HERMIONA 015
Kiedy wróciliśmy do domu, profesor poczuł się gorzej. Na tyle źle, że postanowił się położyć. Kończę odgrzewać obiad. Nie chcę krzyczeć na cały dom. Wyłączam kuchenkę. Ruszam po schodach na górę. Niepewnie pukam do drzwi Snape'a. Żadnej odpowiedzi.
— Profesorze? — Nic. Odpowiada mi głucha cisza. — Profesorze? — Niepewnie naciskam na klamkę. Uchylam drzwi:
Uderza we mnie zimno. Z otwartego na oścież okna, do sypialni wpada lodowaty wiatr. Profesor śpi, szczelnie owinięty kocem. Mam wrażenie, że coś jest nie tak. Że skądś emanuje jakaś mroczna energia.
Siadam na skraju łóżka Snape'a. Zsuwam kołdrę z prawego przedramienia. Sine ślady poparzenia sięgają już prawie łokcia. Cholera!
— Profesorze?!
— Granger... — Uchyla powieki. Jego oczy są mętne.
— Dobrze się pan czuje?
— Narcyza... — mamrocze cicho. — Wezwij Narcyzę...
Trzęsę się jak osika. Jak mam wezwać Narcyzę, skoro nie wiem nawet, czy w Malfoy Manor jest punkt deportacyjny?! Przecież nie mogę wyjść z domu!
Opanuj się, Granger! Opanuj... Na pewno jest jakieś wyjście z tej sytuacji... Myśl. Myśl kurwa!
Zaraz... Jak przez mgłę przypominam sobie mój ostatni pobyt w domu Malfoy'ów. Narcyza użyła wtedy patronusa... Tak! To jest to!
Rozglądam się w poszukiwaniu różdżki profesora. Po chwili dostrzegam ją na szafce nocnej.
Biorę głęboki wdech. Staram przypomnieć sobie najlepsze wspomnienia: Ron, Harry, Ginny. Czuje zapach herbaty, parzonej w domu Weasley'ów i świeżo skoszoną trawę.
,— Expecto patronum — srebrzysta wydra wyskakuje z końca różdżki. — Przyprowadź Narcyzę Malfoy — mówię powoli. Zwierzątko okrąża mnie kilka razy, po czym znika za otwartym oknem. Przechodzi mnie dreszcz. Zamykam okno. Wracam do profesora. Muskam jego czoło. Jest gorące. Robię mu zimny okład. Nie wiem co mam zrobić z ręką. Nie wiem... Krążę po sypialni. Stres zżera mnie od środka. Rozlega się dzwonek do bramy. Narcyza! Wybiegam z pokoju. Pędzę po schodach na dół. O mało z nich nie spadam. Wychodzę z domu. Drzwi zostawiam otwarte na oścież.
— Dzień dobry, pani Malfoy... — Zaczynam siłować się z furtką.
— Dzień dobry, panno Granger — odpowiada spokojnie.
W końcu udaje mi się otworzyć furtkę. Przesuwam się, by móc wpuścić kobietę do środka.
— Co się stało? — pyta, ściągając rękawiczki.
— Pani... pani jest w Zakonie, prawda? — Głupia! Nie powinnam o to pytać!
— Severus ci powiedział?
— Tak. Musi mu pani pomóc! — Wchodzimy do domu. Zamykam drzwi.
— Co się stało?
— Wie pani coś o Harrow? — Nie wiem, czy cokolwiek to da, ale staram się być choć trochę ostrożniejsza.
— Tak... Skonstruowaliście zaklęcie do końca? — Idzie przede mną. Dobrze wie gdzie. Musiała bywać tutaj już wiele razy.
— Tak, ale profesor Snape ubrudził się brunatną krwią....
— Tą z której wylewaliście krąg?!
W odpowiedzi przytakuje z niepewną miną.
— Merlinie... — Zasłania usta dłońmi. — Jest w sypialni? — pyta, gotowa już nacisnąć na klamkę.
— Tak...
— Przynieś mi opatrunki i eliksiry.
— Dobrze. — Biegną do pracowni znajdującej się na końcu korytarza. Jeszcze nigdy tu nie byłam. Profesor prosił, żebym tu nie wchodziła.
Napieram na drewniane, chropowate drzwi. Uderza we mnie mocny zapach ziół, zmieszany z ostrą wonią eliksirów. Na środku pomieszczenia stoi wielki stół, a przy ścianach, na regałach poukładane są setki fiolek.
Znajduje te właściwie. Podchodzę do jedynej szafki, zamykanej szklanymi drzwiczkami, w której znajdują się opatrunki. Sięgam po kilka bandaży i wracam do sypialni.
Niepewnie zaglądam do środka. Narcyza siedzi na łóżku tuż obok profesora. Mamrocze zaklęcia, obejmując jego przedramię dłońmi. Powoli wchodzę do sypialni. Kobieta od razu mnie zauważa:
— Połóż to tutaj — prosi, wskazując ruchem głowy na nocną szafkę. Przytakuje i odkładam wszystkie przyniesione rzeczy.
— Co mam robić?
— Nic. Poradzę sobie sama.
— Dobrze... — ani trochę nie podoba mi się, że muszę zostawić profesora samego z Narcyzą. Wiem, że jest w Zakonie, pamiętam jak pomogła mi wtedy, po wieczorze kawalerskim, jednak wciąż kojarzy mi się tylko z Lucjuszem, śmierciożercami i Voldemortem.
Nie wiem co mam ze sobą zrobić. W końcu wracam do własnej sypialni i Władcy Pierścieni. Po chwili łapie się na nieustannym bębnieniu palcami w blat szafki nocnej. Nie jestem w stanie się skupić. Nie teraz.
Ktoś puka do drzwi. Marszczę brwi. Czego może chcieć Narcyza?
Wstaję z łózka i staję w drzwiach:
— Przeszkadzam? — pyta blondynka, obejmując ramiona dłońmi.
— Nie, nie. — Zmuszam się do słabego uśmiechu. — Co z profesorem?
— Już lepiej...
— Skąd wiedziała pani, jakie zaklęcie rzucić? Może usiądziemy w salonie? — dodaje szybko.
— Nie chciałabym nadużywać waszej gościnności. W końcu teraz, to też twój dom.
Słysząc to, uśmiecham się mimowolnie. Lubię czuć się docenioną. Poza tym, ciepłe słowa w stronę szlamy, wypowiedziane z ust konserwatywnej, czystokrwistej czarownicy to rzadkość.
— Zapraszam. — Wskazuję ręką na schody. Ruszamy w ich stronę. — Jeśli mogę zapytać, często bywa pani u profesora?
— Tak, Severus to mój... — zawiesza głos na dłuższą chwilę — ... przyjaciel... — Kończy zdanie, uśmiechając się słabo. — A wracając do twojego poprzedniego pytania, moja siostra interesowała się kiedyś magią krwi, dlatego znam sporo zaklęć leczniczych.
— Rozumiem — dam sobie rękę uciąć, że Narcyza ma na myśli Bellatrix. Na samo jej wspomnienie przechodzi mnie dreszcz.
— Dziękuje, że obdarzyłaś mnie takim zaufaniem, żeby od razu powiadomić. Wiem, że Lucjusz bardzo cię skrzywdził...
Spuszcza wzrok, a ja nie wiem co odpowiedzieć. Wchodzimy do salonu:
— Napije się pani może kawy, albo herbaty?
— Kawy... — idzie za mną dalej do kuchni. Nalewam wody do czajnika i stawiam go na gazie. — Nie masz różdżki?
— Nie — opieram się o blat i niepewnie podnoszę na nią wzrok. — Podobno ciężko dostać jakąś dobrą, w tych czasach.
— Załatwię to — uśmiecha się delikatnie, jakby na potwierdzenie swoich słów. — Jeśli mogę zapytać, dołączyłaś do Zakonu?
— Tak.... Profesor Dumbledore wyraził zgodę. — Woda się gotuje. Wyłączam gaz. Chcę się już odwrócić do szafki po kubki, gdy obok mnie stawia je Narcyza. Wyjmuje kawę z szafki i wsypuje po dwie łyżeczki. — Słodzi pani? — pytam, zalewając kubki wodą. W odpowiedzi, tylko kręci głową.
Siadamy przy stole. Narcyza siedzi nadzwyczaj prosto i dumnie. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest dorastać w czystokrwistej rodzinie? Jak to jest żyć z przekonaniem, że jest się lepszym od wszystkich, jednocześnie będąc zobligowanym, do ślubu na życzenie rodziców i wyrzeczenia się własnych uczuć, dla dobra rodu?
Nie wiem, co teraz powiedzieć. Lubię ciszę ale nie taką... Lubie ciszę, otaczającą mnie i profesora, przy piciu milczącej herbaty. W końcu profesor nie mówi dużo. Potrafi milczeć całe dnie, a ja zdążyłam się już do tego przyzwyczaić. Dlatego tamta cisza jest przyjemna. Mieszając się z ciężkim zapachem herbaty i twardą, ale wygodną, chropowatą kanapą, daje poczucie domowego ciepła. Ta, strasznie mnie przytłacza i wprawia w zakłopotanie.
— Potrzebujesz czegoś? — melodyjny głos Narcyzy wyrywa mnie z zamyślenia.
— Słucham? — słowo bezczelnie wyrywa mi się z ust.
— Potrzebujesz czegoś, panno Granger? — powtarza powoli i spokojnie. — Wiem, że w żaden sposób nie jestem w stanie zadośćuczynić ci zachowaniom mojego męża, ale może jest coś, co mogłabym dla ciebie zrobić. — Muska moją dłoń swoją. Jej skóra jest delikatna jak satyna. Na jej lewym przedramieniu miga mi Mroczny Znak.
Nie spodziewałam się po niej takich słów. Nie powinnam o nic prosić. Nie wypada.
książki
To pierwsze co przychodzi mi na myśl. Chętnie poszłabym teraz do księgarni. Usiadła na środku i zamknęła oczy, by móc wdychać ich miły, czasami nieco zakurzony zapach.
— Jeśli tylko chcesz, możemy się kiedyś wybrać razem na zakupy. — Uśmiecha się delikatnie. — Będę się zbierać. Nie chcę nadużywać waszej gościnności.
— Nie, proszę, niech zostanie pani jeszcze chwilę — protestuje zanim pomyśle. — Kiedy profesor poczuje się lepiej?
— Za dwa, może trzy dni. Ale znając Severusa, pewnie jutro zerwie się przed świtem i pójdzie pracować... — kręci głową z dezaprobatą — pracoholik...
— Bardzo dobrze go pani zna... — upijam łyk kawy. Fusy nie zdążyły jeszcze opaść na dno. Cierpkie, kawowe drobinki przyklejają się do moich ust.
— Tak... Poznaliśmy się już w Hogwarcie — uśmiecha się do swojego wspomnienia. — Później, już zawsze był blisko mnie. W końcu jest chrzestnym Dracona... Ale wystarczy o mnie. Poradzisz sobie ze zmienianiem opatrunków, prawda?
Przytakuje powoli.
— Od razu uprzedzam, Severus to bardzo niecierpliwy pacjent.
— Poradzę sobie — otaczam kubek dłońmi. Przyjemnie grzeje mnie w palce. — Mogę o coś zapytać?
— Oczywiście.
— Czy wie pani, kto zajmował się profesorem po ataku Nagini?
— Tak — upija łyk kawy — ja.
Ciche westchnie wydobywa się z moich ust. W ogóle się tego nie spodziewałam.
— Ty zatamowałaś wtedy krwawienie, prawda?
— Tak... Czy profesorowi zostały po tym duże blizny? — Niepewnie spoglądam w jej oczy. Są niesamowicie niebieskie. Jeszcze nigdy takich nie widziałam.
— Spore, ale najważniejsze, że rany dobrze się zagoiły i jad nie wpłynął mocno na działanie organizmu. Gdyby nie ty, pewnie byłoby o wiele gorzej — uśmiecha się do mnie delikatnie, po czym spogląda na mały zegarek na nadgarstku — Merlinie! Już tak późno — wstaje od stołu. — Bardzo dziękuję za kawę, panno Granger. Muszę już iść.
— To ja dziękuję, że tak szybko pani przybyła — też podnoszę się z krzesła — proszę, odprowadzę panią do drzwi.
***
Siedzę na skraju łóżka Snape'a. Znowu ma gorączkę. Zaczynam odwijać bandaż. Zmieniałam go trzy godziny temu, a znowu jest brudny, przesączony krwią i osoczem. Delikatnie odklejam kolejne gazy. Paskudnie lepią się do oparzeń, które i tak wyglądają już o niebo lepiej. Smaruje rany eliksirem. Zakładam nowe opatrunki.
Zbieram wszystkie zużyte bandaże i delikatnie wstaje z łóżka. Otacza mnie półmrok. Jedynym światłem, jest łuna księżyca, wkradająca się przez okno. Rzucam profesorowi ostatnie spojrzenie, by po chwili wyjść z sypialni. Schodzę na dół. Wyrzucam brudne opatrunki do kosza w kuchni. Zegarek wiszący na ścianie pokazuje czwartą czterdzieści cztery. Druga nieprzespana noc do kolekcji. Wczoraj, profesor nie obudził się nawet na chwilę. Martwię się o niego. Mam nadzieję, że Narcyza niedługo przyjdzie, bo powoli przestaje dawać sobie radę.
Ziewam przeciągle. Jestem śpiąca ale nie ma sensu kłaść się spać. Niewiele myśląc decyduje się wyjść do ogrodu. Znajduje półkę wypełnioną świeczkami. Sięgam po tą największą. Włączam kuchenkę i odpalam knot od gazowego palnika. Idę do przedpokoju. Narzucam na siebie bluzę. Wychodzę na dwór, przez tylne, szklane drzwi.
W ogrodzie jest chłodno. Przechodzi mnie dreszcz. Mimo to zaciągam się orzeźwiającym, nocnym powietrzem. Ruszam przed siebie. Rosa pokrywająca trawę moczy moje japonki i bose stopy. Odkąd zamieszkałam z profesorem, jeszcze nigdy nie miałam okazji zwiedzić jego podwórka.
Podnoszę świecę nieco wyżej i rozglądam się dookoła. Po prawej stronie jawią się długie grządki. Podchodzę bliżej i kucam, by móc przyjrzeć się roślinom. Rosną w idealnie równej linii. Przede mną, na wysokiej ścianie zbitej z desek, dumnie pną się duże ogórki. Obiecuję sobie, że przyjdę tu rano, gdy będzie już widno. Chcę obejrzeć warzywa w świetle dnia.
Po drugiej stronie ogrodu stoi duża altana. Obok niej, drewniana huśtawka. Podchodzę do niej. Siadam. Drewno skrzypi przeciągle. Zamykam oczy i zaczynam się bujać, jakbym znowu była małym dzieckiem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro