Rozdział 4
— To tak boli. Boli mnie Lou! Dlaczego oni mi to muszą robić...
— Musisz być silny, Harry. Obiecuję Ci, to minie. Nikt więcej Cię nie tknie, słyszysz?
Przetarł zakrwawioną twarz kędzierzawego kolejny raz i ścisnął jego dłoń czule, przykładając do ust. Serce mu pękło, gdy widział spływające łzy po policzkach chłopaka. Znowu nie zdążył go w żaden sposób obronić. Spóźnił się o parę minut zanim mógł obronić Stylesa przed napastnikami. Mieli spotkać się jak zawsze w parku jednak tamci postanowili pokrzyżować im plany, kolejny raz mszcząc się na Harrym z błahego powodu. Co tym razem? Bo miał pomalowane paznokcie? Czy naprawdę to było powodem dla którego mogli brutalnie pobić chłopaka?
Louis widział jedynie twarz jednego z nich, gdy w popłochu zaczęli uciekać. Miał na policzku dziwne znamię, ale więcej się im nie przyglądał. I tak mieli kaptury na głowach.
To widok Harry'ego sprawił, że szatyn przestał racjonalnie myśleć.
19-latek leżał skulony na ziemi, jęcząc i skręcając się z bólu, dlatego to właśnie jemu chciał jak najszybciej pomóc. Czuł jak ręce mu się pocą z nerwów, gdy po odwróceniu jego głowy zauważył krwawiący łuk brwiowy oraz usta Loczka. Jego Loczka.
— Musimy jechać do szpitala... Zadzwonię po karetkę. Harry, krwawisz.
— Moja mama... Lou, nie rób tego! Ona i tak jest na mnie zła...
— Mam gdzieś to, co sobie pomyślą. Obiecuję Ci, że będziesz bezpieczny, kochanie. Nic nie stanie między Tobą a mną. Nawet bogowie nad nami nie mogą nas rozdzielić...
***
Cholerne wspomnienia nawiedziły kolejny raz jego umysł gdy w amoku prowadził samochód. Nie był nawet świadomy tego, ile razy przejechał na czerwonym świetle. Nie rozumiał dlaczego to wszystko go nachodziło w nieodpowiednim momencie. Dlaczego teraz musiał myśleć o tym dupku, kiedy jego własna córka była w szpitalu?! Co było z nim nie tak?
Z piskiem opon zajechał na parking szpitala dziecięcego do którego trafiła Mia. Nie wiedział co się wydarzyło, nie wiedział co się stało małej Tomlinson. Jego siostra była zapłakana i jedynie to zdołał zrozumieć. Wpadł do szpitala i nie przejmując się dość długą kolejką na izbie przyjęć, dostał się do okienka wywołując lawinę niezadowolenia wśród rodziców innych dzieci.
— Mia Tomlinson, lat 4, przyjechała tutaj do szpitala. Jestem jej ojcem. Jestem Louis Tomlinson… — mówił chaotycznie, starając się łapać oddech między słowami. Na szczęście kobieta za szybą rozumiała jego słowa.
— Ach, tak, proszę udać się prosto, a później na lewo. Musi pan poczekać na doktora Malika.
Szatyn skinął głową i jak najszybciej udał się we wskazanym kierunku. Czuł żal do siebie że nie mógł zapewnić bezpieczeństwa swojej córce. A przecież była pod dobrą opieką, więc co mogło pójść źle? Czy naprawdę był aż tak słabym ojcem?
Gdy tylko dotarł na wskazany korytarz przez rejestratorkę medyczną zobaczył zapłakaną Mię na kolanach Fizzy oraz nieznanego mężczyznę, który również miał zmartwioną minę i chodził nerwowo po korytarzu.
Dziewczynka na widok ojca wyciągnęła rączki i chciała wstać, jednak szatynka przytrzymała ją aby ta uważała na swoją nogę.
— Mia, nie możesz teraz wstać…
— Tato!
— Już jestem skarbie. I nie zostawię Cię. Przepraszam, bardzo przepraszam.
Wyszeptał łamliwym głosem, po czym ucałował czule mokre policzki dziecka. Fizzy westchnęła cicho i spojrzała na stojącego obok mężczyznę, po czym na brata, który gładził czule dłoń swojej córki.
— Co się stało? Fizzy, wyjaśnij mi to. — starał się brzmieć spokojnie. I o ile miał łagodny ton głosu, tak jego błękitne oczy aż pociemniały ze złości, co zdradzało zdenerwowanie.
— Myślę, że to ja powinienem panu wszystko wyjaśnić. — wyszeptał niepewnie mężczyzna. Louis dopiero w tym momencie uraczył go swoim spojrzeniem, po czym wstał z kolan.
— Więc? Słucham. Co się stało mojej córce, że wylądowała w szpitalu?! — uniósł nieco zdenerwowany głos.
— Louis, proszę… — upomniała go Fizzy, ponieważ nie chciała by jej brat robił przedstawienie. Rozumiała jego gniew, ale nie chciała również stresować jeszcze bardziej Mii.
— Pracuję w policji, jestem aspirant Payne. — mężczyzna ukazał Louisowi plakietkę, jednak Tomlinson nadal był zdenerwowany — Proszę być spokojny, to ja przywiozłem pańską córkę do szpitala.
— Do rzeczy panie Payne!
— Mia była na placu zabaw wraz z pańskimi siostrami. Byłem tam wraz ze swoim siostrzeńcem, który bawił się również z innymi dziećmi, w tym z pańską córką. Niestety, po pewnym czasie między dziećmi wystąpiła drobna przepychanka i Mia niefortunnie upadła z wieżyczki Bardzo mi przykro, ale obiecuję pokryć wszelkie koszty leczenia.
— Słucham?! — Louis czuł jak traci nad sobą kontrolę. Naprawdę nie spodziewał się tego co usłyszał. Przeniósł wzrok na Fizzy, która jedynie potwierdziła tę wersję skinieniem głowy. Mia także przysłuchiwała się rozmowie dorosłych, ponieważ zaraz się odezwała.
— Tatusiu… bo jeden z chłopców powiedział… że jestem głupia! — wyszeptała, zanosząc się po chwili płaczem.
Louis westchnął cicho i podszedł do swojej córki, gładząc czule jej ramię.
Liam Payne, bo tak nazywał się mężczyzna, obserwował ich w ciszy z małym wzruszeniem. Początkowo sądził że Fizzy była matką dziewczynki, jednak zdziwił się, gdy usłyszał od niej "Mój brat już jedzie do szpitala i z nim wszystko pan wyjaśni."
— Nie jesteś głupia. Jesteś najmądrzejszą dziewczynką jaką znam. I przepraszam, że nie mogłem być przy tobie wtedy. Jesteś bardzo dzielna. Nawet ja taki nie jestem.
— Boję się…
— Nie ma czego, wiesz? Wejdę z Tobą do pana doktora, dostaniesz pewnie taki fajny gips na nóżkę. O, będę Ci malował serduszka. Albo ciocia, bo ja nie umiem za bardzo malować.
Spojrzał na swoją siostrę, która jedynie się uśmiechnęła i oparła swoją brodę o główkę najmłodszej Tomlinson. Mia wydawała się być znacznie spokojniejsza po zapewnieniach i obecności ojca. Szatyn spojrzał jeszcze na policjanta, który był ubrany po cywilu i gdyby nie ukazanie odznaki, nie wiedziałby że pracuje w policji.
— Długo czekacie?
— Jakieś pół godziny. Mówili, że trwa właśnie jakaś operacja i nie mają wolnego ortopedy.
— Szlag… — mruknął pod nosem, chodząc zdenerwowany po korytarzu. Na szczęście nikogo nie było przed nimi, więc byli pierwsi, którzy mogli wejść do gabinetu lekarza.
— Mama wie o wszystkim. Zadzwoniłam do niej żeby się nie martwiła jeśli nie zdążymy przyjechać. Nie wiem ile to wszystko potrwa.
— Możemy czekać nawet cholerne pięć godzin.
— Panie Tomlinson — Liam próbował uspokoić szatyna — Myślę, że to nie potrwa długo.
— Jest pan ojcem? — Louis odruchowo spojrzał na palce bruneta na których ujrzał obrączkę ślubną. — Jeśli tak, zapewne mnie pan rozumie.
— Nie, nie jestem. Ale wciąż rozumiem pański niepokój oraz troskę. Naprawdę mi przykro, że mała Mia musi tak cierpieć. Ale zapewniam panu, jest dzielna.
Louis jedynie parsknął pod nosem. Oczywiście, że jego dziecko było dzielne. Musiało być. Po nim. I tylko i wyłącznie po nim. Nie po żadnej Victorii. Nie, ona nie istniała w ich życiu. I nawet nie chciał wiedzieć co działo się z jego byłą dziewczyną. Bramy do jego przeszłości były zamknięte na setki kłódek, że nawet Święty Piotr nie miał takiego zabezpieczenia u Bram Niebios.
Louis spojrzał na swoje jedyne szczęście, które akurat było wtulone w ramiona Fizzy. Patrzył na stopę dziewczynki, na której był okład z lodu. Wypuścił cicho powietrze ze swoich ust. Nie miał pojęcia nawet ile bólu przeżywała Mia. I chociaż zdawał sobie sprawę, że adrenalina uśmierzała ból, tak też wiedział, że było to chwilowe.
Usiadł w końcu po długim czasie na niebieskim, plastikowym krześle i sięgnął po dziecko, ostrożnie zabierając ją z kolan jego siostry.
— Posiedzę z nią. Możesz iść się przejść, kupić kawę. Albo, jeśli aspirant Payne się zgodzi Cię odwieźć, wrócić do domu.
— Wcześniej chciałeś go zatłuc. Powinieneś mu podziękować. — mruknęła szatynka, a Louis spojrzał raz jeszcze na mężczyznę, który opierał się o ścianę i czytał coś w telefonie.
Fizzy podeszła do mężczyzny niepewnie, a ten wysłuchał ją uważnie. I Louisowi naprawdę zrobiło się lżej, gdy Liam jedynie skinął głową i obdarzył go szczerym, bez pretensji uśmiechem. Może był czasem zbyt ostry dla ludzi. Może naprawdę przesadzał ze swoją nadopiekuńczością. A może po prostu był, jaki był?
Mia zdążyła zasnąć na jego kolanach i kojący głos przez emocje, a Louis wciąż wpatrywał się długi czas w kafelkową podłogę szpitala. Co jakiś czas przechodziły pielęgniarki, słyszał w oddali płaczące dzieci, czy sygnał karetek. Ale wszystko wydawało mi się tak odległe i niewyraźne, tak jakby z znajdował się w niewidzialnej bańce. Pamiętał doskonale sytuację, podczas której także musiał czekać w poczekalni. Ten zapach szpitala. Ta niepewność.
Zamknął nerwowo oczy, starając się wyrzucić tamten obraz z pamięci.
Naprawdę tylko tego mu brakowało, by jeszcze zacząć wspominać o kimś, kogo chciał wyrzucić ze wspomnień, wykreślić.
Nawet nie usłyszał momentu wejścia lekarza do gabinetu. I dopiero głos pielęgniarki wybudził go z zamyślenia.
— Może pan wejść z córką. Doktor Styles czeka już na państwa...
❤️ Nie mogłam się powstrzymać i musiałam dodać rozdział! 😆
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro