HERMIONA 003
Siedzę przy stole w kuchni. Sączę gorzką herbatę. Po porannym deszczu nie ma już śladu. Tak samo jak po profesorze. Słyszałam jak rano zaglądał do mojej sypialni. A może jednak nie jest taki zły?
Nie wiem co mam ze sobą robić. Dopijam ostatnie łyk herbaty. Wstaję. Podchodzę do zlewu. Zmywam po sobie kubek. Odkładam go tam, skąd go wzięłam.
Wchodzę do salonu. Wczoraj byłam zbyt przerażona, by się rozejrzeć. Pomieszczenie jest urządzone całkiem przytulnie. Nigdy nie spodziewałam się po Snape'ie czarnego, puszystego dywanu. Całą jedną ścianę zajmuje regał z książkami. Przejeżdżam palcami po ich grzbietach. Ani pyłka kurzu. Większość obejmuje zakres eliksirów i czarnej magii. Jest też trochę mugolskiej literatury. Tolkien. Nie sądziłam, że po pracy, profesor urządza sobie przechadzki po Śródziemiu.
Uśmiecham się pod nosem i wracam na górę. Mam wielką ochotę zajrzeć do Snape'owej pracowni. Wojna nauczyła mnie już jak żyć bez skrupułów. Delikatnie naciskam na klamkę. Wchodzę do środka. Wzdycham cicho. Pomieszczenie zapiera dech w piersiach.
Na jednej ze ścian rozwieszona jest wielka mapa Londynu. Setki białych pinesek, wskazują na nieznane mi miejsca. Marszczę brwi. Na mapie nie ma ani jednego słowa po angielsku, a jednak skądś kojarzę niektóre z nich. Zaraz... czyżby łacina? Sama już nie wiem. Później zapytam Snape'a.
Na środku pracowni stoi wielki stół. Moją uwagę przykuwa duży znicz. Po co Snape'owi znicz? W równych kupkach porozkładane są na nim jakieś dokumenty. Obok, leżą jeszcze puste papiery, tylko czekające na wypełnienie. Czyżby profesor Snape zajmował się podrabianiem dokumentów?
Moją uwagę przykuwa duże zdjęcie, stojące pośród tych wszystkich kartek. Podnoszę je z blatu i przyglądam się uważnie. Kobieta o czarnych, długich włosach, uśmiecha się delikatnie. Brwi i oczy ma takie same jak Snape'e. Czyżby jego matka?
— Mogę wiedzieć, co tu robisz, Granger?
Gwałtownie podnoszę głowę. Profesor stoi w progu. Patrzy na mnie wymownie.
— Dzień dobry, pr... — urywam. Miałam się tak do niego nie zwracać.
— Czyżbyś zaraziła się od Pottera pojawianiem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie? — Unosi jedną brew do góry.
— Przepraszam... — Spuszczam oczy. Ma rację. Nie powinno mnie tu być. Czuje się jakbym znowu miała jedenaście lat i dostawała od niego naganę.
— Ale skoro już tu jesteś, chodź.
Podchodzi do stołu. Sięga po jeden z kilkudziesięciu zapisanych dokumentów.
— Nie wiem czy się orientujesz — zaczyna ostro — ale teraz w kraju nie jest bezpiecznie. — Podaje mi papiery. — Ze mną jesteś bezpieczna, ale masz to umieć na wyrywki. — Marszczę brwi. Niby dlaczego miałabym nie znać własnego nazwiska? — Zmieniłem twoje dane. Tak będzie bezpieczniej.
— Dlaczego mi pan pomaga? — pytam, rozkładając papiery.
— Jako że nie masz żadnych rzeczy — kontynuuje, ignorując moje pytanie — a ja nie zamierzam bawić się w twoją prywatną stylistkę, po południu idziemy na zakupy. — Wyciąga z kieszeni pudełko zapałek. Otwiera je. Z środka wysypuje się na biurko stos zdjęć. Marszczę brwi. Snape wyciąga mi z rąk książeczkę i kładzie ją na stole. Pośród małych zdjęć znajduje moje. Przykleja je w pustą ramkę. Oddaje mi papiery. — Przepytam cię z tego po obiedzie — oznajmia, jakby nigdy nic. Jakbym nadal była jego uczennicą, a on mógłby zapytać mnie kiedy tylko zechcę.
— Podrabia pan dokumenty... — Bardziej stwierdzam niż pytam.
— Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy.
— To teraz też moje sprawy! — odpowiadam szybciej niż pomyślę.
— Twoje sprawy — powtarza powoli. Akcentuje każdą literę. Składa ręce na piersiach i spogląda na mnie wymownie. Jego spojrzenie mnie przytłacza. Nie mogę się odezwać. — Świat zszedł na psy, Granger. Nie ma już Hogwartu. Twój wspaniały przyjaciel, Potter. Nasza wielka, pieprzona nadzieja, liże dupsko Czarnemu Panu. Mugole traktowani są gorzej od skrzatów domowych. Śmierciożercy panoszą się po całym kraju, bo Czarnemu Panu zachciało się zabawy w nazistę, a ten cudowny Zakon, do którego tak bardzo chcieliście wstąpić, nie ma nawet tuzina dobrych różdżek. — Każde jego słowo ocieka jadem. Unosi jedną brew do góry. — A teraz łaskawie wytłumacz mi, gdzie widzisz w tym swoje sprawy?
— Jak to nie ma już Hogwartu... — łzy napływają mi do oczu. Nie mogę w to uwierzyć. Nie chcę w to wierzyć! Snape otwiera już usta żeby mi odpowiedzieć. Wchodzę mu w słowo. — Chcę wstąpić do Zakonu.
— Wykluczone — rzuca ostro. Rusza do drzwi. Idę za nim.
— Profesorze, proszę. — Wychodzę za nim na korytarz. — Przydam się wam.
— Nie, Granger. I nie mów do mnie profesorze.
— Ale...
— Nie. — Rzuca mi ostre spojrzenie, po czym odwraca się na pięcie i schodzi po schodach na dół. Już skończył dyskusję. Nie ma sensu za nim iść.
Wracam do swojego pokoju. Siadam na łóżku po turecku. Rozkładam dokumenty.
Alison Venable
Uśmiecham się pod nosem. Ciekawe, czy profesor sam to wymyślał?
***
Półtorej godziny później, Snape woła mnie na obiad. Wpycham papiery do kieszeni spodni i schodzę na dół. W kuchni pachnie cudownie. Dopiero teraz dociera do mnie, że jestem głodna. Profesor stoi przy blacie, zajęty przekładaniem spaghetti na talerze.
— Trzeba było mnie zawołać wcześniej. Pomogłabym.
— Weź widelce — prosi, wychodząc z kuchni z talerzami. Przytakuje. Wysuwam jedną z szuflad w nadziei, że znajdę tam sztućce. Są. Wyciągam dwa widelce i kieruje się z nimi do salonu.
— Smacznego — mówię cicho, podając mu sztućce. Odpowiada mi skinieniem głowy. Jemy w ciszy, spoglądając na siebie co jakiś czas.
Muszę przyznać. Jestem mile zaskoczona. Po pierwsze, nie spodziewała się, że Snape tak dobrze gotuje, a po drugie, nigdy nie sądziłam, że spaghetti z cukinią jest takie dobre.
Błahe rozmyślania o obiedzie przerywają słowa profesora, wciąż krążące mi po głowie — Hogwartu już nie ma — nadal nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, że nie ma już miejsca, w którym spędziłam najlepsze chwile mojego życia. Miejsca, w którym poznałam moich przyjaciół... no i w którym złamałam nos Malfoy'owi...
— Profesorze... — Gryzę się w język. Chyba nigdy się nie przyzwyczaję.
— Ile razy mam powtarzać, żebyś zapamię...
— Przepraszam. — Uśmiecham się nerwowo. — Chciałam tylko zapytać, co miał pan na myśli mówiąc, że nie ma już Hogwartu?
Profesor wzdycha głęboko.
— Źle się wyraziłem... Hogwart jeszcze stoi, chociaż przydałaby mu się porządna renowacja. Dyrektorem jest Umbrige, więc... — urywa.
— Och...
— Nie pozostało wielu starych nauczycieli, poza tym Umbrige sporo pozmieniała. To nie jest już ten sam Hogwart.
— Dlaczego nie wrócił pan do pracy w szkole?
— Jak ty to sobie wyobrażasz, Granger? Uczniowie zdążyli mnie już wystarczająco znienawidzić...
Mam ochotę coś powiedzieć. Problem w tym, że kompletnie nie wiem co.
— Lepiej powiedz mi, jak się nazywasz?
— Eee — zaczynam zaskoczona. Myślałam, że Snape tylko żartuje.
— Prosiłem cię, żebyś się tego nauczyła — patrzy na mnie ostro. Znowu czuje się jak jego uczennica.
— Alison Venable — zaczynam cicho. — Półkrwi. Urodzona w Southam, dziewiętnastego września, tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku.
— Kim byli twoi rodzice?
— W dokumentach nie było nic o rodzicach... — odpowiadam zmieszana.
— Wymyśl coś. — Wstaje od stołu. — Będziesz ze mną, więc nikt nie powinien cię sprawdzać, ale gdyby jednak, prowadzisz mój dom. — Zabiera swój i talerz i odnosi go do kuchni. Idę za nim. Obydwoje wkładamy brudne naczynia do zlewu. Snape wyciąga różdżkę. Przecież nie miał jej wcześniej...
— Uprzedzając twoje pytanie, odebrałem różdżkę dzisiaj rano — wyjaśnia. Rzuca zaklęcie. Talerza zaczynają się zmywać. — Jesteś gotowa? Idziemy?
— Tak, oczywiście.
— Jest zimno. Nie masz żadnego swetra?
Kręcę przecząco głową.
— Idź założyć buty — prosi. Przytakuje. Oboje wychodzimy z kuchni. Profesor idzie po schodach na górę, a ja idę do przedpokoju. Siadam na podłodze i zakładam znoszone adidasy. Snape pojawia się znikąd. Wstaję. — Zmniejszyłem — mówi, podając mi swoją bluzę. — Powinna być dobra.
— Dziękuje. — Uśmiecham się delikatnie. Zakładam gruby, ciemny polar. Pachnie tym samym świeżym proszkiem do prania co piżama. Jest miły i ciepły.
— Masz dokumenty?
— Mam.
— W takim razie idziemy. — Przytakuje. Wychodzę pierwsza. Snape idzie tuż za mną. Wychodzi z domu. Profesor zamyka furtkę różdżką. Łapie mnie za łokieć. Bez żadnego ostrzeżenia teleportujemy się spod bramy.
Pojawiamy w nieznanym mi miejscu. Rozglądam się dookoła. Na środku wielkiego placu, stoi ogromny posąg Voldemorta. Krzywię się na jego widok. W oddali dostrzegam wielki gmach, wzniesiony z ciemnego marmuru. Z okiennic na piętrze, aż do ziemi sięgają długie flagi z symbolem mrocznego znaku. Wytężam wzrok:
MINISTERSTWO MAGII
— Napatrzyłaś się już? — Głos profesora wyrywa mnie z zamyślenia. Przytakuje niepewnie. — Teraz wszystko kręci się dookoła placu ministerialnego. Pokątna popadła w ruinę... — Ruchem głowy wskazuje na rząd sklepów, oddalonych o jakieś dwieście metrów. — Chodź. — Rusza przed siebie pewnym krokiem. Znowu pędzić, żeby go dogonić.
W naszą stronę zmierza trzech mężczyzn. Wszyscy ubrani w ten sam sposób. Długie, czarne szaty, przywodzą mi na myśl odzienie Śmierci. Wiatr zawiewa z boku. Na ułamek sekundy, ich peleryny wywracają się na drugą stronę. Mam wrażenie, że wyhaftowane na nich mroczne znaki, gapią się na mnie swoimi pustymi oczodołami.
Profesor łapie mnie pod rękę. Nie wiem czy żeby dodać mi otuchy, czy bo tak będzie bezpieczniej?
— Dzień dobry, panie Snape — mówi jeden z nich. Razem z współtowarzyszami kłania nam się nisko. Profesor odpowiada im skinieniem głowy.
— Mogę wiedzieć, kim jest pana śliczna towarzyszka? — pyta drugi. Ujmuje moją dłoń. Składa na niej delikatny pocałunek. Nie mogę oddychać.
— Trzymaj łapy przy sobie, Rowle — warczy profesor.
Mężczyzna od razu cofa ręce.
— Możemy jakoś pomóc? — pyta drugi. Jego oczy zdają się być nienaturalnie jasne.
— Nie — odpowiada krótko. — Wracajcie do swoich obowiązków.
— Oczywiście — przytakuje Rowle. — Miłego dnia, panie Snape. Milady... — Uśmiecha się do mnie przymilnie. Wszyscy trzej kłaniają się nisko i odchodzą w swoją stronę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro