Rozdział 1
— Wiem, że mnie lubisz.
— Lubię rodzynki, bordowe spódniczki i słoneczniki – odpowiedziała Jane, tonem wskazującym na brak jakiegokolwiek zainteresowania, dalszą rozmową z Gilbertem Glen. Nawet na niego nie patrzyła, po prostu szła przed siebie co jakiś czas uśmiechając się do kogoś i wymieniając pożegnalne uściski. Była szczęśliwa jak nigdy dotąd, bardziej niż po znalezieniu dwóch stów na chodniku dwa lata temu. Bardziej niż po zjedzeniu dokładki jej ulubionego tortu z podwójną bitą śmietaną i wiśniami. I nawet upierdliwa obecność Gilberta, nie mogła zepsuć jej humoru – Ale na pewno nie lubię ciebie – oznajmiła dobitnie, chcąc by te słowa wyryły się w jego umyśle na stałe. Aby wreszcie dotarł do niego ich sens i żeby zrozumiał, że miała serdecznie dosyć jego obecności. Jego okropnego gadulstwa i tego irytującego śmiechu.
Jane przyspieszyła nagle, zostawiając chłopaka gdzieś w tyle, gdy dostrzegła Bo, która stała przy szafkach, a właściwie unosiła się, w mocnym uścisku Adama. Mogła zobaczyć tylko jedno błyszczące, niebieskie oko, to nieprzysłonięte przez ciemne włosy dziewczyny. A raczej czarne, bo miały kolor skrzydeł kruka, albo ulubionej bluzy Adama. Tej, której prawie nigdy nie ściągał, chociaż miał w szafie jeszcze sporo innych bluz. To po prostu ta z rodzaju ulubionych, w których człowiek czuje się najlepiej.
— Jak uroczo – zaśmiała się Jane, podchodząc do nich, a oni skierowali na nią całą swoją uwagę. Po chwili Bo stała już na równych nogach z wyraźnie zarumienionymi policzkami i ze łzami błyszczącymi w jej błękitnych oczach. Była poruszona, co było widoczne w jej nerwowym przełykaniu śliny i stopie, która podrygiwała w miejscu – przypominam wam jednak, że za tydzień wylatujemy wspólnie do Paryża.
— A potem do Grecji – dopowiedział Adam, wyraźnie oburzony, że Jane o tym nie wspomniała. Jednak ona zrobiła to specjalnie, przecież prosto z Paryża mieli lecieć do Grecji. To jedna wycieczka, jednak Adam miał odmienne zdanie, z czego często wynikały drobne sprzeczki i dyskusje między nimi.
— Możecie uwierzyć, że mamy już wakacje? I że wylatujemy na nie wspólnie? – zapiszczała Bo, bo ten ton był daleki od jej normalnego głosu. Zachowaniem przypominała małą dziewczynkę, która zaraz zacznie skakać ze szczęścia, bo ktoś obiecał jej dużego, kolorowego lizaka. Przez głowę Jane przeszła myśl, że może ktoś faktycznie obiecał Bo lizaka, przecież ta dziewczyna uwielbiała słodycze. Pochłaniała je w ilościach, które dietetycy określiliby mianem 'niewskazanych dla zdrowia'.
— Lepiej uwierz, bo powinniśmy zacząć się dzisiaj pakować – Jane wyszczerzyła zęby w stronę przyjaciół i chwyciła ich pod ręce, gdy zaczęli kierować się w stronę wyjścia ze szkoły.
Przyjemne podekscytowanie nie opuszczało ich, kiedy przedzierali się przez korytarz, który był zatłoczony przez ubranych na galowo uczniów. Jane pracowała całe zeszłe wakacje, żeby zarobić na wyjazd, który wymarzyli sobie już dawno. Jednak ich wycieczka zawsze wydawała się taka nierealna, była jak odległe marzenie zamknięte w bańce mydlanej, które unosiło się tuż nad jej głową. Pozornie tak blisko, jednak nie mogła go złapać.
A teraz wreszcie się to udało, za trzy dni, mają lot do Paryża. Jane dawno nie była tak szczęśliwa, jak w tamtej chwili. Ściskała wzorowe świadectwo w ręku, nie mogła doczekać się, aż pokaże je tacie. Będzie taki dumny.
— Jane – szept Adama, tu przy jej uchu, wyrwał ją z radosnych rozmyślań – Gilbert idzie za nami od dłuższego czasu i wciąż się na ciebie patrzy.
Mina Jane zrzedła momentalnie, kiedy się odwróciła i faktycznie dostrzegła tą znienawidzoną czarną czuprynę. Odburknęła coś niezrozumiałego w stronę Adama, po czym delikatnie wysunęła środkowy palec i pokazała go Gilbertowi. Zrobiła to dyskretnie, ale on zauważył. Przystanął w miejscu i uśmiechnął się cwaniacko pod nosem, zanim zniknął w tłumie uczniów.
— Co tam widzisz, Jane? – zapytała Bo, która nie zauważyła wcześniejszej sytuacji.
— Przewidziało mi się coś, wyjdźmy już z tej szkoły i zacznijmy wakacje – odpowiedziała Jane, klaszcząc wesoło w dłonie.
Gilbert Glen jest byłym chłopakiem Bo. Kiedy ze sobą chodzili wydawał się całkiem w porządku, jednak okazał się całkowitym dupkiem. Zerwał z Bo, a potem zaczął rozpowiadać jakieś bzdury o niej, po całej szkole. Powstało mnóstwo plotek, Adam i Jane przez długi czas musieli wyciągać Bo z dołka, bo dziewczyna naprawdę się załamała.
A teraz, kiedy wszystko już ucichło, a Bo zaczęła być tą samą wesołą dziewczyną co wcześniej, Gilbert przylepił się do Jane, niczym jakiś nieznośny rzep, który nie chciał się odczepić. Wciąż za nią chodził i próbował coś mówić, mimo tego, że Jane go konsekwentnie zbywała.
Miała nadzieje, że ten rzep, w końcu się od niej odczepi i znajdzie sobie nową ofiarę. Podejrzewała, że Gilbert chce po prostu dobić Bo, spotykając się z jej najlepszą przyjaciółką. Jednak nic z tego, Jane była lojalna i kochała swoich przyjaciół.
Nie wspominała nic przyjaciółce, nie chciała jej zamartwiać. Jedynie Adam wiedział i poradził jej to co sama doskonale wiedziała – powinna ignorować Gilberta.
Pożegnali się na przystanku autobusowym, który oglądał już nieskończoną ilość razy ich pożegnalne uściski. To był pewien rytuał, który powtarzali codziennie wracając ze szkoły. Adam i Bo wsiadali do autobusu, który jechał w stronę ich osiedla. A Jane szła dalej, ponieważ mieszkała na przedmieściach Middletown. Przyjaciele śmiali się, że mieszkała w leśnej chatce. Było w tym ziarno prawdy, bo rzeczywiście jej dom znajdował się na skraju lasu, jednak Jane znacznie bardziej wolała określenie „dom na przedmieściach".
Po jakiś dziesięciu minutach równego marszu, wreszcie znalazła się przed swoimi drzwiami. Były otwarte jak zawsze. Weszła już od progu witając tatę, lecz nikt jej nie odpowiedział. Zdziwiła się bo zwykle o tej godzinie jedli razem obiad. Zajrzała do salonu i do kuchni, jednak nikogo tam nie było.
Zmarszczyła czoło i udała się do biblioteki, która mieściła się tuż obok domu. Jej rodzice założyli ją jeszcze przed urodzeniem Jane. Wkładali w nią mnóstwo pracy. Kochali książki, kochali czytanie, a najbardziej kochali siebie.
Jej mama zmarła przy porodzie i dziewczyna nigdy jej nie poznała. Od zawsze wychowywał ją tylko ojciec, którego kochała nad życie.
Po śmierci żony, John Rain nie zrezygnował z prowadzenia biblioteki. Gdy Jane była mała często tam przebywała, a później zaraziła się miłością do książek. Lubiła powtarzać znajomym, że to rodzinne. Miała to po prostu we krwi.
Gdy przekroczyła próg biblioteki, zastany widok wprawił ją w prawdziwe przerażenie. Wszędzie leżały porozwalane książki, z powyrywanymi kartkami, połamanymi grzbietami. Jeden ogromny regał leżał przewrócony na ziemi. Całość sprawiała wrażenie jak po przejściu huraganu.
A po środku tego szaleństwa, klęczał jej ociec, który próbował ratować to co zostało z jego cennych zbiorów.
Jane zaschło w ustach, a świadectwo szkolne wypadło z jej ręki i upadło na podłogę.
John Rain podniósł głowę zaalarmowany nagłym szumem. Jego zwykle radosne oczy, były wypełnione bólem, a na twarzy malował się ogromny smutek. Ciemne włosy, poprzeplatane w niektórych miejscach siwymi nitkami, były kompletnie nieuczesane, każdy kosmyk układał się w inną stronę. Sądząc po rozmiarach zniszczeń, tych siwych nitek może być niedługo dużo więcej.
— Napadnięto nas – wyjaśnił przerażonej córce, wskazując dłońmi na porozwalane książki, które go otaczały z każdej możliwej strony – ktoś chyba czegoś szukał, nie mam pojęcia. Zniszczył wiele cennych książek, naliczyłem już straty na kilka tysięcy funtów, a to dopiero początek.
— A pani Gring? Nic nie słyszała? – zapytała Jane, mając na myśli dobroduszną starszą kobietę, która tutaj pracowała, odkąd Jane mogła sięgnąć pamięcią.
Jej ojciec pokręcił tylko smutno głową, a jego oczy zalśniły niebezpiecznie. Jane nigdy nie widziała, żeby jej taka płakał, albo chociaż był na skraju płaczu. To tylko uświadomiło jej jak źle było, bardzo źle.
— Możliwe, że będę musiał ją zwolnić. Kiedy podliczę wszystkie straty wyjdzie gigantyczna suma, nie będę miał z czego zapłacić jej pensji.
Jane bez słowa uklękła po przeciwnej stronie ojca i zaczęła zbierać i przeglądać zniszczone książki. Nie potrafiła wyobrazić sobie, że pani Gring nie będzie już tu pracować. Ta kobieta była dla niej jak matka.
— Jane, dam sobie radę. I tak spędzę tu pewnie całą noc. Idź pakować się na wyjazd – ojciec przerwał ciszę po dziesięciu minutach.
Jane pokręciła tylko energicznie głową, powodując, że jeden rudy kosmyk włosów wysunął się spod spinki i zasłonił jej jedno oko. Ze złością go odgarnęła, zanim oświadczyła
— Nigdzie nie jadę.
Ojciec posłał jej zaskoczone spojrzenie.
— Słucham?
— Nigdzie nie jadę tato. Muszę tu zostać i ci pomóc. A pieniądze, które straciłabym na wyjeździe oddam na pokrycie strat. Może chociaż trochę to pomoże.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro