HERMIONA 018
Kładę się na łóżku i szczelniej owijam kocem. Dobrze, ze profesor już poszedł i jeszcze lepiej, że nie poprosiłam go, żeby został. Penie i tak by się nie zgodził, a ja spaliłabym się ze wstydu.
Nie wiem co ze sobą zrobić. Mam ochotę zniknąć. Niewiele myśląc układam się wygodniej i zamykam oczy, z nadzieją, że uda mi się zasnąć.
***
— Granger! Granger — gdzieś z daleka dochodzi mnie głos profesora — Granger, wstawaj. Za dwadzieścia minut jest spotkanie!
— CO!? — zrywam się z łóżka. Światło zapalone w pokoju razi mnie w oczy. Jęczę pod nosem, zakrywając je dłońmi.
— Przespałaś pół dnia, a teraz chodź, bo się spóźnimy.
Przecieram twarz. Otwieram oczy. Profesora już nie ma. Rzucam okiem na zegarek. Wpół do siódmej. Snape ma rację. Przespałam pół dnia.
Gdy wychodzę spod koca, ogarnia mnie okropny chłód. Trzęsę się z zimna. Zaraz... skoro profesor mnie obudził, to mam iść z nim? Powiedział jeszcze, że mam się zbierać, bo się spóźnimy... Uśmiecham się mimowolnie. Idę na spotkanie Zakonu!
Zanim zejdę do przedpokoju, zahaczam jeszcze o łazienkę, gdzie przebieram się w mniej wygniecione ubrania. Profesor czeka już na dole.
— Idziemy?
— Mhm — przytakuje, zakładając bluzę.
Snape otwiera mi drzwi. Przechodzimy podjazd i wychodzimy przez furtkę. Profesor rzuca zaklęcia zabezpieczające, po czym wyciąga do mnie łokieć. Łapię go mocno. Znikamy bezszelestnie.
Po chwili materializujemy się na środku pola. Wstrząsają mną torsje. Klękam i wymiotuje żółcią.
— Granger? — profesor podaje mi rękę. Przyjmuje ją. Podnoszę się powoli. Snape też nie wygląda najlepiej. Odwraca ode mnie głowę, starając się zakryć grymas włosami. Zaciska lewą pięść. Prawe przedramię drży
— Profesorze... — niepewnie muskam jego ramię.
— Chodźmy — wymija mnie i rusza przed siebie. Idzie szybko. Znowu mam problem, by go dogonić.
Po krótkim marszu wchodzimy do lasu. Ani trochę mi się tutaj nie podoba. Chłód wieczora uderza mnie w policzki. Rosa zebrana na wysokiej trawie, moczy gołe kostki. Jest duszno. Zanosi się na burzę.
Wychodzimy z gęstwiny. Na drugim końcu małej polany stoi stara, waląca się stodoła. Jak mogłam się spodziewać, zmierzamy właśnie do niej. Mam wrażenie, że ktoś ciągle nas obserwuje. Profesor puka do drzwi. Skądś dochodzi wycie wilka. Drzwi otwierają się powoli. Wysuwa się zza nich Molly Weasley. Uśmiecham się na jej widok, ale ona nawet na mnie nie patrzy. Wbija lodowate spojrzenie w Severusa:
— Hasło?
— Cytrynowe dropsy — odpowiada powoli. Mama Rona uśmiecha się delikatnie.
— Wchodźcie — przesuwa się w drzwiach, by wpuścić nas do środka.
— Hermionka... — nim zdążę się obejrzeć, zamyka mnie w mocnym uścisku. Przytulam twarz do jej miękkich włosów. Pachną ciasteczkami i dynią. Dokładnie tak, jak zapamiętałam. — Merlinie, jak dobrze cię widzieć — odsuwa się nieco. Muska mój policzek ciepłą ręką.
— Panią też wspaniale widzieć...
— Tak bardzo się zmieniłaś. Wydoroślałaś...Chodźcie, wszyscy już czekają. — Uśmiecha się do nas promiennie. Ruszamy korytarzem.
— Co to za miejsce? — pytam, rozglądając się dookoła. Ściany zrobione ze starych desek poskrzypują cicho. Pod stopami łamię mi się suche siano.
— Gdy potrzebujemy szybko się spotkać i nie mamy czau na wybór nowej lokalizacji, przychodzimy tutaj. Jest całkiem bezpiecznie.
Przechodzimy przez następne drzwi. Uderza we mnie przyjemne ciepło. Rozglądam się dookoła. Na środku pomieszczenia jest wielkie ognisko, nad którym Tonks robi właśnie grzanki. Pod jedną ze ścian, stoi wielki stół. Na poddasze wypełnione sianem prowadzi stara drabina.
Rozpoznaję wiele twarzy. Wszyscy rozmawiają ze sobą żywo. Pośród dorosłych biega mały chłopiec z niebieską grzywką. Mały Teddy tak urósł?
— Hermiona!? — od stołu wstaje Ronald. Nie mogę powstrzymać łez.
— Ron! — podbiegam do chłopka i wskakuje mu na ręce. Przytulamy się mocno. — Myślałam, że cię wtedy złapali.
— Nie musisz się o mnie martwić — cmoka mnie w policzek, po czym tarmosi moje włosy.
— Cholibka, Hermiona!
Odwracam się, by wpaść na Hagrida. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Już po chwili, moje imię pojawia się na ustach wszystkich zebranych. Witamy się szczerymi przytulasami. Mam wrażenie, że to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu.
— No kochani! — na głos Dumbledora wszyscy milką. — Siadajcie już. Najwyższy czas.
Ron macha ręką, żebym usiadła obok niego. Omiatam wzrokiem wszystkich zebranych. Jest nas tak mało. Gdzie jest Narcyza? Przecież profesor mówił, że ona też jest w Zakonie?
Ron zaczyna bawić się moimi włosami. Zakręca je palcach, tworząc małe sprężynki. Nagle dociera do mnie, że nie ma Ginny!
— Pani Weasley?
— Tak, kochanie? — uśmiecha się ciepło, ukradkiem zerkając na Snape'a rozmawiającego jeszcze z Dumbledorem.
— Gdzie jest Ginny?
— Siedzi w krzakach przed stodołą — odpowiada spokojnie, jakby Ginerva siedząca w krzakach była czymś kompletnie naturalnym — nie słyszałaś, jak wyła?
— Wyła? — marszczę brwi. Czy to znaczyłoby, że to wycie wilka było jakimś sygnałem?
— Nie martw się. Jeszcze zdążycie się nagadać — znowu obdarza mnie uśmiechem. Odpowiadam tym samym.
— Moi drodzy! — Dumbledore staje za stołem. — Witam was wszystkich, mimo że dzisiaj, jesteśmy w nieco okrojonym składzie. Wszyscy zdążyliśmy już przywitać naszą drogą pannę Granger, która, mam nadzieję, szybko wdroży się w działania Zakonu. Spotykamy się dzisiaj, ponieważ Severusowi udało się opracować formułę zaklęcia i jesteśmy już w pełni gotowi do akcji w Harrow. — Na te słowa, Zakon zaczyna klaskać i wiwatować. Wymieniam z profesorem spojrzenia pełne satysfakcji. Uśmiecha się do mnie delikatnie. Chyba się przewidziałam.
Dumbledore ucisza zebranych podniesieniem dłoni:
— Akcja odbędzie się dzisiaj, o wschodzie słońca. Przeprowadzi ją oddział Kingsleya i Lupinów, Severus przekaże wam wszystkie potrzebne informacje. Panno Granger?
— Tak? — pytam, wychylając się w stronę Dumbledora.
— Chciałbym aby to pani dowodziła tej akcji...
— Nie! — twardy głos Snape'a rozchodzi się po pomieszczeniu.
— Severusie...
— Powiedziałem nie.
— Severusie — próbuje po raz drugi Dumbledore — panna Granger jest już dorosła i wierzę, że sobie poradzi. — Profesor próbuje jeszcze protestować ale dyrektor zamyka mu usta szerokim uśmiechem. — Mogę na panią liczyć?
— Tak, oczywiście — odpowiadam pewnie. Nie spodziewałam się, że już na wstępie, dyrektor obdarzy mnie takim zaufaniem.
— Wiedziałem, że mogę na pani polegać, panno Granger — obdarza mnie łagodnym uśmiechem — a więc Kingsley, przygotuj proszę oddział do gotowość. Stawcie się w punkcie 404 w Harrow, o wpół do trzeciej.
— Tak jest.
— Waszym zadaniem będzie wylanie krwawego kręgu, w promieniu pół kilometra od posterunku. Potem będziecie patrolować punkty deportacyjne i główne drogi. Po trzech seriach strzałów z broni palnej, przechodzicie do odwrotu.
— Oczywiście — Shacklebolt wstaje od stołu i wychodzi, wcześniej wymieniając porozumiewawcze spojrzenie z Lupinem.
— Remusie, wy też się przygotujcie. Na was będzie czekać Tonks, w punkcie 312, pół godziny później.
— Oczywiście. Będziemy gotowi — profesor Lupin uśmiecha się do Albusa. Wstaje od stołu. Żegna się z żoną pocałunkiem i rusza w ślady Kingsley'a.
— Jak wiecie, do akcji potrzebujemy krwi... dużo krwi... Severus zaraz się tym zajmie, po czym wytłumaczy jak będzie przebiegać cała operacja. — Profesor wstaje. Robię to samo.
— Pomóc panu?
Posyła mi lodowate spojrzenie po czym zwraca się do profesor McGonagall:
— Pomożesz mi, Minervo?
— Oczywiście...
Wściekle zaciskam usta. Snape nie może być na mnie zły, tylko dlatego, że chcę pomóc!
Czuje na ramieniu czyjąś ciepłą dłoń. Odwracam głowę:
— Jesteś pewna, że chcesz dowodzić, Hermionko? — pani Weasley przeczesuje moje włosy palcami.
— Tak. Chcę w końcu móc zrobić coś więcej.
Na moje słowa pochmurnieje.
— Ron, idź zamienić się z Ginny — prosi syna, wciąż gładząc moje włosy.
— Ale...
— No już.
— A właściwie, co ty na to, żeby Hermiona się do nas wprowadziła?
— Jest zimno, Ronaldzie Weasley'u. Ginevra nie będzie siedzieć na dworze do rana. No już.
— Jasne... — Ron powoli wstaje i zaczyna powłóczyć nogami w stronę drzwi.
— Molly? — Obok nas pojawia się Tonks, z gazą przyklejoną do przedramienia. Dlaczego profesor od razu nie zasklepił jej rany?
— Tak?
— Czy Teddy mógłby u ciebie zostać?
— Oczywiście, że tak.
— Odbierzemy go tylko jak skończy się akc...
— Spokojnie — Molly gładzi Tonks po policzku — przecież wiesz, że może zostać tak długo, jak będziecie tego potrzebowali.
— Dziękuję — Nimfadora łapie panią Weasley za rękę i delikatnie zsuwa z twarzy.
— Miona! — do pomieszczenia wpada nikt inny jak Ginevra.
— Ginny! — zrywam się z krzesła, by już po chwili znaleźć się w jej mocnym uścisku. Przytulamy się przez dłużą chwilę. Gładzę jej chude plecy. Jak zawsze jestem w stanie wyczuć kościste łopatki. Obcisła bluza którą ma na sobie jest lodowata.
Odsuwamy się od siebie dopiero po dłuższej chwili. To nie jest już ta sama Ginny. Jeszcze bardziej urosła i schudła. Gdy ostatnio się widziałyśmy, miała jeszcze dłuższe włosy ode mnie. Teraz, nie sięgają jej nawet barków. Jej duże brązowe oczy mocno podkreśla, czarna kredka.
— Ale się zmieniłaś — głos też ma nieco inny. O wiele niższy. Podobny do głosu Molly.
— Ty też — uśmiech bezczelnie wpycha mi się na usta.
— Ginny — Molly znowu staje obok mnie.
— Tak, mamo?
— Chodź, pomożesz mi ze śniadaniem.
— Kto je śniadanie w środku nocy? — pyta Ginny, uroczo marszcząc nos.
— Chodź i nie marudź, a ty Hermionko, idź oddać krew.
— Już idę — wymieniam ciepły uśmiech z Ginevrą i ruszam w stronę profesor McGonagall.
— Oddaje pani krew, panno Granger? — pyta, poprawiając siwe włosy, opadające na twarz.
— Mhm.
— Siadaj — ruchem głowy wskazuje na krzesło. Podwijam rękaw i wyciągam do niej lewe przedramię. McGonagall dezynfekuje mi rękę. Delikatnie robi wkłucie. Po chwili krew zaczyna sączyć się do plastikowego woreczka.
— Pani profesor?
— Tak?
— Mogę o coś zapytać?
— Oczywiście — siada obok mnie.
— Dlaczego profesor Snape, ma taki zły humor? Mam wrażenie, że jest na mnie wściekły — powoli poruszam palcami lewej dłoni. Mrowią.
— Severus nie jest na ciebie zły. Po prostu się martwi — posyła mi delikatny uśmiech.
Martwi się... Ukradkiem podnoszę na niego wzrok. Stoi przy drugim końcu stołu, zajęty przeliczaniem plastikowych worków z krwią i rozmową z Dumbledorem.
— Moi drodzy! — donośny głos dyrektora dźwięczy mi w uszach. Wszyscy odwracają się w jego stronę. — Posłuchajmy proszę Severusa! — wskazuje na profesora Snape'a. Profesor zarzuca głową do tyłu, by pozbyć się włosów opadających na twarz.
— Akcja w Harrow, musi być przeprowadzona przede wszystkim szybko. — Z drugiego końca pomieszczenia dochodzi mnie syk Zniczówki. Odwracam głowę. Minerva wysyła krew. — Cała warta zmienia się tam co cztery godziny. Pojawicie się tam, zaraz po zmianie. Tonks — robi przerwę, by nawiązać z nią kontakt wzrokowy — twoi ludzie zajmą się ofensywą. Pamiętaj, że kiedy wejdziecie w krąg, zostaną kompletnie odcięci od magii.
— Wiem — odpowiada pewnie.
— W opuszczonym domu przy Bessborough 24 jest skład naszej broni. Tam będzie czekać na was Granger — odwraca nieco głowę, by spojrzeć na mnie — jako dowodząca akcją, masz obowiązek na bieżąco powiadamiać Zakon o wszystkich problemach. Gdyby cokolwiek się działo, wychodzisz poza obszar zdemagizowany i wysyłasz patronusa do Aberfortha Dumbledora.
— Tak jest — mówię twardym głosem.
— Śmierciożercy nie są przygotowani na demagizację. Gdy wejdziecie na posterunek, pierwsze co musicie zrobić, to ich rozbroić. Nie zabijajcie i nie bierzcie zakładników. Wszyscy wiemy, że Czarny Pan krwawo się mści — robi pauzę. Spuszcza oczy. — Zbieracie oddział Weasley'a i się wycofujecie. Żadnych popisów — omiata wszystkich surowym spojrzeniem. — Po akcji musicie się podzielić. Przy Vaughan 21 będzie na was czekać Narcyza Malfoy. Deportuje się z nią oddział Weasley'a i ewentualni ranni. W razie problem z przenocowaniem, Minerva roześle wiadomości, do wolnych domów. Reszta grupy idzie na Butler Ave 12. Tam będę czekać ja. Deportuję was do domu Blacków. Grupę Weasley'a prowadzi Granger. Reszta zostaje pod dowództwem Tonks. Wszystko jasne?
— Vaughan i Butler Ave są spory kawałek od posterunku — zaczyna niska, ruda dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widziałam — gdy skończymy akcję wzejdzie już słońce. Jak mamy się tam dostać? — składa ręce na piersiach.
— Żeby się deportować, musicie wyjść poza zdemagizowany obszar, Ackerman. Jeszcze jakieś uwagi? — omiata wzrokiem wszystkich zebranych. — I pod żadnym pozorem nie dotykać krwi z Krwawego Kręgu. Granger, ty go zaczarujesz. To wszystko — spuszcza głowę. Skończył. — Granger, za mną — rzuca, wychodząc na korytarz.
— Czego on może od ciebie chcieć? — Ginny marszczy brwi.
— Nie wiem... — wstaje od stołu. Ruszam w ślady profesora.
— A teraz poproszę do mnie oddział panny Spinnet — Dumbledore, zaczyna grzebać w przepastnych kieszeniach, a ja wychodzę z głównego pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi.
Snape stoi pod ścianą z rękami założonymi na piersiach. Posyłam mu pytające spojrzenie:
— Co ci strzeliło do głowy? — pyta tonem, którym miał w zwyczaju dawać reprymendy uczniom.
— O co panu chodzi? — też składam ręce na piersiach.
— Jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, ciebie zabiją jako pierwszą! — krzyczy. Nie znam mowy jego krzyku.
— Przynajmniej umrę w dobrej sprawie! — też zaczynam krzyczeć. — Z resztą co może pójść nie tak?!
— Czy ty siebie słyszysz, Granger?! Dopiero co wyprowadziłaś się od Malfoy'a! Chcesz tam wrócić?!
— Nie zamierzam tam wracać! — mój głos staje się piskliwy.
— Zachowujesz się, jakbyś chciała!
— Na jakiej podstawie tak pan sądzi?!
— Jesteś nieodpowiedzialna! — słysząc to, wściekle zaciskam pięści.
— Kto tu mówi o nieodpowiedzialności!? Pragnę panu przypomnieć, profesorze, że...
— NIE MÓW DO MNIE PROFESORZE! — jego złość zmieszana z frustracją przyprawia mnie o ciarki.
— TO JAK MAM MÓWIĆ?! — gardło boli mnie już od krzyczenia. — SNAPE!? A WIĘC POWIEDZ MI SNAPE, DLACZEGO UWAŻASZ, ŻE NIE NADAJE SIĘ, ŻEBY DOWODZIĆ!?
— NIC TAKIEGO NIE POWIEDZIAŁEM!
— WŁAŚCIWIE CZEMU TY MI WTEDY POMOGŁEŚ, CO?! WCALE CIĘ O TO NIE PROSIŁAM! A MOŻE DOBRZE MI BYŁO U MALFOY'A! — palce bolą mnie już od zaciskania. Skronie pulsują boleśnie. Mam dość.
Snape nie odpowiada. Oddycha ciężko, skutecznie unikając mojego wzroku.
Drzwi otwierają się z hukiem. Między nas wbiega mały Teddy, krzycząc niezrozumiałe słowa.
— Ted! — Tonks wpada do korytarza zaraz za synem. Zręcznie łapie malucha. Bierze go na ręce. — Przepraszam za tego urwisa. — Patrząc to na Nimfadorę, to na Teddy'ego, dopiero teraz zdaje sobie sprawę, jak bardzo jest do niej podobny. — A i Molly prosiła, żeby zawołać was na śniadanie.
Odwracam się na pięcie i wychodzę ramię w ramię z Tonks. Zatrzaskuje za sobą drzwi.
Znad stołu unoszą się smakowite zapachy jajecznicy, boczku i grzanek. Ginny macha do mnie, na znak żebym podeszła. Siadam obok niej.
— Czego chciał?
— Nie ważne... — robi mi się głupio. Nie powinnam była tak wybuchać. Profesor ma prawo się martwić i powinnam być mu za to wdzięczna.
Czarne myśli ciągną mnie na mroczne dno mojego umysłu. Nie jem praktycznie nic. Ginny cały czas coś mówi, ale tylko uśmiecham się i przytakuje. Profesor nie pojawił się na śniadaniu nawet na chwilę.
— Moi drodzy! — głos dyrektora odrywa mnie od dna. — Już czas. Tonks, zbieraj ludzi. Panno Granger, musi pani ruszać. Oddział Kingsley'a powinien już kończyć Krąg.
— Oczywiście — nagle dociera do mnie, że nie mam ani różdżki, ani możliwości samodzielnej deportacji. Powoli wstaje od stołu. Tonks i Ginny czekają już na mnie przy drzwiach. Posyłam przyjaciółce pytające spojrzenie:
— Jestem w oddziale Tonks — odpowiada z uśmiechem.
— Właściwie jak się deportujemy?
— My do punktu. Pod Londynem czeka mój oddział. Dalej, do punktu obok Harrow — Tonks spogląda na zegarek — no, najwyższy czas. Widzimy się na miejscu — przytula się do mnie mocno. Po chwili razem z Ginny znikają mi między drzewami. A co ja powinnam teraz robić?
Słyszę za sobą kroki. Odwracam się gwałtownie. Snape...
Chcę mi się płakać. Zagryzam wargi. Nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
Profesor też nic nie mówi. Wciąż unika mojego wzroku. Powoli wyciąga do mnie rękę. Niepewnie łapię jego palce moimi. Deportujemy się.
Odrzut deportacji zapewnia mi brutalne spotkanie z brudną, drewnianą podłogą. Syczę z bólu, czując drzazgi wbijające się w palce. Kurz drapie mnie w nos. Niezgrabnie wstaje.
— Co się stało? — głos profesora jest już kompletnie inny. Nie pełen frustracji i krzyku. Nie agresywny, a spokojny.
— Nic... — teraz to ja boję się podnieść na niego oczy.
— Pokaż mi to...
— Nic się nie stało — chociaż ból nasila się z każdą chwilą, zmuszam się do uśmiechu. Jeszcze nigdy tak krzywo się nie uśmiechnęłam.
— Uważaj na siebie — wpycha mi w ręce swoją różdżkę zawiniętą w skrawek pergaminu. Deportuje się bez słowa.
— Ale...
Jak on sobie teraz poradzi?! A co jeśli coś mu się stanie? A co jeśli?
Opanuj się, Granger! Nie ma czasu! Musisz działaś. W końcu dowodzisz akcją!
Przyciskam różdżkę do piersi. Biorę głęboki wdech. Dam radę. Na pewno! Rozwijam pergamin. Zaklęcie demagizujące. Trzeba działać. Teraz nie ma już odwrotu.
Rozglądam się po pomieszczeniu. To musi być dom przy Bessborough. Tak... Pod ścianą stoi duża skrzynia po butelkach z piwem. Zaglądam do środka. Broń. Dużo broni. Wyglądam przez okno. Na niebo zawitała już jutrzenka. Zaklęcie!
Bez problemu odnajduje wyjście. Stare drzwi ciężko chodzą. Napieram na nie z całej siły. Ich otwieraniu towarzyszy cichy skowyt zawiasów, nie używanych od lat.
Między drzewami miga mi postać człowieka. Jest schylony. Ciągnie coś po ziemi. PO chwili zdaje sobie sprawę, że pozostawia po sobie brunatny ślad. Krwawy Krąg. Czarodziej wybiega spomiędzy krzaków, by zniknąć za domem na drugim końcu ulicy. Skończyli. Czas rzucić zaklęcie.
Jeszcze raz rozglądam się dookoła. Na ulicy nie ma żywego ducha. Biorę głęboki wdech i schodzę z tarasu po skrzypiących schodkach. Jest zimno.
Kucam przy Krwawym Kręgu. Delikatnie przykładam do niego różdżkę profesora. Jest wykonana z niezwykłą dokładnością. W drugiej dłoni rozkładam pergamin. Drzazgi dają o sobie znać. Gdzieś z tyłu głowy pojawiają się wątpliwości. Czy na pewno sobie poradzę? Weź się w garść, Granger! Przecież rzucałaś już to zaklęcie.
Zaczynam szeptać długą formułę. Trzęsą mi się ręce. Tylko spokojnie.
Krew zaczyna iskrzyć. Udało się? Odsuwam się od Kręgu. Wybucha ciemnym płomieniem.
— Mionka?
Odwracam się gwałtownie. Ginny stoi obok, bawiąc się krótkim pistoletem.
— Jesteśmy gotowi. Co z Kręgiem?
— Gotowy — uśmiecham się do Ginny słabo. Za jej plecami pojawia się profesor Lupin.
— Wierzę, że sobie poradzisz, Hermiono — jak zawsze kącik jego ust wędruje w górę. Podaje mi krótką broń. — Umiesz odbezpieczyć?
— Mhm — przytakuje, badając palcami zimną powierzchnię pistoletu.
— Trzymaj się raczej z tyłu. Nie podchodź blisko posterunku, żebyś w razie czego mogla wezwać pomoc — poważnieje — ale mam nadzieję, że to nie będzie potrzebne — wsuwa rękę do dużej kieszeni. Jestem pewna, że za chwilę wyjmie z niej czekoladę. A jednak nie. Marszczę brwi, gdy wyjmuje dziecięcą zabawkę. Małego pluszowego wilka. — Weź.
— A-ale... — nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa.
— Teddy dał mi to, bo powiedział, że przynosi mu szczęście. Oddasz mi po akcji — wpycha mi pluszaka w ręce. — Ruszamy! — krzyczy w stronę krzaków, nie dając mi nawet możliwości protestu.
Przyciskam zabawkę do piersi. Dlaczego profesor Lupin w ogóle mi to dał? Czuje się fatalnie. Jakby samo dowodzenie akcją, było niewystarczające. Teraz, muszę jeszcze zwrócić dziecku zabawkę i tej misji, nie mogę zawieść.
Mam trzymać się z tyłu, więc czekam dłuższą chwilę. W końcu biorę głęboki wdech i przestępuję Krwawy Krąg. W środku jest jakoś inaczej. Powietrze jest duszne. Rozrzedzone.
Wkładam różdżkę profesora do kieszeni. Do drugiej wsuwam pistolet. Powoli ruszam przed siebie. Idę wzdłuż fasad budynków, co chwilę sprawdzając, czy pluszak wciąż jest w kieszeni. Harrow pogrążone jest we śnie. Nic się nie dzieje. Jest cicho i spokojnie. Jakby wojny wcale nie było. Jakby czas zatrzymał się tutaj na moment i zdecydował zostać w tym momencie ma dłuższą metę. Harmonię zaburzają tylko śmierciożercze flagi, porozwieszane we wszystkich, możliwych miejscach.
Idę śladami oddziału Lupinów. Droga z Bessborough na posterunek jest łatwa. Ciągnie się idealną, prostą linią.
Przebiegam przez szeroką ulicę, by skryć się w cieniu drzew i krzewów, porastających mały skwer. Mam stąd idealny widok na mały plac i posterunek. Tam też zdaje się być nadzwyczaj spokojnie. Ludzie z Zakonu jakby rozpłynęli się w powietrzu.
A jednak widok spośród krzaków mnie nie satysfakcjonuje. Niewiele myśląc wdrapuje się na niską gałąź przysadzistego drzewa. Stąd widok jest o wiele lepszy.
Słońce zdążyło wzejść już nad widnokrąg. Jego promienie ochlapały plac złotem. Przejmująca cisza zaczyna być przytłaczająca.
Wycie wilka.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro