oprócz Ślizgonów], ale na mój widok po prostu rozdziawiła buzię i wybałuszyła oczy. Spodziewałem się raczej chłodnego podziękowania za otworzenie drzwi, bo, nie chwaląc się, prawdziwy ze mnie dżentelmen, ale ona po prostu zaniemówiła.
Uśmiechnąłem się zawadiacko (a przynajmniej tak miało wyjść) i otworzyłem wrota szerzej, przepuszczając Gryfonkę przodem. Natychmiast przybrała maskę nie-rozmawiam-ze-śmierciożercami i odeszła, zgrabnie stawiając swoje drobne stópki.
- Niezła - wydał werdykt Matt, kiedy zniknęła na schodach.
- To Rose Weasley - przypomniałem. - Nie masz u niej szans.
- Weasley'ówna? - zdziwił się. - Wyładniała.
Powstrzymałem śmiech. Tylko nie zwracający żadnej uwagi na nikogo z Gryffindoru Matt mógł zauważyć urodę dziewczyny z owego domu dopiero trzy tygodnie po wakacjach. Dla mnie Rose zawsze była "niezła", jak to określił mój przyjaciel, ale to już szczegół.
- Poza tym - uzupełniłem moją wcześniejszą wypowiedź. - Masz Prawie Dziewczynę.
Prawie Dziewczyna, znana też jako Daphne McDougal, była Ślizgonką z naszego rocznika. W jej przydomku, który sam wymyśliłem i, niestety, tylko ja używałem, bynajmniej nie chodziło o to, że nie była dziewczyną. Merlinie, ona była nią na cały regulator. Tylko po prostu nie była Dziewczyną Matt'a.
- Nie rozumiem, dlaczego dodajesz to "Prawie" - obruszył się Zabini. - Chodzimy ze sobą i tyle!
Błagam, nie każcie mi wprowadzać się w ich skomplikowaną relację, nawet ja się w tym gubię.
- Hej, Daphne - zaświergotał Matt, kiedy podeszliśmy do stołu.
- Cześć - odpowiedziała z uśmiechem.
Dalej nie słuchałem, bo moje czujniki kawy wykryły duże stężenie płynnej ambrozji niecały metr ode mnie.
- Daph, podasz mi dzbanek? - zapytałem. - Dzięki.
Szczerzyłem się jak wariat do kubka pełnego ciemnobrązowego płynu. Po prostu cudo! Nalewając sobie mleka kątem oka zobaczyłem, jak Matt odstawia na stół swój zdradziecki sok pomarańczowy.
- Jak ty możesz to pić?! - zapytaliśmy jednocześnie i wybuchnęliśmy śmiechem.
Daphne patrzyła na nas jak na wariatów, ale też się uśmiechnęła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro