9. Kocham cię, córeczko
- Lily, mam dla ciebie zadanie. Dźgnij Alice srebrnym sztyletem w brzuch. - dziewczyna spojrzała na mnie z bólem w oczach.
- Ale... - zaczeła i znów padła na podłogę stękając z bólu.
- Przestań. Zrobi to - powiedziałam do niego. Zdziwiona dziewczyna wstała.
- Chodź, wszystko będzie dobrze - uspokajałam ją.
- Ale mamo... - szepneła tak że tylko ja to słyszałam.
- Spokojnie, córeczko. Bardzo cię kocham - powiedziałam, złapałam jej dłoń z ostrzem i wbiłam sobie w brzuch. Poczułam wszechogarniający ból i ciemność.
Jack
Obudziłem się w obozie. Co jest? Popatrzyłem na łóżko. Nie ma Alice. Przypomniałem sobie wczorajszy dzień. Alice powiedziała że to pułapka. Chciałem szybko do niej pójść i ją uratować lecz poczułem ból w ramieniu. Strzykawka ze środkiem nasennym. Zayan. Czysta furia krążyła w moich żyłach. Moi wrogowie mają moją mate, a wszystko przez tego psa. Pobiegłem po śladzie jego smrodu. Siedział w pokoju z Jake.
- Ty zdrajco! - ryknąłem i zdzieliłem go z całej siły pięścią w twarz.
- Co jest?! - przytrzymał mnie Jake.
- Ten pies zostawił Alice w ośrodku i wstrzyknął mi środek nasenny bym jej nie uratował. - krzyczałem. Jake mnie puścił i obydwoje zwiesili głowy.
- Na rozkaz lwicy.
- Co kurwa? - opadłem na krzysło. To niemożliwe.
- Specjalnie wpadła w pułapkę? - spytałem.
- Ależ skąd. Jednak kazała mi cię stamtąd zabrać w razie komplikacji. - nie mogłem w to uwierzyć. To było tyle co odważne co i głupie.
- Muszę ją odzyskać
- Pomożemy ci - poklepał mnie Jake po ramieniu.
- Nie. Alice dbała o wasza życie i ja też będę. W dodatku im mniej osób tym lepiej. Wkradnę się, zabiorę Alice i spadam.
- Nawet nie wiemy gdzie jest. Mogli ją przenieść - westchnął Jake.
- To moja mate. Znajdę ją.
- Nie możemy stracić Lwicy... ona jest symbolem nadziei - szepnał Zayan lecz już nieinteresowały mnie ich słowa. Przygotowałem się i ruszyłem. Jake zatrzymał mnie.
- Masz plan?
- Taki, że go nie mam - pobiegłem do ośrodka. Przekradłem się przez mur włączając alarm. Nie wiem jak Alice sama sobie od tak weszła no ale ja tak nie umiem. Wbiegłem do środka i zgarnąłem kitel lekarski. Ludzie biegali w różne strony, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Szedłem instynktownie w odpowiednim kierunku. W końcu poczułem jej zapach... i zapach jej krwi. Zerknąłem na nazwę sali. Sala operacyjna. Kurwa. Wbiegłem tam i zobaczyłam moją maleńką na stole z zaszytą raną brzucha. To musiało być srebro. Nienawidze to ośrodka. Wilkołak może tu umrzeć w sekunde lub dożyć 500lat. To nie ludzie. To potwory.
Podszedłem do Alice i wziąłem ją delikatnie na ręce.
- Co pan robi? Proszę ją zostawić - powiedziała pielęgniarka.
- Frank chce ją widzieć - powiedziałem twardo.
- Oczywiście - kiwneła głową przestraszona. Wyszedłem z nią na korytarz i szedłem wolno udając że to jest normalne. Jak dobrze, że wziałem kitel ordynatora. Nikt nic do mnie nie miał. Aż wybiegłem z ośrodka i przeskoczyłem przez mur. Zaczeli strzelać. Kurwa. Srebrne kule. Spojrzałem na spokojną twarz ukochanej i mimo bólu ruszyłem dalej.
- Już jestem. Już jesteś bezpieczna. Jak się obudzisz to czeka nas poważna rozmowa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro