NRCYZA 016
Czuje w ustach metaliczny posmak krwi. Muskam palcami lodowate płytki, którymi wyłożona jest podłoga w salonie. Kręci mi się w głowie. Gdzieś w domu trzaskają drzwi. Lucjusz pewnie się położył. I dobrze. Jest pijany i zmęczony. Powinien się przespać.
Znowu skrzypienie drzwi. Tym razem tych wejściowych. Pewnie Draco wrócił od Blaise'a.
Podpieram się na ręce i próbuje wstać. Dracon nie może zobaczyć mnie w takim stanie.
— Mamo?
Z trudem otwieram oczy. Zamazany obraz mojego chłopca, pojawia się w progu:
— MAMO?! — klęka obok mnie — dasz radę wstać?
Otwieram już usta by odpowiedzieć, jednak zamiast tego, kaszlę krwią. Draco łapie mnie pod brzuchem i pomaga wstać. Opieram się na jego klatce. Ostatnio tak urósł. Jest już wyższy ode mnie.
— Wezwę Severusa — bez problemu bierze mnie na ręce. Oczy same mi się zamykają.
— N – nie... Nie możesz go wezwać. On źle się czuje...
— Muszę. Ktoś w końcu musi przemówić ojcu do rozsądku. On nie ma praw tak cię...
— Draco, przecież wiesz, że tata nie zrobił tego specjalnie... — gładzę Dracusia po policzku.
— Mamo... — wnosi mnie do sypialni i kładzie na łóżku — przestać go usprawiedliwiać! Skoro Severus nie może przyjść, wezwę ciocię Bellę.
— Draco... — już mnie nie słucha. Wychodzi, trzaskając za sobą drzwiami.
Łzy napływają mi do oczu. Mam tego dość. Mam dość okłamywania siebie i wszystkich dookoła, że Lucjusz to świetny mąż, ale... ale przecież go kocham... a on kocha mnie. Tak. Oczywiście, że mnie kocha, po prostu miał dzisiaj gorszy dzień. Gorszy dzień...
***
— Cyziu na Melina, Dracon ma racje. Lucjusz nie ma prawa cię tak traktować! — Bellatrix krąży po sypialni, energicznie gestykulując. — Mówiłam ci jeszcze przed ślubem, że w ogóle nie powinnaś za niego wychodzić!
— Bello... — widzę, że jest wściekła, ale muszę jakoś załagodzić sytuację. Lu wcale nie zrobił tego specjalnie. — Przecież wiesz, że Lucjusz mnie kocha.
— Jasne! — prycha z pogardą. — Tak mocno jak ja kocham szlamy. Daj sobie w końcu przemówić do rozsądku!
— To ty daj sobie przemówić do rozsądku! — siadam po turecku i na nowo zaczynam zaciskać palce na poduszce trzymanej między nogami.
— Jesteś niereformowalna! — jej piskliwy, donośny krzyk, przywodzi mi na myśl nasze dziecięce lata.
— Hipokrytka! — z całej siły rzucam w siostrę poduszką.
— CYZIU!
Wybucham głośnym śmiechem. Po chwili przykładam zimną dłoń do ust. Znowu nieprzyjemnie pieką.
— Pękła ci warga?! — Bella podbiega do łóżka. Siada obok mnie. Brutalnie odsuwa moją rękę od ust. — Pokaż mi to — wyciąga różdżkę i próbuje rzucić lecznicze zaklęcie. Bezskutecznie. Z jej ust wydobywa się krzyk mrożący krew w żyłach. — KOCHASZ TEGO DESPOTĘ TAK MOCNO, ŻE TWÓJ ORGANIZM WYPIERA ZAKLĘCIA UZDRAWIAJĄCE!
— Bello...
— Cicho! — sięga po chusteczkę. Zaczyna delikatnie ocierać krew cieknącą z dolnej wargi. Ktoś puka do drzwi sypialni. — Kto tam?
Drzwi otwierają się gwałtownie.
— Lu... — uśmiecham się na jego widok.
— Co ty tutaj robisz? — Bella staje między nami.
— Mógłbym zapytać cię, o to samo? Kto cię tutaj wpuścił?!
— Dracon mnie wezwał — odpowiada hardo jak zawsze. Widzę jak prostuje się jak struna.
— Wspaniale — prycha Lucjusz — ale teraz nie jesteś już potrzebna. Wyjdź.
— Nie.
— Słucham?! — zdenerwował się. Znowu.
— Nie zostawię mojej siostry, na pastę twoich durnych fanaberii! Zostanę tutaj, albo zabiorę Cyzię do siebie.
— Tknij ją, a... — różdżka pojawia się w ręce Lu. Mierzy w Bellatrix.
— Przestańcie! — gwałtownie wstaje z łóżka. Kręci mi się w głowie. Lucjusz od razu pojawia się obok. Wtulam się w jego tors. Ostry zapach perfum, drażni moje śluzówki.
— W takim razie zostanę — oznajmia Bella — nie martw się Malfoy, wprowadzę się tam, gdzie spałam ostatnio — uśmiecha się do Lucjusza i wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi.
— Połóż się — mówi Lu. Jego głos jest miękki i ciepły. Podnosi mnie bez najmniejszego wysiłku i delikatnie kładzie do łóżka. — Mogę zostać? — czuje przykrywa mnie kołdrą.
— Oczywiście, że tak — przesuwam się na łóżku, żeby zrobić mu miejsce. Kładzie się obok mnie. Opieram głowę na jego klatce piersiowej.
— Przepraszam za rano... Nie byłem sobą — delikatnie całuje mnie w czoło.
— Nie przepraszaj — gładzę go po policzku — wiesz przecież, że się nie złoszczę.
Odpowiada mi uśmiechem. Uwielbiam jego uśmiech. Zaczyna się bawić moimi włosami.
— Muszę cię o coś zapytać.
— Pytaj o co tylko chcesz — przymykam oczy.
— Zgubiłaś różdżkę, Narcyziu? Rush pytał mnie wczoraj, jakie drewno ci się podoba.
— Tak.... — nie lubię okłamywać Lucjusza, ale nie mam wyjścia — przepraszam, straszna ze mnie niezdara.
— Nie mów tak — uśmiecha się po raz kolejny, po czym delikatnie całuje mnie w wciąż obolałe usta.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro