HERMIONA 001
— Zatańczysz, Granger? — Dracon uśmiecha się prześmiewczo, bębniąc palcami w zimne druty mojej klatki. Odchodzi. Niknie w tłumnie wytwornie ubranych czarownic i czarodziei. Mieszanina zapachów ich perfum, przyprawia mnie o zawroty głowy. Odwracam wzrok od tańczących par. Mam już zdecydowanie dosyć śmierciożerców, popleczników Sama – Wiem – Kogo, pieprzonych idealistów czystej krwi.
Siadam na chropowatej, metalowej podłodze. Często wyobrażam sobie, że My wygraliśmy wojnę. Że Harry pokonał Voldemorta. Że wszystko jest dobrze...
Z trudem przełykam ślinę. Obroża zbyt mocno zaciśnięta przez mojego Pana ledwo mi na to pozwala. Koronkowe ramiączko stanika drapię mnie w łopatkę, a skąpe majtki wrzynają się dokładnie tam, gdzie nie powinny.
— Wstawaj!
Na ostry głos Lucjusza od razu zrywam się z ziemi. Jestem jego własnością już od ponad dwóch lat. Po tak długim czasie znam mojego Pana na wylot. Wiem, że lepiej z nim nie zadzierać.
Składa ręce na piersiach i spogląda na mnie wyczekująco. Prostuję się jak struna i pokornie spuszczam oczy. Kątem oka spostrzegam cień uśmiechu na jego twarzy. Zadowolił się. Przynajmniej na chwilę...
— Lucjuszu?
Zbyt gwałtownie się odwracam. Przypłacam spotkaniem czoła z lodowatym drutem. Malfoy też się odwraca, po czym serdecznie uściskuje dłoń profesora Snape'a. Marszczę brwi. Nie widziałam go od bitwy o Hogwart.
— Nie spodziewałem się ciebie tutaj. — Mój Pan uśmiecha się szeroko. Snape unosi kącik ust. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby się śmiał. Unoszenie kącika to chyba szczyt jego możliwości.
— Tyle razy prosiłeś... — Jego głos wciąż jest niski i przyjemny dla ucha. W końcu mogę odetchnąć z ulgą. Bałam się, że źle zatamowałam krwawienie, a jad Nagini uszkodził mu struny głosowe. — Z resztą, jestem tu ze względu na Narcyzę. Chciała się spotkać, zanim, będzie za późno...
Lucjusz pochmurnieje. Zdaje się, że zna te słowa.
— Już sam nie wiem, co jej jest. Wszyscy załamują ręce...
Czyżby Narcyza Malfoy była chora? To by się zgadzało. Ostatnimi czasy mój Pan korzysta ze mnie o wiele rzadziej...
Znowu wpatruję się w byłego nauczyciela. Nie mogę uwierzyć, że przeżył. Owszem. Sama próbowałam go ratować, ale to, że stoi tu o własnych siłach wciąż wydaje się być niemożliwe. Nie powinnam się tak gapić. To w końcu niegrzeczne. Trudno. I tak spędzę resztę mojego, nędznego, szlamowatego życia, jak ma w zwyczaju mówić, mój Pan, jako jego osobista zabawka, gotowa spełnić każdą zachciankę.
Nagle, Snape spogląda na mnie. Musiał poczuć, że się w niego wpatruje. Odwracam głowę.
— Czy to nie jest przypadkiem...
— Hermiona Granger — wchodzi mu w słowo Malfoy. Przekłada przez kraty laskę i zahacza ostrym kłem węża o moja żuchwę. Ciągnie do siebie, zmuszając mnie, do odwrócenia głowy.
— Jest twoja? — Profesor Snape podnosi jedną brew do góry. Nigdy nie opanowałam tej trudnej sztuki.
— Tak — odpowiada Lucjusz, wciąż patrząc się na mnie. Staram się nie patrzeć w jego oczy.
— Kupię ją od ciebie. — Oboje, to jest ja, i mój Pan, spoglądamy na Snape'a marszcząc brwi. Ten, znowu unosi jedną brew do góry, najwyraźniej nie rozumiejąc zdziwienia malującego się na twarzy Malfoy'a.
— Severusie, nie poznaje cię dzisiaj... — przyznaje, opierając się na lasce. — Mówisz poważnie?
Zwykle nie zgadzam się z moim panem, ale też nie poznaje profesora. Poza tym, już sama nie wiem, czy jest po stronie Tego – Którego – Imienia – Nie – Wolno – Wymawiać, czy Zakonu? Wspomnienia, które nam wtedy przekazał, wskazują na jego wierność Dumbledore'owi, ale to, że tu stoi, cały i zdrowy, pośród popleczników Voldemorta, opowiada go zdecydowanie po tej mrocznej, odrażającej stronie barykady.
— Zajrzę do Narcyzy i przyjdę po Granger — oznajmia, po czym znika mi z oczu. Malfoy spogląda to na mnie, to znowu na schody, po których przed chwilą wszedł Snape. Zarzuca głową do tyłu. Długie, połyskujące włosy zsuwają się z jego ramion i lądują na plecach. Wyciąga różdżkę, by otworzyć klatkę.
— Wyłaź, szlamo. — Łapie mnie za ręce i ciągnie za sobą. Idę posłusznie. Sama nie wiem, co o tym myśleć.
Malfoy odprowadza mnie do mojego pokoju. Każe mi się przebrać, a bardziej ubrać i pozbierać rzeczy. Idziemy korytarzem, którym nie szłam jeszcze nigdy wcześniej. Ta część posiadłości jest o wiele przytulniejsza. Zza uchylonych drzwi dochodzą mnie przytłumione głosy. Głos profesora Snape'a wyraźnie kontrastuje ze słabym, kobiecym głosem, zapewne należącym do Narcyzy Malfoy.
— Poczekaj tutaj — warczy mój Pan i cicho puka do drzwi. Tak jak sobie życzy, sterczę pod ścianą, kurczowo ściskając mój mały tobołek. Nogi mam jak z waty. Boję się. Boję się tego, co się ze mną stanie.
Po chwili, drzwi otwierają się nieco szerzej. Z pomieszczenia wychodzą Malfoy i profesor Snape. Nawet na mnie nie patrzą. Nie wiem co mówią. Strach przejmuje kontrolę.
— Granger!
Głos nauczyciela wyrywa mnie z transu. Patrzę na niego niepewnie:
— Idziemy. — Łapie mnie za przegub. Robi to o wiele delikatniej niż Lucjusz. Ciągnie mnie przez korytarz. Nie odzywa się ani słowem.
Idzie szybko. Jego jeden krok, liczy moje trzy. Z trudem mu go dorównuje. Chcę spojrzeć na profesora, ale zbyt się boje. W końcu potykam się o własne nogi.
— Wstawaj — mamrocze cicho. Podpieram się na rękach, ale nie jestem w stanie się podnieść. Żebra, zbite tydzień temu przez Malfoy'a, znowu dostały od kantu drewnianej komody. Snape łapie mnie pod pachami i podciąga do góry. Lustruje mnie wzrokiem. Znowu rusza przed siebie, tym razem nieco wolniej, dając mi możliwość nadążenia za sobą bez zadyszki.
Wychodzimy z posiadłości. Uderza we mnie orzeźwiający chłód nocy. Drżę.
Profesor Snape zatrzymuje się wpół kroku. Prawie na niego wpadam. Spuszczam oczy, nie widząc co ze sobą zrobić. Coś ciepłego o otula moje ramiona. Niepewnie spoglądam na nauczyciela. Znowu świdruje mnie wzrokiem.
— Chodź — mówi po chwili. Rusza przed siebie, nie łapiąc mnie za rękę. Gdyby nie ogrodzenie Malfoy Manor, mogłabym uciec. — Granger! — ponagla mnie, nieco podnosząc głos.
— I-idę... — szepczę. Stawiam pierwszy krok w jego stronę.
Docieramy do ogrodzenia. Przechodzimy przez bramę. Bez żadnego ostrzeżenia Snape łapie mnie za łokieć. Znikamy bezszelestnie.
Aportujemy się na mugolskim osiedlu domków jednorodzinnych. Chce mi się wymiotować. Przypomina mi się egzamin na teleportacje i słowa, które Dumbledore wypowiedział na poprzedzającym go śniadaniu: ... i wszystkich, tych zestresowanych i mniej i bardziej, proszę, żeby cokolwiek zjedli, bo teleportacja na czczo nigdy nie kończy się dobrze...
Przełykam ślinę. Kieruję się za profesorem. Snape podchodzi do furtki. Oplata zamek dłońmi. Magia niewerbalna. Od co.
Rozlega się szczęk otwieranych drzwi. Uchyla furtkę i spogląda na mnie wyczekująco:
— Ruszaj się — mówi cicho. Mam wrażenie, że ma w oczach promienie X. Przytakuję i wchodzę do środa. Mały plac, przed jeszcze mniejszym domem, wyłożony jest drobną kostką. Pod oknami, stoją wielkie donice z kwiatami. By zobaczyć to wszystko w słabym świetle sączącym się z przestarzałej latarni stojącej na ulicy, muszę mocno wytężać wzrok. — Idziesz do domu, czy zamierzasz tu sterczeć do rana?
Snape stoi już przy drzwiach. Był moim nauczycielem, nie powinnam się bać, a jednak coś powstrzymuje mnie, przed ruszeniem do domu. Biorę głęboki wdech i wchodzę do środka.
Uderza we mnie mocny zapach herbaty i suszonych ziół. Nim zdążyłam się obejrzeć, profesor złapał mnie za przegub. Prowadzi mnie wąskim korytarzem. Wchodzimy do pomieszczenia zdającego się być salonem.
— Nie ruszaj się — prosi cicho. Obroża na mojej szyi zaciska się mocniej. Nie mogę złapać powietrza.
Opieram się o blat, dysząc ciężko. Przed moimi oczami tańczą mroczki. Rozlega się cichy trzask. Łapczywie nabieram powietrza do płuc. Snape odkłada ciężką obrożę na stół.
Stoję jeszcze chwilę bez ruchu, oddychając głęboko. Mój nowy właściciel mnie nie ponagla. Nie pośpiesza. Po prostu czeka. Czuje na plecach jego przenikliwy wzrok.
— Chodź, Granger — mówi po dłuższej chwili. Przytakuje i ruszam za nim. Oprowadza mnie po domu, wyjaśniając co gdzie jest. Nie zadaje żadnych innych pytań, ani nie próbuje nawiązać rozmowy.
Docieramy na górę. Pokazuje mi gdzie jest jego sypialnia i pracownia. Idziemy dalej, słabo oświetlonym korytarzem. Mijamy łazienkę. Snape staje przed ostatnimi drzwiami. Otwiera je i ruchem głowy, daje mi do zrozumienia, żebym weszła pierwsza.
— Będziesz spać tutaj — oznajmia, patrząc na mnie z góry. Nawet teraz, gdy jestem już dorosła, nie sięgam mu nawet do brody. — Przynajmniej na razie. Rób co chcesz, tylko nie wychodź za bramę. Rozumiemy się? — Lekko przechyla głowę na bok.
— O-oczywiście, profesorze. — Kiwam głową na potwierdzenia odpowiedzi. Czuję się jakbym znowu była w Hogwarcie.
— I nie mów do mnie profesorze — dodaje na odchodne. Wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
Siadam na łóżku i podkurczam nogi do klatki piersiowej. Zsuwam z ramion marynarkę Snape'a. Sama już nie wiem, co mam myśleć. Nie wiem, po której stronie stoi Snape. Nie wiem, jakie ma wobec mnie zamiary i nie wiem, dlaczego mam nie mówić do niego profesorze. W takim razie jak mam się zwracać? Proszę pana? Severusie? Parskam cicho. Przecież jego imię nigdy nie przejdzie mi przez gardło.
Rozwijam mój tobołek. Nie mam wiele. Prościej mówiąc, nie mam kompletnie nic. Kilka par majtek, grzebień, stary notes i kilka książek. To wszystko co miałam gdy mnie pojmano. Poza tym, nie chciałam zabierać nic, co dostałam od Malfoy'a. Nie chciałam być mu dłużna w żaden sposób.
Powoli wstaje. Wychodzę z pokoju i rozglądam się z nadzieją, że Snape jest jeszcze na górze. Niepewnie pukam do drzwi jego sypialni. Cisza. Pukam do pracowni. Żadnej odpowiedzi. Schodzę na dół. Zaglądam do kuchni. Snape opiera się o blat. W jednej ręce trzyma parujący kubek herbaty, a w drugiej Proroka Wieczornego. Staję w pół kroku, nie wiedząc jak się odezwać. Podnosi na mnie wzrok. Zamykam usta równie szybko jak je otworzyłam.
— O co chodzi, Granger? — Unosi jedną brew do góry.
— Bo... — Nieporadnie wyciągam ręce przed siebie, by podać mu marynarkę. Wciąż nie wiem co powiedzieć. Snape odbiera ją ode mnie i niedbale rzuca na mały stół, stojący w rogu pod oknem.
— Coś jeszcze? — Jego świdrujący wzrok nie pozwala mi się skupić. Uspokój się, Hermiono! Uspokój!
— N-nie mam piżamy, ani ręcznika... — dukam w końcu, uporczywie wbijając wzrok w kuchenne płytki mające imitować drewno.
— Ręczniki są w szafce w łazience — odpowiada spokojnie. — Później przyniosę ci piżamę.
— Dziękuje — mamroczę, nie spoglądając na Snape'a ani razu. Powoli wychodzę z kuchni, po czym puszczam się biegiem do łazienki.
***
Gorąca kąpiel była strzałem w dziesiątkę. Leżę w wannie, bawiąc się mokrymi włosami. Otacza mnie słodki zapach truskawkowego mydła. Co jak co, ale muszę przyznać, że Snape ma całkiem doby gust. Jasne płytki na podłodze i jednej ścianie, kontrastują z białym sufitem i jasnymi szafkami. Mogłabym zostać tu do jutra, ale profesor ma w końcu tylko jedną łazienkę, a sam też pewnie chciałby się jeszcze wykąpać.
Woda zdążyła już ostygnąć. Niechętnie się podnoszę i wychodzę z wanny. Momentalnie robi mi się zimno. Owijam się miękkim ręcznikiem. Schylam się, by wyciągnąć korek, a gdy woda spłynie, wychodzę z łazienki.
Idę do swojego pokoju. Cieszę się, że nie wpadłam na Snape'a. Nadal nie wiem, jak się do niego zwracać, a chyba nigdy nie zdobędę się, by go o to zapytać.
Cicho uchylam drzwi. Powoli wchodzę do środka, jakbym bała się, że profesor za chwilę wyskoczy z szafy, w akompaniamencie konfetti, by wręczyć mi piżamę. Rozglądam się dookoła. Ani śladu po Hogwardzkim Nietoperzu.
Na łóżku leży starannie wyprasowana, równo złożona koszula nocna. Rozkładam ją delikatnie. Jest zdecydowanie za duża. Jej rękawy mogłyby posłużyć mi za nogawki.
Naciągam ją na siebie. Sięga mi prawie do kostek. Pachnie jakimś kwiatowym proszkiem do prania. Składam ręcznik, by powiesić go na oparciu krzesła. Sięgam do plecaka i zakładam majtki. Rozlega się pukanie do drzwi:
— Proszę — mówię cicho, zgarniając mokre włosy na jedną stronę.
Drzwi otwierają się powoli. Widzę ich odbicie w dużym lustrze. Staje w nich profesor Snape. Któż mógłby się tego spodziewać? Uśmiecham się sama do siebie, po czym odwracam do nauczyciela, wciąż sterczącego w progu.
— Mogę wejść? — pyta. Przytakuje, jednocześnie zastanawiając się, co by się stało, gdybym powiedziała nie.
Snape przekracza próg pomieszczenia. Lustruje mnie wzrokiem. Mina mi zrzędnie, gdy zdaje sobie sprawę, że to może być ten moment. Że przyszedł zobaczyć, czy jego zakup jest w stanie go zadowolić. Że będzie traktować mnie równie brutalnie jak Malfoy. Że...
— Granger?
Przerażona odskakuje od niego w sam róg pokoju. Obejmuje ramiona dłońmi. Snape wybucha śmiechem. Śmieje się głośno i szczerze. Jego śmiech zdaje się być zaraźliwy. Zamieram. Severus Snape się śmieje...
— Czy ty się mnie boisz, Granger? — pyta rozbawiony. Gwałtownym ruchem głowy odrzuca włosy opadające na twarz. Podnoszę wzrok i niepewnie patrzę mu w oczy. Jego tęczówki są tak ciemne, że zdaje się, jakby wcale ich nie miał. W jego źrenicach widzę swoje odbicie. Dwie przerażone Hermiony, drżące ze strachu. Spuszczam oczy. Dalej nie odpowiadam. Profesor poważnieje, widząc moją minę: — Wiem jak traktował cię Lucjusz — mówi już bez cienia śmiechu. — Nie tknę cię. — Wierzę mu. Sama nie wiem dlaczego. Po prostu mu wierzę. — Przyszedłem, bo chcę zobaczyć twoje żebra — oznajmia, jakby na wyjaśnienie. — Mogę?
Godzę się. Godzę się tak po prostu, bez zastanowienia. Przytakuje. Łapię za piżamę i podciągam ją do góry. Snape podchodzi bliżej. Delikatnie muska moje żebra. Zaciskam zęby, by nie jęczeć z bólu. Kątem oka spoglądam w lustro. Profesor pochyla się nieco i badawczo przygląda moim siniakom. Jego palce są lodowate.
— Są tylko stłuczone — wyjaśnia, tonem godnym lekarza specjalisty. Sięga do kieszeni. Wyciąga małe pudełko i mi je podaje. — Posmaruj. Powinno trochę ulżyć.
— Dobrze — mamrocze cicho, myślami będąc kompletnie gdzie indziej. Dlaczego nie użył magii?
— Nie mam różdżki, Granger — odpowiada ostro. — I musisz popracować nad oklumencją — dodaje na odchodne. Wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
***
Hej, Ludki!
Wróciłam do żywych, ale nie na długo haha
Rozdział jest zapowiedzią tego, co będzie w grudniu i, jeśli się uda, za jakiś czas rozdziały będą publikowane codziennie.
Miłego dnia!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro