SEVERUS 014
Siedzę nad stertą starych ksiąg i własnych notatek. Muszę skończyć te pieprzone zaklęcia, potrzebne do akcji w Harrow. Z trudem powstrzymuje się od zaśnięcia. Litery mnożą mi się w oczach. Kilka razy czytam to samo zdanie, by cokolwiek zrozumieć. KURWA! Tak nie da się pracować!
Wstaję gwałtownie z impetem przewracając krzesło. Ukrywam twarz w dłoniach i biorę kilka głębokich wdechów. Mam ochotę położyć się do łóżka i zostać w nim na przynajmniej tydzień. Po głowie krążą mi migawki wczorajszego wieczoru. A jednak, picie z Granger wcale nie okazało się być tak koszmarne. Nie wiem dlaczego, najlepiej pamiętam moment, w którym poprosiłem ją, żeby zwracała się do mnie po imieniu. Skoro doszło do czegoś takiego, wypiliśmy zdecydowanie za dużo. Nie wyobrażam sobie usłyszeć własnego imienia z jej ust. Nie lubię, kiedy nazywa mnie profesorem, ale to chyba najlepsze rozwiązanie. Jest zbyt dobrze wychowana żeby mówić do mnie po nazwisku.
Rozlega się pukanie do drzwi. Tylko tego brakowało.
— Proszę... — mamroczę pod nosem. W progu staje Granger. No kto by się tego spodziewał...
— Wszystko dobrze?
Lustruje ją wzrokiem. Wygląda fatalnie. Nie żebym ja wyglądał lepiej, ale widok Granger z sińcami pod oczami i potarganymi włosami spiętymi byle jak należy do rzadkich.
— Dlaczego coś miałoby być nie tak? — Unoszę jedną brew do góry.
— Obudził mnie jakiś huk i po prostu pomyślałam, że coś się stało... — Wchodzi w głąb pomieszczenia i bez słowa podnosi krzesło. — Zrobić panu herbatę? — pyta, jakby nigdy nic. Przytakuje powoli. Odpowiada mi skinieniem głowy i wychodzi cicho zamykając za sobą drzwi.
Siadam z powrotem przy stole. Próbuje się skupić, gdy znowu rozlega się pukanie. Granger wchodzi do gabinetu. Stawia na stole parujący kubek:
— Może mogłabym jakoś pomóc?
Mam już ochotę powiedzieć jej, że pomoże dając mi święty spokój, ale w porę gryzę się w język. Czuję się zbyt źle, żeby móc to teraz skończyć.
— Siadaj. — Przywołuję drugie krzesło spod ściany. Kątem oka zauważam jak Gryfonka uśmiecha się delikatnie. — Spójrz, Granger — podsuwam jej pod nos stos ksiąg, których jeszcze nie zdążyłem przejrzeć. — To stare księgi o magii krwi. Od kilku tygodni, Zakon planuje dużą akcję w Harrow. Śmierciożercy mają tam posterunek, na którym przetrzymują grupę jednego z Weasley'ów. Mamy zbyt mało różdżek, żeby pokonać ich magią, dlatego elementem zaskoczenie ma być mugolska broń. Żeby jej użyć i uniemożliwić defensywę, musimy zdemagizować ten teren. Ułożyłem już prawie całe zaklęcie, ale nie działa... — Podaję jej duży pergamin, zabazgrolony moimi koślawymi literami. — Czegoś brakuje i nie wiem czego.
— Co jest tutaj napisane? — Wskazuje palcem na pierwszą linijkę tekstu. Mrużę oczy. Sam nie mogę się doczytać. — Mógłby pan pisać trochę wyraźniej... — dodaje cicho. Posyłam jej wymowne spojrzenie. — O co właściwie chodzi z tymi różdżkami?
— Jak to o co? — Przekręcam nieco krzesło, żeby móc na nią spojrzeć.
— Cały czas powtarza pan, że Zakon ma za mało różdżek. Dlaczego nie można ich kupić więcej?
— W tych czasach to nie takie proste, Granger... — odpowiadam gorzko. — Teraz, różdżki wydawane są przez ministerstwo. Te najlepsze dostają tylko poplecznicy Czarnego Pana. Reszta, o ile w ogóle dostanie pozwolenie, może kupić jakiś niedziałający chłam. Właśnie dlatego, Zakonowi brakuje różdżek.
— Rozumiem... — mamrocze cicho. Prostuje się jak struna i zaczyna studiować moje notatki. Opieram głowę na ręce. Oczy powoli same mi się zamykają, a ja nie mam siły z nimi walczyć. Zasypiam.
***
— Profesorze! Profesorze! — Czuje dłoń Granger na zdrętwiałym ramieniu. Powoli otwieram zaspane powieki. — Chyba się udało! — Jej piskliwy krzyk boleśnie dźwięczy mi w uszach. Przecieram dłonią oczy, przy okazji zgarniając włosy z czoła.
— Po czym to wnioskujesz? — Sięgam po resztkę herbaty i wypijam ją jednym haustem.
— Tutaj zrobił pan błąd. — Wskazuje na wyblakłe litery, układające się w zawiłe zdanie w jednej ze starych ksiąg. — Formuła którą pan przepisał jest błędna. Służy do demagizacji przedmiotów, a nie obszaru. Zmieniłam ją na odpowiednią. Teraz, zaklęcie powinno już działać. — Podsuwa mi pod nos pergamin. Gdy tylko widzę jej pismo, przypominają mi się jej wypracowania. Powinna dostać odznakę, za pisanie najbardziej czytelnych prac w całej szkole.
Jeszcze raz rzucam okiem do książki, po czym wracam do jej notatek. Ma rację... Przepisałem złą formułę, a to kilka durnych słów, zmieniło wydźwięk całego uroku.
— Zbieraj się. — Wstaję z krzesła. — Musimy to przetestować. Jeśli zaklęcie zadziała, niezwłocznie zwołamy spotkanie Zakonu. Nie ma na co czekać.
— Gdzie będziemy to testować? — pyta, podnosząc się powoli.
— Najbezpieczniej byłoby w ogrodzie, jest zabezpieczony, ale nałożyłem na dom zbyt dużo zaklęć ochronnych.
— Ale przecież demagizacja je zdezaktywuje.
— Nie. Spójrz — sięgam po czysty pergamin — dom i ogród są chronione od każdej strony. — Rysuję kwadrat, mający emitować dom i otaczam go łukiem. — W środku takiej magicznej kopuły, demagizacja nie jest w stanie przebić się przez jej ścianę. Zaklęcia ochronne zawsze tworzą kopułę, a demagizacja działa prosto w górę. Żeby zdezaktywować magiczną kopułę, trzeba ją otoczyć dookoła. Rozumiesz?
— Tak — przytakuje od razu. — W takim razie, gdzie to przetestujemy?
— Niedaleko jest duży las. Rzadko go patrolują, więc będziemy mogli popracować tam w spokoju. Przebierz się, jest zimno — dodaje sam nie wiem dlaczego.
— Dobrze. — Uśmiecha się delikatnie i wychodzi z pracowni, delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Zbieram wszystkie potrzebne pergaminy w jedno miejsce i ruszam w ślady Granger. Wchodzę do sypialni. Spoglądam za okno. Aura nie jest sprzyjająca. Ciemne chmury zasłaniają słońce i zdaje się, że zanosi się na deszcz. Wprost kurwa świetnie...
Ubieram ciepły sweter. Delikatna wełna subtelnie drapie mnie w ręce. Klękam przy szafie. Wyciągam przykurzone pudełko. Przecieram przykrywkę dłonią. Kurz unoszący się teraz w powietrzu drapie mnie w nos.
Zsuwam wieczko. Moim oczom ukazują się albumy i zdjęcia z dzieciństwa. Stare wspomnienia znowu wracają. Najwyraźniej pamiętam te, o których na zawsze chciałbym zapomnieć.
Wyciągam pierwsze lepsze zdjęcie matki. Z powrotem wkładam pudełko do szafy. Serpentyny kurzu wciąż unoszą się w powietrzu. Niedbale wpycham zdjęcie do kieszeni i schodzę na dół. Granger już czeka na mnie w przedpokoju:
— Idziemy? — pytam, zakładając buty. Przytakuje energicznie. Otwieram jej drzwi. Wychodzi bez słowa. Przechodzimy za bramę. Zabezpieczam dom zaklęciami i deportujemy się do lasu.
Pojawiamy się na małej polanie. Znam to miejsce. Puszczam rękę Granger i biorę głęboki wdech. Uwielbiam zapach lasu. Pośród cierpkiej woni sosen, daje się już wyczuć grzyby. Muskam palcami chropowatą korę drzewa. Badam jej fakturę, bacznie przyglądając się Granger, kucającej obok niskiego krzaka.
— Coś znalazłaś? — Unoszę jedną brew do góry.
— Jarzyny — odpowiada z pełnymi ustami. Parskam pod nosem.
— Czasem zachowujesz się jak dziecko.
— Vice versa — mruczy, wycierając usta wierzchem dłoni. Posyłam jej pytające spojrzenie. Uśmiecha się głupkowato. Nie odpowiada.
— Chodź. Musimy znaleźć dobre miejsce. — Jeszcze raz rzucam wzrokiem na jej wciąż brudne usta i odwracam się na pięcie. Pewnie ruszam przed siebie. Próbuje przypomnieć sobie drogę, którą kiedyś, tyle razy biegałem z Semper.
Dochodzimy do małej polanki, dookoła gęsto otoczonej drzewami. Rozglądam się dookoła, jakbym spodziewał się zobaczyć gdzieś jakiegoś szpiega. Jest pusto i cicho. Słysze własny oddech. Nie wyczuwam obecności żadnego intruza. Jest bezpiecznie.
— Profesorze?
Na głos Granger odwracam się w jej stronę. Jest spięta. Drży. Po chwili zdaje sobie sprawę dlaczego. W trzęsących się palcach trzyma żyletkę.
— Po co ci to? — Unoszę jedną brew do góry.
— Jak to po co? — Jej głos też nie jest już tak pewny jak wcześniej. — Przecież mieliśmy przetestować formułę... — Jest blada jak ściana. Widzę, że się boi. Nie dziwię się jej. Po tym, co zrobił jej Lucjusz, ma do tego całkowite prawo.
Nie patrzy na mnie. Wzrok ma wbity w żyletkę. Delikatny refleks słońca, odbija się w ostrym metalu. Kto by pomyślał, że jedna z moich najmądrzejszych uczennic, będzie się bać kawałka stali.
Stoi bez ruchu. Robi się coraz bledsza. Wolałbym, żeby mi nie zemdlała.
— Granger?
Po jej twarzy zaczynają ciec łzy. Jej oddech staje się płytki.
— Oddaj mi to... — proszę spokojnie. Nie odpowiada. Jedną ręką, podtrzymuje jej drżące dłonie, a drugą powoli wysuwam żyletkę spomiędzy jej palców.
Odwraca się ode mnie gwałtownie i wpycha ręce do kieszeni.
— Granger? — Kładę rękę na jej plecach.
— Przepraszam... — mamrocze cicho.
— Granger, jeśli źle się czujesz, powiedz. Wrócimy do domu.
— Nie ma takiej potrzeby... — Odwraca się powoli, ocierając łzy wierzchem dłoni. Otwieram już usta, ale nie daje mi dość do słowa. — Co mam robić? — Wysila się na uśmiech.
Dyskusja z nią nie ma sensu. Jest równie uparta jak Minerva.
— Poczekaj chwilę. Użyjemy mojej krwi. — Podwijam prawy rękaw. Co jak co, ale Czarny Pan nigdy nie zaakceptowałby blizny na Mrocznym Znaku.
Biorę głęboki wdech. Ręce zaczynają mi drżeć. Przykładam żyletkę do przedramienia. Jest lodowata. Boję się ją teraz przeciągnąć. Jest mi wstyd. Jesteś dorosłym mężczyzną, weź się kurwa w garść, Snape! Usiłuje sam siebie przekonać, że to wcale nie będzie boleć. Wcale... Jeden, dwa, trzy! Pewnym ruchem nacinam przedramię. Gorąca krew parzy moją zimną skórę. Zaciskam pięść. Krew leci coraz szybciej. Klękam. Powoli przesuwam rękę nad ziemią, aż krew nie stworzy brunatnego kręgu. Czuje się coraz gorzej. Przed oczami pojawią mi się mroczki.
Gdy tylko kończę koło, Granger kuca obok mnie.
— Profesorze? — Jej twarz jest taka niewyraźna. Po ugryzieniu Nagini źle znoszę nawet małą utratę krwi. — Profesorze? — Czuje jak łapie moje rozcięte przedramię. Jej dłoń jest ciepła. Wyciąga mi różdżkę z kieszeni. Rzuca zaklęcie. Rana powoli się zasklepia.
Łapie za nasadę nosa i biorę kilka głębokich wdechów.
— Lepiej? — Głos Granger jakby wyrywa mnie z transu. Przytakuje powoli.
— Rzucisz zaklęcie? — Nie czekając na odpowiedź, podaje jej pergamin.
— Tak, oczywiście. — Przykłada koniec różdżki do krwawego kręgu. Zaczyna szeptać zaklęcie. Formuła jest zbyt skomplikowana, by rzucić ją niewerbalnie. Krew iskrzy. Odsuwam się gwałtownie, gdy w miejscu kręgu wybuchają ciemne płomienie. Gasną po krótkiej chwili. W powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach, podobny do spalenizny — Udało się...
— Chyba tak... — Wyciągam z kieszeni ruchome zdjęcie matki. Chcę już włożyć je w krąg, gdy Granger łapie mnie za nadgarstek. Rzucam jej pytające spojrzenie.
— Może ja to zrobię — proponuje, wpychając włosy za uszy. — Pan, źle się czuje.
Parskam pod nosem.
— Trzymaj łapska przy sobie. Gdyby coś jednak poszło nie tak, ja poradzę sobie bez magii. — Kłamię. Kłamię jej w żywe oczy. Jeżeli stracę umiejętności magiczne, Czarny Pan uzna mnie za nieużytecznego... Ale jeśli coś stanie się Granger, Dumbledore ukaże mnie równie surowo, jak po wypadku Potter'a. Pieprzony stary pajac.
Raz kozie śmierć. Przełykam ślinę i wkładam rękę w krąg. Magiczne zdjęcie natychmiast się zatrzymuje. Twarz matki zastyga w jednej pozycji. Odkładam fotografię na ziemię i poruszam palcami. Powietrze jest jakby rozrzedzone. Nie odczuwam żadnych innych zmian.
Próbuje podnieść zdjęcie z wilgotnej ziemi. Fotografia przykleiła się do wilgotnego mchu. Każda próba podważenia jej paznokciem kończy się przesunięciem w stronę krawędzi.
W końcu się udaje. Unoszę zdjęcie. Wyciągając dłoń, muskam nią wciąż żarzącą się krew.
— Kurwa! — niewyobrażalny ból przenika moje ciało. Mam wrażenie, że oddziałuje na mnie teraz siła Crucio, na przemian z mocnymi wyładowaniami elektrycznymi. Świat dwoi mi się w oczach. Rozpaczliwie próbuje usunąć wrzącą krew w mojej skóry.
— Profesorze?! — Granger łapie mnie za przedramię. Trze ranę chusteczką. Już po raz drugi ratuje mi dzisiaj dupę.
W miarę jak wrząca, brunatna krew znika z mojej skóry, ból ustępuje. Spoglądam na przedramię. Krew pozostawiła po sobie bolący ślad, w postaci sino—granatowych plam.
— Opatrzę to panu w domu — mruczy Granger. Przykłada do rany chusteczkę. Delikatnie zaczyna zsuwać mi rękaw.
— Gdzie jest zdjęcie? — Odrzucam głową do tyłu, by pozbyć się włosów wpadających do oczu.
— Proszę. — Podaje mi fotografię matki. Elieen przechyla głowę i uśmiecha się szeroko do aparatu, by po chwili wrócić do malowania rzęs. — Skoro zdjęcie się rusza, to znaczy, że zaklęcie dobrze działa, tak?
— Jeszcze nie wiem... Daj mi różdżkę.
— Profesorze, jest pan ranny... Nie powinien pan, czarować w takim stan...
— Rób co mówię, Granger — wcinam się ostro. Czuję się coraz gorzej i mam ochotę jak najszybciej wrócić do domu. Granger podaje mi różdżkę. Znajduje wzrokiem patyk, leżący kilka metrów dalej. Skupiam się. Rzucam najprostsze Accio. Kij wpada mi w rękę.
Ogarnia mnie ulga.
— Możesz być z siebie dumna — oznajmiam Granger ze znikomym uśmiechem. Niezgrabnie podnoszę się z ziemi. — Wracamy? — Zasypuje Krwawy Krąg suchymi liśćmi.
— Czyli zaklęcie działa? — W jej oczach tańczą iskierki.
— Jak widzisz. Chodź. — Wyciągam do niej rękę. Niepewnie ją przyjmuje. Pomagam jej wstać.
— Dziękuje... Co jest dzisiaj na obiad?
Szczęśliwego Nowego Roku, Kochani!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro