~ Prolog ~
— Pieprzony profesor Cavendish. Ja mu jeszcze pokażę co to znaczy zadrzeć z Tomlinsonem. — mruknął, gdy przemierzał szybkim krokiem korytarz swojej uczelni, nerwowo poprawiając przy tym na swoim barku czarną torbę z cholernie ciężkimi książkami.
I o ile jego grupa nadal siedziała na wykładzie, tak on został wyproszony przez siwego profesora, gdyż ten, jak sam uznał, Tomlinson działał mu na nerwy swoim szczeniackim zachowaniem i niewyparzonym językiem.
— I ja mam skończyć te pieprzone studia?! Żałuję, że posłuchałem się matki. Żałuję, że byłem taki głupi. — jęknął pod swoim nosem, po czym po raz setny poprawił pasek od skórzanej torby.
Nie spodziewał się takiego obrotu zdarzeń. Owszem, może i był dość nieokrzesany, zbyt odważny i sarkastyczny wobec innych, ale tego dnia naprawdę nie robił nic, co mogłoby urazić profesora. A zdarzało mu się to rzadko, by siedzieć cicho na wykładzie i nie wykłócać się z prowadzącym. Uwielbiał prowadzić wszelakie dyskusje na dany temat, nawet jeśli narażał siebie na niepochlebne opinie wśród wyżej postawionych od niego ludzi. Dla nich wciąż był tylko nic nieznaczącym studencikiem. No, może tylko doktor Bravley doceniała zapał młodzieńca i jego spostrzeżenia.
Ale tego dnia Louis był przekonany, że to Cavendish miał jakiś problem do całego świata, a on grzecznie wysłuchiwał jego wywodów, nie przerywając mu ani razu. Może oprócz rzuceniem szybko hasła pod swoim nosem "Pewnie dlatego nie masz żony".
Jednak skąd miał wiedzieć, że ten stary profesorek ma tak dobry słuch?
Louis na samą myśl przeklnął kolejny raz tamte nazwisko, po czym zmrużył oczy, gdy usłyszał szybkie kroki.
Zatrzymał się, gdy niespodziewanie zza zakrętu ujrzał biegnącego blondyna z rumieńcami na policzkach
— A Ty co? Przeciąg robisz młody! — zaśmiał się, rozpoznając w chłopaku swojego przyjaciela.
Niall był młodszym o rok Irlandczykiem, który także postanowił spełnić swe marzenie o karierze prawniczej. Ten wiecznie uśmiechnięty i pozytywnie nastawiony do życia chłopak sprawiał, że Tomlinson czuł, że ich odmienne charaktery, mimo wszystko, się dopełniają.
Ale doskonale pamiętał też ich pierwsze spotkanie w kawiarni, gdzie po niezdanym kolokwium miał ochotę nawrzeszczeć na Horana za zajęcie mu miejsca przy stoliku. Ten z kolei uśmiechnął się serdecznie zamiast się przerazić i oddał mu swoje żelki na poprawę humoru, dodając "Wyluzuj, bo Ci gacie pękną, stary."
— Louis, potem pogadamy! Obiecuję!
— Było trzeba się wczoraj nie upijać! Czekam na wieści odnośnie tej seksownej brunetki, zaliczyłeś ją?
— Spierdalaj Tommo! — rzucił, spoglądając pośpiesznie na swój zegarek, po czym zniknął w bocznym korytarzu, gdzie mieściła się jego sala wykładowa.
Louis jeszcze przez parę sekund obserwował zmagania 23-latka, po czym z chichotem odwrócił się by pójść w swoim kierunku. Rzadkością było to, by Irlandczyk użył w jednym zdaniu jego przezwiska i przekleństwa. Ale lubił te połączenie. To tylko świadczyło, że naprawdę musiał znaleźć słaby punkt. Na ustach szatyna pojawił się ten delikatny, może i chytry uśmieszek. W końcu każdemu poprawiał się humor, jeśli jego przyjaciel też był w niekomfortowej sytuacji. Zawsze to raźniej, nie żeby Tomlinson życzył swojemu kumplowi problemów.
— Najwyraźniej nie tylko ja mam pechowy dzień. — westchnął i skierował się do akademika.
Wykład profesora Cavendisha był ostatnim wykładem tego dnia, dlatego szatyn uznał, że nie będzie marnował czasu i jak najszybciej przystąpi do nauki. I pomimo, że był to piątek, chciał czym prędzej zacząć przyswajać treści z książek, które musiał zrozumieć do poniedziałku. Wiedział, że na studiach nie ma przelewek, a wbrew pozorom jego imprezowej osobowości, chciał skończyć prawo i móc znaleźć pracę. Prawie każdy student w końcu o tym marzył. Wiedział doskonale ile nadziei pokładała w nim jego własna matka, która wychowywała jeszcze czwórkę jego rodzeństwa. A ostatnio w rodzinie nie działo się najlepiej, bo Jay coraz częściej wydawała się smutna, a na wideo-rozmowach nawet zapłakana.
Louisowi pękało wtedy serce, że nie może w żaden sposób reagować i pomóc swojej matce, a zdawał sobie sprawę, że powodem jej smutku jest despotyczny mąż, Mark. I o ile ten dawał dzieciom, a raczej córkom wszystkiego czego pragnęły, tak w stosunku do swojej żony i Louisa bywał zaborczy i agresywny. A jeszcze przed narodzinami bliźniaczek, Phoebe i Daisy, bo tak miały na imię, wszystko było w porządku.
I chociaż Tomlinson kochał swoje siostry całym sercem, tak z nikim nie miał silnej więzi jak ze swoją matką. To ona od zawsze była jego najlepszą przyjaciółką, która wysłuchiwała jego rozterek, czy też opatrywała rany po szkolnej bójce za garażami.
— Louis, skarbie, musisz to zakończyć. Ja wiem, że chcesz zaopiekować się słabszymi, ale znowu ryzykujesz zawieszeniem w prawach ucznia.
— Nikt nie będzie naskakiwał na Harry'ego! Nikt, rozumiesz?! Będę walczył, nawet jeśli pewnego razu skończę w szpitalu! Nikogo się nie boję!
— Skarbie...
— On zasługuje na wszystko co dobre! On... on jest ważny mamo!
Na samo wspomnienie poczuł dreszcze na własnej skórze. Jego błękitne oczy aż pociemniały, a szczęka zacisnęła się, uwidaczniając jeszcze bardziej jego smukłą żuchwę i kości policzkowe. Zamiast ucieszyć się na napływające wspomnienie, poczuł cholerną złość. Chciał jak najszybciej wymazać obraz wtedy jeszcze 19-letniego, szczupłego nastolatka o uroczych lokach, pełnych ustach koloru maliny oraz tych oczach, które przeszywały jego duszę za każdym razem, gdy na siebie spoglądali.
I chociaż wtedy w liceum byli pewni, że ich drogi się połączą na zawsze, tak teraz Louis nienawidził chłopaka z całego serca.
Z impetem trzasnął drzwiami do swojego pokoju i zrzucił torbę z obolałego już ramienia, które dawało o sobie znać. Podszedł do okna aby zaczerpnąć świeżego powietrza i nacieszyć się iście angielską pogodą. I właśnie w tym samym czasie kiedy tak stał przy oknie usłyszał dźwięk swojej komórki.
— Kogo diabli niosą?!
Wygrzebał z kieszeni kurtki komórkę i przeczytał nazwę kontaktu na ekranie. Nawet nie zauważył ilości powiadomień o nieodebranych połączeniach z tego numeru. Uniósł zdziwiony brew i zreflektował się szybko, gdy dotarło do niego, że dzwoni jego dotychczasowa dziewczyna o imieniu Victoria.
Louis przeczuwał, że dziewczyna dzwoni do niego z wyrzutami, gdyż nie pamiętał już kiedy ostatni raz ją odwiedził. Ciągle był zajęty nauką, a przynajmniej tym się tłumaczył, chociaż nigdy w życiu nie byłby skory do zdrady. Może i Louis nie wiedział za bardzo co czuł do niej, tak czy inaczej nie chciał łamać jej serca. I o ile odejście od niej byłoby w jakimś stopniu wybaczalne, tak dziewczyna już od ponad ośmiu miesięcy nosiła pod swoim sercem owoc ich niezabezpieczonej nocy.
Tak, ten nieogarnięty szatyn już lada chwila miał zostać ojcem tylko dlatego, że zapomniał założyć prezerwatywy, bo tak mu się śpieszyło na przyjemne zbliżenie ze swoją dziewczyną. A raczej alkohol i jej zaloty do tego sprowadziły.
— Victoria, ja przepraszam, ale czy możemy... — zaczął, lecz nie zdążył dokończyć, ponieważ usłyszał męski, głęboki głos, na którego dźwięk Tomlinson czuł nieprzyjemne uczucie w żołądku.
— Jak zwykle się wymigujesz gówniarzu, ale dzwonię z wiadomością, że Victoria przed chwilą urodziła. Masz córkę. Jeśli Ci zależy szczeniaku na mojej córce i wnuczce to przyjedź do szpitala świętego Tomasza. Chyba wiesz gdzie to jest?
— T-tak... Czekaj, mam córkę?! David, poważnie?!
— I że też Victoria musiała się związać z takim idiotą, że nie rozumie prostych słów... — usłyszał w odpowiedzi.
Louis nie zdążył nawet zareagować na te słowa, gdy usłyszał że połączenie zostało zakończone. Minęły sekundy, po których przyłożył dłoń do swojego serca i czuł, jak robi mu się słabo. Tego dnia został ojcem. Został właśnie ojcem. On, 24-letni chłopak, który miał jeszcze dwa lata do aplikacji radcowskiej. I właśnie w tym momencie czuł przerażenie zamiast radości. Przerażenie, które sparaliżowało go tak bardzo, że usiadł na własnym łóżku. Drżącymi dłońmi odłożył urządzenie na łóżku i schował w nich swoją twarz, oddychając łapczywie, tak jakby miał zaraz stracić tlen.
— Ja nie dam rady... Nie jestem gotowy... Boże...
[...]
Godzinę później przemierzał korytarze szpitala, w którym znajdowała się Victoria i ich córeczka. Niósł w dłoni bukiet róż dla Ukochanej i misia dla maleństwa. Czuł jak z każdą chwilą nogi mu się uginają pod własnym ciężarem, ale nie był w stanie nic zrobić. Miał wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu, a on ciągnie za sobą jakiś ciężar, który tylko spowalniał jego ruchy.
Po chwili jednak ujrzał salę, w której miały leżeć jego kobiety. Jego dwa szczęścia.
Przez szklane drzwi zobaczył rodziców Victorii, którzy troskliwie zajmowali się zmęczoną córką. I gdy tylko dobrze się przyjrzał, ujrzał na twarzy Victorii rozpacz.
Nie wiedząc czy dobrze robi, zapukał cicho czując jak palce z nerwów mu drętwieją. Nie musiał długo czekać na reakcję znajdujących się tam osób. Wszyscy w trójkę spojrzeli na drzwi i o ile Victoria urzekła go swoim szczerym uśmiechem i wyciągniętymi dłońmi, tak piorunujący wzrok jej ojca sprawił, że czuł się winny tego dnia za wszystkie kłamstwa jakie wypowiedział w ciągu ostatnich miesięcy.
— Proszę, wejdź Louis. Victoria nie mogła się doczekać kiedy przyjedziesz. Nie będziemy Wam przeszkadzać. — poczuł na swym ramieniu ciepłą dłoń pani Campbell, na co szatyn jedynie uśmiechnął się i skinął głową nie odpowiadając nic.
Wszedł na salę i spostrzegł łóżeczko, w którym spało dziecko owinięte w jasno pomarańczowy kocyk. Chciał podejść, zajrzeć do dziecka, ale wstrzymał się, jakby bał się, że mogłoby coś się złego stać.
— Louis... Tak bardzo się bałam.
— Przepraszam, że Cię zostawiłem z tym wszystkim... Jak się czujesz? Kupiłem Ci Twoje ulubione kwiaty.
Zaraz po tych słowach ostrożnie położył na jej kolanach bukiet i nachylił się, aby złożyć czuły pocałunek na czole i suchych ustach dziewczyny. Po tym geście usiadł koło niej i ujął jej dłoń, ściskając tak delikatnie, jak tylko mógł. Wciąż był w ogromnym szoku i nie wiedział jak się zachować.
Jednak tym bardziej nie wiedział jak się zachować, gdy ujrzał drżenie ciała dziewczyny pod wpływem płaczu.
— Vicki, Skarbie, co się dzieje? — wyszeptał z troską, będąc święcie przekonanym, że zrobił coś złego.
— Louis, ja... Ja... ja jej nie chcę. Proszę, weź ją, zabierz, oddaj komuś. Ja jej nie chcę! Nie chcę, słyszysz?!
Szatyn aż zabrał swoją dłoń i rozchylił usta w szoku. Nie sądził że kiedykolwiek mu to powie. Spojrzał na śpiące w spokoju dziecko, które godzinę temu przyszło na świat.
Na te dziecko, na które Victoria tak bardzo czekała i się cieszyła.
Te dziecko, które było przecież niewinne i bezbronne.
— Victoria, damy radę, obiecuję, ja się zmienię, ale nie mów tak. — zaczął, chcąc uspokoić dwudziestolatkę.
— Nie chcę jej. Zniszczyła mi życie...
❤️ Hejka wszystkim!
Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz cokolwiek pisałam, a poczułam napływ weny i chęci do stworzenia czegoś nowego, wyjątkowego. Wyjątkowego, bo wcześniej nie pisałam w takiej tematyce jaką jest Larry Stylinson.
Chciałabym znać Waszą opinię pod każdym rozdziałem, więc mile widziane są komentarze oraz gwiazdki.
I w sumie to... To tyle.
Mam nadzieję że prolog się Wam podoba.
That_Was_Interesting.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro