SEVERUS 002
Pierwsze promienie wschodzącego słońca zaglądają do sypialni. Przewracam się na bok i szczelnie opatulam kołdrą. Łudzę się, że jeszcze zasnę, chociaż wiem, że i tak mi się nie uda. Leżę bez ruchu. Wpatruje się w pędzącą sekundnik. On nigdy nie robi sobie przerw. Wciąż biegnie, nie zwracając czasu na nic i na nikogo. Sam jestem jak sekundnik. Wstaję, jem, pracuje, znowu jem i z powrotem się kładę. Bez żadnej przerwy. Bez żadnej wolnej chwili. Tracę siebie, w tysiącach sekund, których nikt nigdy mi nie odda. Gubię wspomnienia. Zapominam o nadziei. Przepadam.
Wolałbym wskazywać godzinę. Miałbym chociaż chwilę przerwy. Miałbym chwilę dla siebie. Odnalazłbym wspomnienia. Przypomniał sobie, kim jestem. Ktoś w końcu zwróciłby na mnie uwagę. Ale nadal jestem sekundnikiem. Komu potrzebny jest Sekundnik?
Wzdycham ciężko. Zwlekam się z łóżka. Najwyższy czas wstawać.
Idę do łazienki. W domu nadal panuje półmrok. Zdejmuję piżamę. Przed chwilą wyszedłem spod kołdry. Drżę. Siadam w wannie i odkręcam wodę. Wrzątek lejący się z prysznica przyjemnie rozluźnia spięte mięśnie.
Przesiaduję w wannie zbyt długo. Gorąca woda już nie parzy. Powoli wstaje. Wychodzę na dywanik ociekając wodą. Zgarniam z twarzy mokre włosy i patrzę w łazienkowe lustro. Człowiek którego w nim widzę mnie obrzydza. Nienawidzę siebie.
Zabliźnione ślady po ukąszeniach Nagini odznaczają się na tle i tak już bladej skóry. Kości wystają tak mocno, że rzucają cień. Długie, wciąż czarne włosy, opadają na obojczyki. Ciekawe czemu jeszcze nie zesiwiałem? Tak duża ilość stresu powinna zdecydowanie przyśpieszyć ten proces.
Owijam się ręcznikiem. Wychodzę z łazienki i idę do sypialni, by się ubrać. Rzucam okiem na zegarek. Wpół do szóstej.
Schodzę na dół, do kuchni. Nalewam wody do czajnika. Stawiam go na kuchence. Opieram się o parapet i spoglądam przez okno. Właśnie zaczyna padać. Wprost wspaniale.
Czajnik zaczyna gwizdać. Wyłączam gaz. Sięgam po szmatkę. Podnoszę czajnik i wlewam wrzątek do kubka. Otwieram szafkę. Zostało już tylko kilka kromek chleba. Sięgam po pudełko z herbatą. To też jest już na wykończeniu. Wyciągam prawie ostatnią torebkę i wkładam ją do kubka.
Zamykam szafkę i odwracam się, by zajrzeć do lodówki. Tutaj też świeci pustkami. Cudownie...
Otwieram cukierniczkę. Wsypuję do herbaty resztkę cukru. Trudno, Granger będzie musiała napić się gorzkiej. Mieszam kilka razy, czekając aż cukier się rozpuści. Biorę kubek. Wracam z nim na górę.
Jest jeszcze zbyt wcześnie na wizytę w ministerstwie, dlatego idę do gabinetu. Odstawiam herbatę na blat i siadam przy dużym stole. Sięgam po puste dokumenty. Zaczynam wypełniać małą książeczkę, która za chwilę przejdzie na własność Granger i stanie się gwarancją jej bezpieczeństwa. Zmieniam jej imię, nazwisko, status krwi. Bycie mugolakiem w tych czasach równa się z samobójstwem. Brakuje tylko zdjęcia. Jeśli Zakon odebrał moją wiadomość, przekażą mi je jeszcze dzisiaj.
Rozkładam własne dokumenty. Dokładnie kopiuje wszystkie podpisy i przystawiam pieczątki. Gdyby nie Narcyza, nadal musiałbym podrabiać nawet papier,a nakładanie ochronnych zaklęć wcale nie należało do najprzyjemniejszych.
Odkładam gotowe dokumenty na stół. Swoje chowam do kieszeni. Sięgam po herbatę. Siadam wygodniej. Przymykam oczy. Oplatam kubek dłońmi. Delektuje się chwilą.
Gdyby nie to, że muszę iść dzisiaj do ministerstwa, najchętniej przesiedziałbym cały dzień w domu, albo pomoknął w ogrodzie, pieląc grządki. Dopijam herbatę. Wstaję. Wsuwam krzesło. Wychodzę z pracowni i zamykam za sobą drzwi.
Zanim zejdę na dół, decyduję się jeszcze zajrzeć do Granger. Nie pukam. Nie chcę jej obudzić. Cicho uchylam drzwi. Mam ochotę parsknąć śmiechem. Leży w poprzek łóżka, zawinięta w prześcieradło. Kołdra zrzucona jest na podłogę, a poduszka służy za przytulankę. Uśmiecham się pod nosem. Gryfoni...
Gdy tylko wychodzę za bramę, deportuje się na plac Ministerialny. Teraz, czarodzieje nie ukrywają już niczego. Podnoszę głowę i ruszam przed siebie. Kątem oka zauważam dwóch śmierciożerców w mundurach. Są zbyt dumni, by chodzić po cywilnemu. Długie, czarne płaszcze, powiewają za nimi na wietrze. Mroczne znaki wyhaftowane srebrnymi nićmi na plecach, łypią złowrogo.
Podchodzą do młodej dziewczyny, zamiatającej ulicę. Zaczynają wyzywać ją od ścierw i porównywać do skrzatów domowych. Wzdycham ciężko. Ruszam w ich stronę.
— Co tu się dzieje? — pytam ostrym tonem, którym zwykle zwracałem się do pierwszorocznych.
— Nic — odpowiada jeden z nich. Denerwuje się. Widzę to po jego oczach. Uśmiecham się kpiąco.
— Po prostu sprawdzaliśmy dokumenty — próbuje się usprawiedliwić drugi. Piorunuję go spojrzeniem. Schyla się. Podnosi miotłę i podaje ją przerażonej mugolce.
— Wszystko w porządku — dodaje ten drugi, oddając kobiecie papiery.
— Możemy jeszcze jakoś pomóc, panie Snape?
— Zjeżdżajcie stąd — warczę, plując jadem. Odwracam się na pięcie. Z obrzydzeniem patrzę na gmach Ministerstwa i ruszam w jego stronę.
Mijam jakiś żebraków, błagających o jedzenie. Nienawidzę tego widoku. Nienawidzę tego miasta. Nienawidzę ludzi, których durna ideologia prowadzi donikąd. Nienawidzę siebie, za to, że jestem jednym z nich.
Rozbudowując swoją potęgę, Czarny Pan zaczytywał się w Mein Kampf. Wzorując się na Hitlerze, rozsiał strach i przerażenie w całym kraju. Setki czarodziejów i czarownic wstąpiło w jego szeregi, czekając na legendarną chwałę. Chwałę... Co za brednie?!
Przed wejściem do ministerstwa wita mnie dwóch śmierciożerców. Uśmiechają się przymilnie i otwierają mi drzwi. Idę przed siebie, z głową dumnie podniesioną do góry. Nie muszę się przepychać. Ludzie sami ustępują.
— Severus!
Odwracam się gwałtownie. Malfoy... Idzie z tą swoją durną świtą. Czterech śmierciożerców kroczy za nim dumnie, jako jego ochrona. Pewnie nie umieją nawet dobrze walczyć.
— Dobrze cię widzieć — dodaje. Uśmiecha się szeroko. — Co tu robisz?
— Przyszedłem odebrać różdżkę. — Gwałtownie macham głową, odrzucając włosy opadające na twarz.
— Chyba sobie żartujesz?! Nie będziesz czekał w kolejce z tym pospólstwem. McNair! — Odwraca się do swoich ludzi. Jeden z nich wychodzi przed szereg. — Idź odebrać różdżkę Severusa.
— Oczywiście.
— Pośpiesz się. Nie mam całego dnia. — Obrzuca mężczyznę ostrym spojrzeniem. McNair przytakuje. Odchodzi w stronę windy i niknie w tłumie.
— To nie było konieczne — mówię cicho, wpychając ręce do kieszeni.
— Proszę cię, chcesz mieszać się z tym ścierwem? — pyta, ruchem głowy wskazując na czarodziejów czekających w kolejce.
— Przypominam ci, że jestem półkrwi.
Lucjusz uśmiecha się rozbawiony. Mimo że zaraz stuknie mu czterdziestka, kobiety wciąż mdleją na widok jego szarmanckiego uśmiechu.
— Ale ty, to ty — odpowiada beztrosko. — Jesteś oddanym sługą Naszego Pana. Jakie ma znaczenie twój status krwi? Gdyby nie ty, nigdy nie pokonalibyśmy Pottera i Zakonu. — Po ojcowsku poklepuje mnie po plecach. — Chodźmy. Napijemy się kawy. — Uśmiecha się po raz kolejny. Ruszamy w stronę ministerialnej kawiarni. — A teraz opowiadaj, jak pierwsza noc z panną Granger?
— Co masz na myśli?
— Jak to co?! Chyba nie powiesz mi, że odkupiłeś ją ode mnie do prania twoich skarpet? — Patrzy na mnie z politowaniem.
— Nie. Po prostu wczoraj byłem już zmęczony — kłamię. Kupiłem Granger tylko po to, żeby oszczędzić jej atrakcji serwowanych przez Lucjusza. Poza tym, Narcyza się ucieszyła.
— W takim razie koniecznie musisz wypróbować ją dzisiaj. Jest nieziemska...
— Panie Snape?
Odwracamy się w stronę głosu McNaira. Śmierciożerca uśmiecha się przymilnie. Podaje mi moją nową różdżkę zapakowaną w ozdobne pudełko.
— Będę się zbierać — oznajmiam Lucjuszowi. — Do zobaczenia.
— Do zobaczenia — odpowiada. Wymieniamy uścisk dłoni. — I koniecznie zajmij się Granger — dodaje na odchodne.
O tej porze, przed ministerstwem panuje już tłok. Tak jak wcześniej, nie muszę się przepchać. Niechętnie dochodzę do wniosku, że najwyższy czas na zakupy. Nie dość, że w domu nie ma już nic, to jeszcze teraz, na głowę zwaliła mi się Granger. W sumie sam zwaliłem ją sobie na głowę. Nieważne... To nie zmienia faktu, że potrzebujemy teraz więcej jedzenia.
Macham głową, by zrzucić włosy opadające na twarz. Na ułamek sekundy zamykam oczy. Ktoś na mnie wpada. Boleśnie spotykam się z ziemią.
— Dzień dobry, profesorku — szepcze Tonks, powoli podnosząc się z mojej klatki piersiowej. Widzę jej prawdziwą twarz tylko przez krótką chwilę. Teraz, pomagam wstać brunetce, o rumianych policzkach.
— Raport dotarł? — pytam cicho, proponując jej swoje ramię. Pewnie łapie mnie pod rękę.
— Dotarł. — Drugą ręką, ukradkiem wsuwa mi coś do kieszeni. — Zdjęcia i dane, do papierów. Jak skończysz, wyślij Zniczówką.
— Dobrze — przytakuje na znak, że zrozumiałem. — Kiedy spotkanie?
Tonks łapie mnie za koszulę. Przylega do mnie. Przybliża swoją twarz do mojej, jakbyśmy za chwilę mieli się pocałować. Kątem oka zauważam śmierciożercę. Stoi zbyt blisko.
— Czwartek. Jedenasta. Kwatera główna. — Całuje mnie delikatnie. — No, to do zobaczenia, profesorku. — Uśmiecha się szeroko i odchodzi w swoją stronę. Jak ja kurwa nienawidzę tej jebanej konspiracji!
***
Bardzo dziękuje za wszystkie gwiazdki pod severcissy od _nnneliasss_
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro