Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

SEVERUS 019

— No, moi drodzy! — Lucjusz jak zwykle robi swoje durne przedstawienie. Kobieta, której przykładam nóż do krtani, trzęsie się coraz mocniej. Mam ochotę się z nią zamienić. Cudownie byłoby móc stracić życie od tak. Bezboleśnie. Jednym cięciem.

Rowle i Yaxley wymieniają rozbawione uśmiechy. Robią dokładnie to samo co ja. Przez moment władają śmiercią i życiem.

Dwie Świeżynki, które Lucjusz zdecydował zabrać ze sobą, nico zbladły. Mówiłem mu, że egzekucja za dezercję, nie są najlepszym miejscem na naukę dla dwóch nastolatków, wciąż będących dziećmi.

— Odwiedziliśmy was, ponieważ nasz Pan — wyraźnie zaznacza ostatnie słowo — nie był zadowolony z waszych ostatnich kontaktów z Zakonem — wręcz teatralnie zrzuca długie włosy na plecy.

— Panie Malfoy... — zaczyna mężczyzna trzymany przez Yaxley'a. Ten wzmacnia uścisk.

— Ciii... — Lucjusz przykłada do jego ust palec wskazujący — wiem, co chcesz mi powiedzieć. Powiesz, że to pomyłka — zabiera rękę. — Że to nie wy, napisaliście Zakonowi, jak ma wyglądać następna nasza akcja. — Powoli zdejmuje skórzane rękawiczki. — Że nie zdradziliście naszego Pana! — strzela mężczyźnie w twarz. Czarodziej upada, plując zębami i krwią. Jego żona, zastyga w moich rękach. — Podnieś go — rozkazuje Yaxley'owi. Corban brutalnie ciągnie Greena za ręce. Wstaje. Spuszcza głowę. — Kara za zdradę jest jedna — Lucjusz uśmiecha się ohydnie.

— Nie... proszę... — Green jest już na granicy. Zaczyna szlochać.

— Ile lat mają twoje córki?

Mężczyzna nie odpowiada. Malfoy znowu podnosi na niego rękę.

— Dz-dziesięc i cz-czternaście — czuje ruchy krtani jego żony. Nieznacznie odsuwam od jej gardła ostrą stal.

— Ach! No tak, już pamiętam! Lucy i Miley, prawda? — zaczyna grzebać w kieszeniach munduru. Spodziewam się najgorszego.

Green przytakuje ochoczo, z nadzieją, że ta niema odpowiedź, uratuje jego rodzinę od śmierci. Lucjusz podchodzi do młodszej dziewczynki. Klęka przed nią. Delikatnie odgarnia z twarzy jasne włosy:

— Pamiętasz wujka Lucjusza?

Mała Lucy kiwa głową na tak.

— Przyniesiesz wujkowi kieliszek?

— Lucjusz nie! — staram się protestować.

— Ale Severusie. Taki trunek nie może się zmarnować — znowu uśmiecha się ohydnie, po czym zwraca do dziewczynki: — No biegnij po ten kieliszek.

Dziecko puszcza się biegiem do kuchni.

— Lucy uciekaj! — krzyczy jej siostra, trzymana przez Harrisa. Lucjusz podchodzi do nastolatki. Łapie ją za żuchwę. Podnosi jej twarz do góry.

— Nie bądź taka pewna siebie, moja droga... Zwiążcie ją jak trzeba!

— NIE! — trzymam panią Green jak najmocniej potrafię. Jeśli podpadnie Lucjuszowi, skończy jak córka.

Mała Lucy wraca z dużym kieliszkiem do wina. Malfoy witą ją krzywym uśmiechem. Włosy dziewczynki zmieniają kolor.

— Jesteś metamorfomagiem?

— Mhm — przytakuje dumna z siebie.

— Idź się pobawić do ogrodu, dobrze?

— Mogę iść z Miley?

— Miley zostanie z nami — odpowiada Malfoy. — No już. Biegnij do się bawić.

Dziewczynka odwraca się od Lucjusza i wybiega przez tarasowe drzwi do ogrodu.

— Walker, idź jej pilnować.

— Oczywiście — jedna z naszych świeżynek wychodzi za dzieckiem. Lucjusz wraca do związanej nastolatki:

— Czas się zabawić, kochana — oblizuje jej przedramię, mocno przytwierdzone do podłokietnika krzesła.

— Weź mnie zamiast niej! — krzyczy pani Green, wyrywając się z mojego uścisku.

— CISZA! — Malfoy wyjmuje z pochwy rodzinny sztylet. Muska nim przedramię dziewczyny. Ta, ledwo już powstrzymuje płacz. — Spokojnie.... — jednym, pewnym ruchem głęboko rozcina jej przedramię. Krzyczy z bólu.

Pod jej matką uginają się nogi. Staram się ją podtrzymać. Poparzona ręka boli coraz mocniej.

Malfoy przystawia do rany kieliszek. Krew panny Green spływa po jego idealnie czystych ściankach. Płynie szybko. Kieliszek jest już prawie pełny.

— Twoje zdrowie — podnosi toast w stronę omdlewającej dziewczyny. Zaczyna sączyć krew. Jej matka szlocha mi w rękaw.

— JESTEŚCIE POTWORAMI! — wrzeszczy, desperacko próbując się wyrwać. — POTWORAMI, MALFOY!

— Ucisz ją, Severusie — zęby Lucjusza zdążyły przybrać już brunatny kolor.

Zastygam bez ruchu. Znowu odbieram życie niewinnym, żeby inni niewinni mogli spać spokojnie. Pewniej łapie nóż.

— Przepraszam — mamroczę do jej ucha, na tyle cicho, by tylko ona usłyszała. Pewnym ruchem podcinam jej gardło. Gorąca krew obryzguje moją twarz. Ciało pani Green upada z głuchym łoskotem. Nienawidzę siebie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro